Setki kilometrów i bezpieczeństwo zapewnione przez firmę Taboo. Na drogi Rumunii zabraliśmy Hondę VFR1200 DTC, BMW 1300S oraz Triumpha Sprinta GT.
Każdy dobrze wie, że jednym z najważniejszych elementów, o jakie należy zadbać przed każdą z motocyklowych wypraw, jest dobre ogumienie. W związku z powyższym poprosiliśmy firmę Taboo (www.gumkitaboo.pl) o wsparcie naszego wyjazdu do Transylwanii – nie od dziś wiadomo, że łączenie bezpieczeństwa z przyjemnością to dla „MotoRmanii” priorytet. Celem naszej podróży było miejsce o nazwie, przy której sklecenie wyrazu z pierwszego rzędu literek na tablicy u okulisty jest fonetyczną dziecinadą. Wybraliśmy się na Transfagarasan. To najwyżej położona asfaltowa droga w Rumunii. Ponad 90 km zakrętów ciągnie się z północy na południe przez najwyższe sekcje Karpat, łącząc dwa historyczne regiony, Transylwanię i Wallachię. Na początku lat 70. skonstruowano ją na rozkaz Nicolea Ceausescu, któremu dwadzieścia lat później naród Rumuński, z wdzięczności za komunistyczną dyktaturę, zafundował podróż w ostatnią drogę pod hasłem „jesieni średniowiecza”.
Transfagarasan powstał ogromnym kosztem zarówno finansowym jak i ludzkim. Zużyto 600 ton dynamitu, a oficjalne dane mówią o śmierci 40 robotników. W rzeczywistości zginęło ich znacznie więcej, a z relacji naocznych świadków wynika, że tylko przy konstrukcji jednego z tuneli życie straciło blisko 400 osób. Droga poprowadziła nas na wysokość 2,034 metrów nad poziomem morza – w najwyższych sekcjach temperatura spadła do 15 stopni (37 st panowało na dole). W południowej części znajduje się jezioro Balea, a nieco dalej na południe zamek będący niegdyś rezydencją psychopatycznego Vlada III. Namordował tylu podwładnych, że z czasem przekazy o jego upodobaniu do widoku krwi przekształciły się w legendę Draculi. Tym samym Rumuni zafundowali prawdziwą żyłę złota kinematografii amerykańskiej. Część północna, która rozpoczyna się niedaleko miejscowości Arapasu de Jos wielokrotnie zapiera dech w piersiach – posiada fenomenalne przestrzenie i malowniczy wodospad. Niestety w najbardziej atrakcyjnej widokowo i najbardziej krętej części trasy asfalt nie nadaje się do dynamicznej jazdy motocyklem. Na zdjęciach nie widać, że nawierzchnia jest głęboko wyperforowana, tak jakby ktoś przeciągnął po niej jakieś wielkie, niszczycielskie grabie. Powstała w ten sposób sieć dosyć głębokich wyżłobień, która uniemożliwiała głębsze złożenia motocykli w zakręcie – znacznie mniejszym problemem była burza, która zafundowała nam dodatkowe problemy z przyczepnością.
W niższych partiach trasy zdarzają się łaty całkiem niezłego asfaltu, ale droga w tych miejscach jest mocno zalesiona, co powoduje słabą widoczność i konieczność zachowania dodatkowej ostrożności na ślepych zakrętach. Niestety, mieliśmy dodatkowego pecha – wyglądało na to, że wszyscy dumni potomkowie Vlada III dowiedzieli się o naszym teście i postanowili odwiedzić Transfagarasan. Na każdym z setek zakrętów, co najmniej kilka rodzin urządzało sobie grilla. Samochody były zaparkowane szczelnie wzdłuż całej trasy, a odpust na szczycie spowodował wielokilometrowe korki po obydwu stronach trasy. Krótko mówiąc, ta droga stanowi nie lada atrakcję nawet dla miejscowej ludności i jeżeli zdecydujecie się ją kiedyś odwiedzić unikajcie naszych błędów i nie wybierajcie się tam w weekend.
Sama podróż do Rumunii okazała się drogą krzyżową, po której nawet wiara ekipy broniącej krucyfiksu przed Pałacem Prezydenckim zaliczyłaby większe załamanie niż kurs złotego w 2008. Nawigacja wyliczyła nam 957 km do miejscowości Sibiu, gdzie założyliśmy bazę wypadową. Z Warszawy wyruszyliśmy na Rzeszów, co było porażką samą w sobie. Później chwila oddechu na Słowacji i Węgrzech, aby oddać się w otchłań fatalnych dróg trasy DN1F w krainie Draculi. Po pierwszym kilometrze przysięgacie sobie, że już nigdy nie powiecie złego słowa o polskich drogach, na drugim zaczynacie rozumieć, dlaczego Rumunom tak bardzo się u nas podoba, a na trzecim dzwonicie do mamy ze łzami w oczach i błagacie, żeby was stamtąd zabrała.
Niektóre „odcinki specjalne” wyglądały jakby zaledwie kilka minut wcześniej przestały być bombardowane. Kiedy już pogodzisz się z losem i wpadasz w rytm omijania wyrw, kamieni oraz kolein wielkości okopów może zaskoczyć Cię jeszcze atak biologiczny. W naszym przypadku było to stado krów na tyle pokaźne, że poczułem się jak John Wayne na planie „Chisum”, a Don Saleto zaczął skręcać sobie lasso ze sznurówek. Naturalnie, trąbienie miało na krowy taki wpływ jak moczopędność żab na zwiększenie poziomu wody w Wiśle i musieliśmy cierpliwie poczekać, aż uprzejmie ustąpią nam miejsca.
Kiedy zapadł zmrok nasza prędkość przelotowa wynosiła około 40 km/h. W drodze powrotnej postanowiliśmy jechać na Budapeszt, i mimo znacznego wydłużenia trasy spróbować dotrzeć do Warszawy znacznie szybciej. Okazało się, że gdybyśmy wjechali do Rumunii drogą prowadzącą przez Arad przywitałby nas bardzo przyzwoity asfalt i dobre warunki podróżowania. Ostateczne wnioski? Odradzamy podróż do tego ciekawego kraju na typowych motocyklach sportowo-turystycznych (o sportowych nawet nie wspominamy). Tam potrzebne jest BMW GS1200, KTM Adventure lub Yamaha Super Tenere. Rumunię można śmiało polecić wszystkim, którzy szukają niespodzianek i przygody. Jeżeli się nie spieszysz, a przeszkody drogowe traktujesz bardziej jak urozmaicenie niż utrudnienie, to nie będziesz zawiedziony. To piękny kraj, chwilami dosyć egzotyczny. Ludzie są bardzo mili i generalnie mają dobrą znajomość języka angielskiego. Płacić można w euro, a ceny są niezwykle przystępne. Za nocleg pięciu osób w czterogwiazdkowym hotelu zapłaciliśmy łącznie 130 euro za noc, uwzględniając dostęp do krytego basenu, Spa i doszczętne wyczyszczenie hotelowego barku.
Film z naszego wypadu: