Suzuki GSF1200S Bandit 2001
Kojarzycie nazwę Bandit? To jak pytać górala, czy wie co to bimber…
Co ciekawe, nazwa GSF’a, przez pierwsze lata produkcji idealnie komponowała się z tabelkami policyjnych kartotek wielu państw. Motocykl za rozsądną kasę z rozwierconym silnikiem pochodzącym z motocykla sportowego nie mógł nie znaleźć uznania wśród ulicznych łobuzów. Stunt w pierwotnej wersji często odbywał się właśnie na tych chłodzonych olejem naked bike’ach. Testowanie ikon nie jest jednak łatwe. Problem polega na tym, że kultowe motocykle mają jeden podstawowy problem. Wiek. Co z tego, że ciągną się za nimi większe mity niż za radziecką armią? Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. To motocykle projektowane pod koniec minionego wieku. Komputery miały moc obliczeniową dzisiejszego telefonu, a topowe rozwiązania techniczne mogą obecnie sprawdzać się co najwyżej w glebogryzarkach. Szacunek do historii wprowadza jednak filtr obelg i krytyki.
Zobaczymy jak szybko filtr zapcha się podczas testu Suzuki GSF1200 Bandit…
Przed nami stoi stosunkowo świeża wersja z roku 2001. Wpływ millenium jest widoczny w kształcie przedniej owiewki i lampy. Sześciotłoczkowe zaciski hamulcowe z przewodami w stalowym oplocie i akcesoryjnymi tarczami również wyglądają obiecująco. Miejsce za kierownicą również nie straszy antykwariatowym klimatem. Oczywiście nie odnajdziemy tutaj wtrysku paliwa, jednak rozruch zimnego silnika nie sprawia najmniejszego problemu. No to jedziemy dziadek… Pierwszy bieg zdecydowanie dodanie gazu i… Wygląda na to, że to jakiś viagro-lubny starszy pan! Właściwie to czujemy jakby zamiast krwi w żyłach (a właściwie paliwa w przewodach) płyną wysoce stężony roztwór z niebieskich tabletek. Nikt z nas nie spodziewał się, że jednostka napędowa dysponująca zaledwie 98 końmi mechanicznymi wykaże taki animusz! Dopiero teraz legenda o pierwszych Banditach stała się w pełni zrozumiała. Jednostka napędowa od niskich obrotów zadowala nas elastycznością, a jeśli zdecydujemy się wkroczyć na obroty wysokie solidnie walnie nas w plecy brutalnym przyspieszeniem. Wrażenie buduje przede wszystkim charakter jednostki napędowej. Linia wzrostu mocy zdecydowanie strzela w górę w okolicach 6-7 tys. obr/min. Może to być zaskakujące dla mniej doświadczonych kierowców, ale dla takich przewidziany został Bandit o mniejszej pojemności. Nie możemy przyczepić się do pracy gaźników. Jak na układ zasilania „dawnego” typu działa on bardziej niż przyzwoicie. Korekty gazem zarówno podczas gumowania jak i zakrętowego składania są precyzyjne i płynne.
Chcielibyśmy napisać równie wiele superlatyw w kwestii prowadzenia Bandita. Problem polega na tym, że motocykl w stanie suchym waży aż 220 kilogramów. Iście amerykański jest to wynik i da się to odczuć. Napędzeni przez aktywny silnik będziemy musieli wygenerować kropelkę potu na czole, żeby zmieścić się w ciasny zakręt. Chcielibyśmy napisać, że Bandit prowadzi się jak po szynach, niestety bardziej przypomina szynę samą w sobie. Zainicjowanie złożenia wymaga wysiłku, następnie motocykl pogłębia kąt progresywnie, aż do jakiejś podejrzanej blokady. Suzuki wyraźnie protestuje, gdy chcemy je pochylić w stopniu zamykającym opony. Oczywiście jesteśmy w stanie tego dokonać przechodząc w tryb brutalny, jednak GSF ma w tej kwestii wyraźne „ale”. Pozytywem jest fakt stabilności. Jeśli już linia przejazdu zostanie objęta utrzymanie jej nie będzie problemem. Wróćmy jeszcze do radosnych stuntów. Jeśli nie będziemy wykonywać ich umiejętnie widelec prawdopodobnie będzie dawał upust swojej frustracji poprzez permanentnie cieknące uszczelniacze. Niestety podwozie jest zbyt miękkie i dobijając nie wybaczy błędów. Kolejnym rozczarowaniem był układ hamulcowy. Siła hamowania jest bardzo dobra, sęk w tym, że po takim zestawie nasze oczekiwania były większe. Sześć tłoczków w każdym zacisku, akcesoryjne tarcze hamulcowe, stalowy oplot przewodów, brzmi kosmicznie. Tymczasem podczas każdego hamowania brakowało jadu. Niewykluczone, że prosta wymiana klocków hamulcowych rozwiałaby wszelkie wątpliwości. Tymczasem „heble” Suzuki określimy jako satysfakcjonujące, ale niepowalające.
Suzuki GSF1200 Bandit bez wątpienia zasługuje na swój kult. Jego silnik potrafi nakarmić adrenaliną, a twardy i nieco nieustępliwy charakter dodatkowo buduje satysfakcję z „ogarnięcia” tej maszyny. Toporna konstrukcja ma jeszcze jedną, bardzo ważną cechę. Fabrycznie wszystkie Bandity zostają wyposażone w tryb nieśmiertelności. Stara konstrukcja jednostki napędowej chłodzonej powietrzem i olejem jest w pełni kuloodporna. Będzie nam służyć tak długo jak w jej obiegu będzie krążyć olej. Prawdopodobnie, gdyby zastąpić go bananami silnik również by działał. Stalowa rama ważąca miliard kilo nie pęknie nawet pod heteroseksualną parą zawodników sumo spakowanych na wycieczkę dookoła świata. W takim przypadku marzeniem byłoby sztywniejsze zawieszenia, jednak po nakedach z tamtych lat, cudów przestaliśmy się spodziewać już dawno. Chcielibyśmy zaznaczyć wyraźnie, że GSF1200 nie jest motocyklem dla początkujących. Wymaga on sporego doświadczenia. W innym przypadku ta maszyna potrafi skrzywdzić. Na szczęście na rynku do dyspozycji jest jego mniejszy brat.
Druga opinia:
Pejser – kiedy wyprodukowano ten model Bandita w sprzedaży ukazały się numery pierwszej edycji „MotoRmanii”… Dzisiaj Pejser się do nich nie przyznaje.
Nie ma co ukrywać, że za 9900zł możemy sobie kupić kawał motocykla. Simpson pisze, że nie jest to maszyna dla początkujących i trudno się z nim nie zgodzić. Bardzo łatwo się nią rozpędzić, ale szybkie wejście w zakręt będzie wymagało doświadczenia. Maszyna oferuje co prawda niewielkie możliwości regulacji zawieszenia, ale łóżka wodnego nie zamienicie w pryczę za pomocą kilku obrotów napięcia wstępnego. Jeżeli planujecie długie podróże bez fanaberii na zakrętach, to nie będziecie zawiedzeni.