Trudno od niego oderwać wzrok… Nie każdemu się podoba, ale nikt nie przejdzie obok niego obojętnie. Oto cukierkowy Sportster Seventy Two XL 1200V!
foto: Adam Włóczkowski
“Harley mój, to jest to, kocham go!” śpiewał kiedyś Dżem, a Harley dla wielu z nas stał się dzięki temu synonimem krzykliwego obciachu. Naiwnej wiary w to, że kilka browarów, długie pióra i zwałka na mazurskim polu namiotowym są synonimem bycia buntownikiem – motocyklistą. Pamiętam do tej pory sytuację, w której pewien znajomy harleyowiec odmówił podwiezienia mnie, ponieważ stylem nie pasowałem mu do tylnego siedzenia. Bywało, że Harley stawał się nie tyle uwolnieniem, co zniewoleniem marką i barokowo rozumianym stylem. Królowała tu archaiczna technologia i masa stylistycznych ozdobników bez smaku. Całe szczęście coś się w końcu zmieniło. Od kilku lat Harleye są coraz bardziej stylistycznie wysmakowane, a wizerunek marki przesunął się z pola namiotowego w rejony centrum miast. Nowy Sportster Seventy Two XL 1200V, to miejski cukierek w stylu customów z lat 70. Cienkie, duże, 21-calowe przednie koło jak od roweru, wysoka kierownica, mnóstwo chromu, białe ranty opon. To wszystko tworzy idealną maszynkę do wieczornego cruzowania po mieście. Styl nawiązuje do lat 70. i choperów budowanych w kalifornijskim stylu. Sama nazwa pochodzi od Route 72. To znana aleja o nazwie Whittier Boulevard w Los Angeles, czyli po naszemu, taka ulica Marszałkowska. U nas po Marszałkowskiej jeździ się na gumie , a w LA cruzuje po Route 72.
Chopperowy charakter, podniesione ręce i rozłożone szeroko nogi zdecydowanie nie zachęcają do dynamicznej jazdy. Każde mocniejsze odkręcenie manetki, a jest z czego odkręcać, przypomina przyspieszanie z otwartym spadochronem, z tym, że wiatrołapem jest kierowca. V-twin o pojemności 1200, chłodzony powietrzem, z elektronicznym wtryskiem produkuje 73 konie mechaniczne. Szczyt momentu obrotowego mamy już przy 3500 obrotów. Silnik jest super żwawy już od samego dołu, a do średniego zakresu, czyli w tym przypadku do 5500, idzie jak burza. Idealna zabawka do miasta. Moc oddawana jest płynnie, a dynamika i moment obrotowy sprawiają, że chce się pośmigać szybciej. Powyżej średniego zakresu animusz się kończy, ale jeśli wiatr pozwolił nam dotrwać do tego momentu, to już dalej nie ma sensu odkręcać. Zaczyna się aerodynamiczna walka.
Motocykl jest oczywiście pozbawiony obrotomierza. Jazda całodzienna nie jest męcząca, a mimo podniesionych rąk, kierowca siedzi wygodnie i nic nie ogranicza jego pola widzenia. Przy mocniejszym odkręcaniu manetki i jeździe powyżej 140 km/h, tyłek lekko zsuwa się z siodełka, a kierowca kurczowo trzyma się kierownicy celem uniknięcia nawiązania bliskiego kontaktu z asfaltem.
Przy małych prędkościach Sportster jest łatwy do ogarnięcia. Obniżony środek ciężkości i nisko umieszczone siodełko sprawią, że polubią go dziewczęta i początkujący kierowcy. V twin powoduje, że przy parkingowych prędkościach motocykl ma tendencję do szarpania, ale taki to już urok „fałek”. Pierwszy producent, który znajdzie sposób żeby to zmienić, wykastruje tę konstrukcję. Do nierozłącznych atrybutów tego rodzaju silników należy też basowy mocny gang… I właśnie tu kolejne normy euro dokonały sabotażu. Fabryczne tłumiki skutecznie ograniczają hałas. Na tyle skutecznie, że pierwszą rzeczą jaką trzeba zrobić, to zmienić na głośniejsze i basowe tuby. Harley musi ryczeć, choć trochę.
Przednie zawieszenie o bardzo długim skoku powoduje, że motocykl przy mocnych dohamowaniach gwałtownie nurkuje, a przy odkręcaniu manetki ma się wrażenie, że chce stawać dęba. Chce ale nie może, choć Pejserini do spółki z Simpsonem pewnie i jego by podniósł, gdyby miał trafić na okładkę MotoRmanii. Krótki skok tylnych amorków oznacza, że tyłek drastycznie odczuje każdą dziurę. Dwutłoczkowy zacisk z przodu i jednotłoczkowy z tyłu potwierdzają, że Harleyami należy hamować używając obu hamulców jednocześnie. I najlepiej jeszcze nóg, jak Fred Flistone. Dla kogoś przyzwyczajonego do hamowania jakimkolwiek japońskim albo włoskim sprzętem, pierwsza próba wytracenia prędkości będzie miała urok skoku na bungee bez sprawdzenia, czy uprząż została dobrze zapięta. Hamowanie nigdy nie było mocną stroną HD i w tym modelu z całą pewnością ciągle nie jest.
W zakręty motocykl wchodzi z łatwością. Tu znowu pomaga niski środek ciężkości. Do tego pozycja, ręce w górze, przy przejeżdżaniu serii winkli sprawiają, iż można się poczuć jak na koncercie w Opolu. I jest to całkiem miłe – skłania do nucenia pod nosem. Przy mocniejszych złożeniach podnóżki zaczynają przycierać o asfalt . Wtedy zaczynamy rozumieć, że o szybkiej, dynamicznej jeździe po prostu możemy zapomnieć. I tu kryje się pewna sprzeczność w tej pięknej maszynie. Silnik wraz z momentem obrotowym zachęcają do odkręcania manetki, natomiast pozycja, zawieszenie i hamulce mówią coś wręcz przeciwnego.
Mały zbiornik paliwa, który stylistycznie pięknie siedzi w tej konstrukcji, mieści 8 litrów paliwa, w tym 3 rezerwy. Na 5 litrach przejeżdżałem zazwyczaj około 40 kilometrów – lubię odkręcać manetkę i nie sobie tego żałowałem. Moje jeżdżenie polegało więc na cruzowaniu od stacji do stacji. Jeśli ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, tu zostały rozwiane. Seventy Two to bardzo miejski motocykl. Lans w kawiarniach jest wręcz obowiązkiem każdego posiadacza. Nie ma oka, które nie zawiesi się na tym cacku. Jego lakier, Hard Candy Big Red Flake, na każdym innym motocyklu wyglądałby obciachowo. Tu jednak jest klimat, jest disco i jest lans. Białe ranty opon nadają mu elegancji i lekkości, a chrom wygląda jak dobra biżuteria. Ten motocykl po prostu świeci. W nocy jego metaliczna powłoka odbija każde światło, każdy neon. Nawet moja dozorczyni, która na dźwięk motocykla zazwyczaj podnosi miotłę, zapytała czy ją przewiozę. I tu zbliżamy się do sedna sprawy.
Harley to nie jest motocykl, to jest archetyp motocykla. Jako dziecko rysowałem Harleye, nie motocykle. Moja dozorczyni jako małolata kochała się w Jamesie Deanie, archetypie mężczyzny. I być może to jest podstawowa motywacja, żeby zostać buntownikiem. Oczywiście buntownikiem bez powodu.