„Oczy są interfejsem duszy”. A jak ogląda się wyścigi w telewizji, to widać głównie dupę. Swoją drogą ciekawe że kamerki onboard umieszczone są na motocyklach tylko od dupy strony. Ja chętniej obejrzałabym ujęcia oczu kierowców, mimo iż urodzie ich tylnych końców naprawdę nie da się niczego zarzucić.
No ale ja tu o dupie Maryni, a motocyklowe przysłowie mówi, iż nieważne co masz pod dupą, ważne co masz nad nią. W wyścigi wciągnęłam się dopiero po obejrzeniu „Fastest”, bo ten film pokazywał przeze wszystkim ludzi – na transmisjach z rund ukrytych w kaskach i skórach, obrośniętych w technologię, skład mieszanki opon, kąt złożenia w zakrętach, prędkość, obroty silnika, temperaturę tarcz hamulcowych. Oczywiście, takie fakty, że średnica cylindra nie może przekraczać 81mm, a rekord prędkości to 351 km/h też są ważne, ale w wykorzystanych w dokumencie wywiadach popatrzyłam im w oczy, posłuchałam co mówią i jak mówią. Valentino Rossi od razu zdobył moje serce, ujęło mnie jednakowoż nie to, iż ww. rekord należy do niego, ale jego bezpretensjonalne, radosne podejście do życia tak bardzo kontrastujące z wiecznym fochem i przerośniętą ambicją Jorge. Więc też i z całej siły życzyłam Rossiemu, by ten sezon był przypieczętowaniem pozytywnej odpowiedzi na pytanie postawione na początku filmu – „czy okaże się największym motocyklistą wszech czasów?” Widocznym znakiem tego stałoby się pokonanie lub chociaż wyrównanie rekordu tytułów mistrzowskich w Premier Class, który od roku 1975 należy do Włocha Giacomo Agostiniego, ośmiokrotnego triumfatora w klasie królewskiej. Mimo że w 2012 roku Rossi na mecie meldował się pod koniec pierwszej dziesiątki, ja w niego wierzyłam, wierzyłam że to nie umiejętności, ale maszyna go ogranicza. Gdy okazało się, że wraca do Yamahy, była to dla mnie nadzieja, że „Król da radę jeszcze raz podnieść berło, nim zawiesi gumy na kołek”.
Rozpoznajecie ten cytat? To kreskówka Pixara-Disneya „Auta” z 2006 roku. Film, który gorąco polecam każdemu, bo jest piękny, pełen megainteligentnego humoru skierowanego do dorosłych oraz oparty na trafnych, a nieco zapomnianych już prawdach o życiu. Koniecznie w polskiej wersji językowej, która jest znacznie lepsza od oryginalnej (potężny szacun dla autora, Kuby Wecsile). Trzej wyścigowcy-auta rywalizują tam o prestiżowe trofeum, Złoty Tłok. Są to: Pan Król, sympatyczny, rozsądny i spokojny wielokrotny mistrz, który ze względu na wiek będzie już odchodził na emeryturę. Wredny karierowicz Marek Grzmot Marucha, od zawsze w cieniu Króla. I wcinający się znienacka w ich odwieczną rywalizację młody debiutant – Zygzak McQueen, extremalnie nacapierzony na dokonanie coś, czego nikt przed nim nie uczynił – zdobycie Złotego Tłoka w swoim rookie season.
I kiedy w marcu, w czasie rundy w Katarze, zobaczyłam trójkę najlepszych: Valentino Rossiego – którego od jakiegoś czasu goni jego własny pesel (1979); Jorge Lorenzo, jego głównego rywala z ostatnich kilku sezonów, broniącego tytułu z ubiegłego roku; oraz dwudziestolatka Marka Marqueza, który już w pierwszym swym wyścigu w Premier Class znalazł się na podium – wiedziałam, że ten sezon tak właśnie będzie wyglądał. I nie pomyliłam się.
Ale co mnie najbardziej uderzyło, to expresja Marqueza chwilę później na konferencji prasowej – jego skromność i ogromny szacun dla rywali, którzy byli dotąd dla niego wzorami i idolami. „Stanąć u boku ich dwóch na podium to spełnienie marzeń” powiedział, a w jego oczach tańczyły iskierki niewinnej, dziecięcej podjarki tą świetną zabawą, w której udało mu się uczestniczyć. To właśnie mnie w nim urzekło – ta postawa, tak kontrastująca z wiecznym niezadowoleniem i fochem ambitnego Jorge. Nawet gdy idzie nie tak, jak mógłby sobie tego życzyć, Marc nadal nie przestaje się uśmiechać! A szczera serdeczność i szacunek dla wszystkich, i lepszych i gorszych od niego, to też coś co rzuca się w oczy, chociażby przez to w jaki sposób przybija piątki i gratuluje innym jeźdźcom zaraz po wyścigu. Da się ją łatwo odróżnić od tej wymuszonej radami pr-owców i marketingowców udawanej dobrej miny Jorge. (Dani przynajmniej się nie szczypał i jak był wkurzony to nie próbował tego ukryć). Mentalne podobieństwo Marka i Vale potwierdziły jego słowa wywiadzie dla BBC przed rundą w Australii. Rookie mówił, że z Rossim ma fajny kontakt poza torem, a z Lorenzo i Pedrosą tylko „cześć, jak się masz, gratuluję”. Fakt, że wywiad nagrany był na wesołym miasteczku jest jawnym potwierdzeniem głównego rysu osobowości młodego Marqueza. 🙂
Takich właśnie ludzi jak Marc uwielbiam. Wielkich, ale zarazem niezepsutych swoją wielkością. Z dystansem i wyluzem podchodzących do samych siebie. Ubiegłoroczny mistrz Moto2 miał wszelkie podstawy, by jego ego rozdęło się jak napełniony helem zeppelin i podobnie poszybowało nad chmury – a tak się nie stało. Skromność jest miarą prawdziwego geniuszu. Co więcej, młody Marquez wykazał się też wielokrotnie dojrzałością i opanowaniem nie dając się podpuszczać przeciwnikom, czy to na torze, czy przed kamerami. Tymczasem Lorenzo zachowywał się tak, jakby nie do końca rozumiał koncepcję sportu w którym bierze udział, czego szczytem były złośliwe komentarze pod adresem Marqueza, że powinien mieć dodawane punkty za stwarzanie ryzykownych sytuacji, bo to widowiskowe i cieszy publikę. Jorge byłby najbardziej zadowolony, gdyby zostawić go samego z koniem i torem, no i żeby mu nikt nie przeszkadzał. On by sobie wtedy trzaskał najlepsze czasy i miał poczucie geniuszu. Ale to są wyścigi, a nie konkurs w haftowaniu serwetek dla Koła Gospodyń Wiejskich! Jak się człowiek chce bezpiecznie bawić to nie powinien wsiadać na motocykl w ogóle…
Z rundy na rundę Marc kradł mi coraz więcej serca, a że ono jest pojemne (Cardiomyopathia hypetrophica), to mieścili się tam we dwóch z Doktorem; myślę sobie, Hiszpan jest młody i zdąży sobie jeszcze powygrywać, więc mimo wszystko trzymam stronę Włocha, któremu już od dawna tyka zegarek biologiczny – no ale już po jakimś czasie widać było, że owszem, przejście do Yamahy służy Rossiemu, niemniej nie na tyle by tytuł mistrzowski był realny. Pod koniec sezonu, gdy jasne już było, że drugi z mych ulubieńców ma szansę zostać Mistrzem Świata MotoGP, czego od 35 lat żaden debiutant nie dokonał, a co więcej(!) byłby wówczas najmłodszym mistrzem świata premier class w historii! Emocje zaczęły mnie trochę przerastać. Runda w Australii zbiegła się w czasie ze wyjazdem mojej moto-turystycznej ekipy, ale że miejsce gdzie kwaterowaliśmy wyposażono w 50-calową plazmę, kupioną zapewne nie po to by oglądać tylko państwową telewizję regionalną, pojechałam spokojna że obejrzę transmisję. A że matemetyka wskazywała że Marc może już w Australii zaklepać sobie tytuł mistrzowski – wystarczyłoby zdobyć 7 punktów więcej niż Jorge i pozamiatane – nie było mowy żeby nagrać i obejrzeć wieczorem. Budzik na piątą rano (różnica czasu), żeby spokojnie znaleźć odpowiedni kanał wśród siedmiuset dostarczanych przez kablówkę. Klikam, klikam i nic. Przy okazji dowiedziałam się (bo od kilkunastu lat żyję bez telewizora), jakie mnóstwo nieprawdopodobnych bredni ludzie pokazują ludziom. Wszystko tam było, nawet poranne pacierze w telewizji Al-Dżazira, a na żadnym kanale tego, co najważniejsze!
No to zestresowana wracam do miasta i nie wchodząc na pocztę, na fejsa, na żadne portale, ogarniam sobie transmisję. Rookie of the year w wywiadzie przed wyścigiem, spytany jak się czuje, mówi rozsądnie i spokojnie: Jorge jest tu bardzo szybki, ważne, żebym zdobył punkty. A ja pazury obgryzam z nerw, bo jest ten nietypowy, obowiązkowy pit stop, na 9 lub 10 okrążeniu. Jak to się uda? Marc zjechał na 11-tym, dlaczego? Czarna flaga rozłupała mi serce na drzazgi! Zamiast przyklepania mistrzostwa świata – spadek przewagi w tabeli z 43 do 18 punktów i ryzyko, że straci tytuł nie przez brak umiejętności czy niewierność konia, ale przez bzdurną pomyłkę w rachowaniu kółek!!! On ma umieć jeździć a nie liczyć do dziesięciu, to wyścigi, a nie egzamin gimnazjalny!!! (Zresztą każdy kto ma pojęcie o ściganiu wie, że skupiając się na technice i rywalizacji nie ma szans samemu liczyć okrążeń… Zjeżdżasz, gdy dostajesz sygnał od ekipy. Nawet na egzaminie na kat. A policzenie pięciu ósemek w nerwach jest problemem…) Spełnieniem marzeń dla mnie byłoby być w ekipie Marqueza, ale w tej właśnie chwili cieszyłam się że mnie tam nie ma, bo po czymś takim to tylko się pociąć. Tymczasem to mój młodziutki ulubieniec pozbierał się szybciej niż ja. Zaimponował mi niesamowicie swoją pozytywną postawą. Gdyby to był… no, wiecie kogo mam na myśli…, to pewnie by wyrzucił na zbity pysk całą ekipę, wypruwszy z niej uprzednio flaki, nie zostawiłby suchej nitki na Bridgestonie i dyrekcji toru, jednym słowem cały świat byłby winny tylko nie on… A Marc mówi do kamer – dobra, stało się, ale ja już skupiam się na następnym wyścigu. Po takim ciosie wstał, otrzepał się z pyłu i z jasnym wzrokiem zapatrzonym w świetlaną przyszłość po prostu poszedł dalej!
W kolejny weekend była zmiana czasu, więc nie mając pewności czy Japończycy również tę bzdurę uprawiają, budzik znów na piątą by z zapasem czasowym dotrzeć do sąsiadów-motocyklistów, którzy mieszkają dwie ulice ode mnie. No i znów – ta runda na torze Motegi może zakończyć się wyłonieniem Mistrza, ale też pogrzebaniem szans, gdyby coś poszło nie tak. Pukam do drzwi, zamiast „cześć” – rzucam od progu „kto ma pole position” – Bodek skrzywia się, czyli znów Jorge. „Ale młody jest drugi”, odpowiada; w sumie, nawet jakby był pierwszy, starty nie są jego mocną stroną i musi potem wyprzedzać. I poszły konie. I lecą na czele wyścigu – Marek Grzmot Marucha, Pan Król, i Zygzak McQueen. Za broniącym tytułu moi dwaj ulubieńcy. Ten starszy niestety już na drugim kółku popełnia błąd i spada na czwartą pozycję, dając się wyprzedzić Daniemu. A potem znów zbacza gdzieś na piasek i jest jedenasty. Straszna szkoda, bo chętnie zobaczyłabym go znów na podium… Chociaż, patrząc jak sobie po kolei wyprzedza Haydena, Doviziosę, szalonookiego Crutchlowa i innych, myślę że i tak pewnie jest zadowolony, że ma fajną, ciekawą zabawę, zakończoną szóstym miejscem. Rossi zawsze zresztą był dobry w naprawianiu błędów. Freddie Spencer, legenda MotoGP, najmłodszy jak dotąd mistrz świata top class (21 lat – 1983), przygląda się jak Marquez, który już odebrał mu większość rekordów „youngest ever” (zwycięstwo, pole position, zwycięstwa z rzędu, itd, itd.) siedzi na ogonie Lorenza, czając się by odebrać ten najważniejszy. (Na marginesie, czyż nie jest to znaczące, że do niego należy też rekord prędkości gleby w MotoGP? 337 km/h na treningu w Mugello!) Młody dotrzymuje tempa przez kolejne kilkanaście kółek, nie daje Lorenzo uciec, ale też jest świadom, że samo wyprzedzenie Jorge nie wystarczy by wygrać sezon – musiałby również zobić to Dani, tak by Jorge był trzeci, więc nie szarżuje straceńczo, nie daje się sprowokować, słusznie zakładając, że lepiej dowieźć to, co ma i zachować zmniejszoną przewagę, niż ryzykować glebę i całkiem ją stracić. Przegrać bitwę, ale nie ryzykować przegrania wojny. Szacun dla jego dojrzałości i opanowania. Szampan na podium działa trochę tak jak Śmigus Dyngus dla wiejskich dziewcząt – Marc został olany, czyli nie oblany przez rywali. Ale i ten kamyczek do jego w tym dniu ogródka nie pokonał jego niezwykłej postawy: tam już mógłby przypieczętować swoje mistrzostwo, nie udało się, a na konferencji, obok dumnego Jorge i niezadowolonego Daniego, nadal świetlisty i roztaczający ciepło tym swoim niesamowitym uśmiechem. „Bunkrów nie ma, ale i tak jest zajebiście” 🙂
Tak – konferencja dla mnie jest równie ważna jak sam wyścig. Jorge gdy jest trzeci, to mówi: „na tej oponie i tak by się nie dało lepiej, więc jestem zadowolony”, ale jego oczy mówią co innego. Jak wygra, to jeszcze doda „to tor niedobry dla Yamahy, a i tak wygrałem”. Czy idzie dobrze, czy źle, to sukienka w tańcu przeszkadza. A Marc, na drugim miejscu i z nadal niepewnym tytułem: „zobaczyłem że Jorge mi ucieka, to odpuściłem, 20 pkt do tabeli też jest okay”. Dani natomiast potrafi być jawnie wkurzony nawet jak jest pierwszy…
No ale to już przedostatnia runda, przewaga znów się zmniejszyła do zaledwie 8 punktów. Czyli wszystko rozstrzygnie się na ostatnim wyścigu w Walencji. Wystarczy że Marc dojedzie czwarty, to choćby Jorge był pierwszy… Ale to jest sport i wszystko może się wydarzyć! No i to wyścig w domu, w rodzinnej Hiszpanii – presja przed własną publicznością może być większa, ryzykowna dla jego młodej psychiki. A przecież to, czym się wygrywa wyścigi, znajduje się nie między nogami, ale między uszami kierowcy.
Z okazji Walencji mój gymkhanowo-wyścigowy Racing Team zrobił sobie zlot gwiaździsty we Wrocku, przybywając z Kraku, Warszawy, ja ze Szczecina, ale też przez Warszawę, a mogłam wyruszyć w stronę Dolnego Śląska dopiero po zerowej. To jest zaledwie 340 km, ale jedyne połączenie jakie o tej porze oferuje PKP (Pewność, Komfort, Punkualność) – i jedyne, które miało przynajmniej godzinny margines bezpieczeństwa (a to nie jest dużo) to dziewięciogodzinna objazdówka turystyczno-krajoznawcza z przesiadkami. Morfeusz polował na mnie przez tę noc, ja dzielnie walczyłam, mimo że byłam już ponad 24h bez resetu, w końcu chociaż i tak mnie dopadł na moment gdy siedziałam w holu dworca Częstochowa Osobowa, na podłodze pod ścianą, bo tylko tam było gniazdko, a komórka już mi padła. Ledwo dobiegłam na pociąg do Katowic. Dotarłam na Psie Pole Wrocławskie tak, by zobaczyć jeszcze końcówkę Moto2 i dramatyczną walkę o miejsce na podium między Zarco i Corsim. Zygzak McQueen w takiej sytuacji wystawił język i zremisował z Królem i Maruchą. Czwarte miejsce o jedną tysięczną sekundy! Co za koszmarny pech! Chłopak pewnie przeklinał tego cukierka, którego zjadł rano!
No i w końcu wyścig, który zadecyduje o mistrzostwie w klasie królewskiej. Oscar kibicuje Jorge, „bo ma słabszy motocykl, a trzyma takie samo tempo”. Kurde, wiem że Lorenzo jest doskonałym kierowcą, ale Marc ma doskonalsze człowieczeństwo. Jego tańce na oczach wierchuszki Repsol Hondy w rytm „Go Johnny Go”, hit internetu, w ogóle mnie nie zdziwiły – on taki jest właśnie i uwielbiam go nie za to jak jeździ, ale za to jaki jest. Patrząc na transmisję z Walencji, już się tak nie stresuję. Dla mnie już jest moim personalnym Mistrzem Świata. Najmłodszym ever. I definitywnie najsłodszym ever.
Marquez na pole position – dostał za to wypasione BMW („kto dwudziestolatkowi ubezpieczy taki wóz?” zauważa trzeźwo spiker – a Marc twierdzi, że im szybciej jedzie tym bezpieczniej, bo się lepiej koncentruje; co na to policja?), ale i tak jak zwykle Lorenzo pierwszy na pierwszym winklu. Pedrosa drugi, potem moi dwaj ulubieńcy, Valentino na swej etatowej już chyba 4. pozycji, którą za chwilę odbiera mu Bautista.
I wtedy zaczyna się hiperepicki hardkor. Jorge i Dani na czele, co chwila Pedrosa wyprzedza lidera i otrzymuje natychmiastową, bądź na następnym winklu, skuteczną kontrę po której Lorenzo wraca na prowadzenie. Dani walczy jak lew! Dla siebie? Przecież już nie ma matematycznie szans na mistrzostwo. Czy dla kolegi z zespołu? Któremu raczej nie przebaczył tamtego highside’a po zahaczeniu kabelka kontroli trakcji? Marc trzyma się zaraz za nimi, nie chcąc chyba ryzykować wmieszaniem się w tę bójkę, ale zaraz za nim, guma w gumę, Bautista i Rossi. Rany, żeby oni się tu teraz nie poprzewracali nawzajem tuż przed moim ulubieńcem!!! I tak przez dziewięć kółek, na których tasowali się sześć razy, plus dwa nieudane podejścia! Z jakiej paki ten front się nie rozjeżdża tak długo, a Bautista trzyma tempo Marqueza? To chyba Jorge celowo spowalnia, licząc na to, że się poszczepiają zaraz za nim i Marquez wyleci z toru? (Przyznał się potem, że spowalniał…). Na 9 okrążeniu kolejna kontra Lorenzo i zepchnięcie Pedrosy na zewnątrz już bardzo ryzykowne, tak że obaj się gubią, lecą szeroko i Marquez wyprzedza obu, a Bautista i Rossi łykają Daniego! Podczas gdy obrońca tytułu Mistrza Świata i pretendent dwukrotnie tasują się na czele, Rossi jeszcze wyprzedza Bautistę, czyli jest trzeci, szansa na podium, Jorge wyprzedza Marka odzyskując prowadzenie, oddychaj Pacia, pamiętaj oddychać! Pomarańczowa Honda Daniego wysuwa się przed tych dwóch zielonych przed nim, a tymczasem Marc tuż za Jorge driftuje w złożeniu – slajd tylnej opony na winklu z ponad dwoma pakami na budziku. Jak on to robi? Może to on jest zapowiadanym przez Wyrocznię The One który potrafi zatrzymać pociski w locie i wyzwoli nas z Matrixa? Mechanicy Lorenza pokazują mu „cool down” i… on przyspiesza. Odskakuje od czołówki. Może chodziło o to, by odpuścił zwalnianie? Może był jakiś umówiony sygnał za pomocą którego przekazano mu, że ostatnia ryzykowna sytuacja będzie analizowana po wyścigu, więc nie chciał więcej problemów z sędziami? A może sam stwierdził, że ryzyko jest zbyt duże? Jeśli tak, to szacun dla niego za rozsądek. Tak samo jak dla Marqueza, który od początku do końca nie daje się ponieść, omija wiry tego kociołka i jeśli wyprzedza, to bezpiecznie. A kiedy na kilka kółek przed metą dogania go Dani, oddaje drugie miejsce bez walki. To już i tak nic nie zmieni.
Jorge wygrywa wyścig, ale przegrywa mistrzostwo. Marquez trzeci na mecie i pierwszy w tabeli, o heroiczne cztery punkty. Chłodni zazwyczaj Japończycy w boxie Hondy rzucają się w objęcia kolegów z zespołu i płaczą ze szczęścia. Ja przed telewizorem na wrocławskim Psim Polu robię dokładnie to samo, tyle że to nikogo nie dziwi. Nowy Mistrz Świata, przewracając fotoreportera, podbiega do swojego fanklubu na trybunach oszalały ze szczęścia. I to właśnie fani są pierwszymi, których wspomina na konferencji prasowej. Potem rywali, oddając im szacunek. Dopiero w trzeciej kolejności wymienia sponsora, zespół, supporterów i rodzinę. Jest w amoku, więc to co mówi tym bardziej jest szczere i z głębi serca. Widzę to w jego oczach, a oczy są interfejsem duszy.
Bo ja patrzę od duszy strony.
– „Jak się czujesz?”
– „To spełnione marzenie, może za wcześnie bo w pierwszym roku? Czuję się tak dobrze, że nie umiem tego wyrazić. Na oczach wszystkich fanów walczyć z Jorge i Danim, którzy są jednymi z najlepszych motocyklistów w historii… Chciałbym podziękować Hondzie, zespołowi, wszystkim ludziom którzy mi pomagali, mojej rodzinie, bo są zawsze obecni…”