Spis treści
Islandia, to kraj, w którym natura wciąż jest widoczna na każdym kroku. Nie da się powiedzieć, że to koniec świata, choć do takiego miana na pewno aspiruje.
Ale na tym? – ze zdziwieniem w głosie spojrzał na nas celnik na granicy niemiecko-duńskiej i wskazał na motocykl.
No… na tym – odpowiedzieliśmy, uśmiechając się szeroko, chociaż jego reakcja dała nam nieco do myślenia. Celnik przyglądał nam się jeszcze chwilę, później machnął ręką, a my pojechaliśmy dalej. To był początek naszej wyprawy na Islandię. Od startu we Wrocławiu przejechaliśmy już ponad 800 kilometrów, przed nami, do portu w Hirtshals, było jeszcze około 400 i później prawie trzy dni na promie. Jednak warto było, mimo, że jadąc na prom zapewnialiśmy się nawzajem, że nigdy więcej w nocy i deszczu nie będziemy jechali całych 1200 kilometrów na raz. Poranek, kiedy w pełnym słońcu, mimo dość wczesnej godziny, wpływaliśmy do portu w Seyðisfjörður, mijając postrzępione klify Mjóifjörður, zapamiętamy na zawsze. Naprawdę warto było się spieszyć.
U wrót islandzkiego świata
Patrzyliśmy na drogę którą właśnie przebyliśmy. Ciemna, asfaltowa wstęga wiła się serpentynami w górę,
odcinając się od obłędnie zielonych traw. Po prawej stronie płynęła wartko rzeka, która kawałek dalej przeobrażała się w wodospad Gugufoss. W oddali Seyðisfjörður otulone otaczającymi go z dwóch stron fiordami, miejscami wciąż pokrytymi śniegiem. Mieniące się kolorami miasteczko, w typowo skandynawskim klimacie, stanowi bramę do islandzkiego świata. To właśnie tutaj przypływa prom z Danii, przywożąc ze sobą wszystkich motocyklistów, którzy zdecydowali się na wyprawę na własnym sprzęcie. Również i nas. 65 Staliśmy tam jeszcze chwilę, w cichym zachwycie nad niewyobrażalnym pięknem natury. Później zebraliśmy się i ruszyliśmy dalej. Czekała w końcu na nas przygoda, którą właśnie rozpoczynaliśmy.
Na salonach elfiej królowej
Tego samego jeszcze dnia mieliśmy dojechać do Borgarfjörður Eystri. Niecałe 100 kilometrów od Seyðisfjörður, niby niewiele, ale zatrzymując się w każdym możliwym miejscu, dotarliśmy do celu dopiero po południu. Rozbiliśmy namiot na polu campingowym u stóp niewielkiego wzgórza Álfaborg, bo taką nosi nazwę, to według legend miasto elfów, w którym od stuleci mieszka elfia królowa. Ponoć w przeszłości powstały tu plany wybudowania kościoła, ale nikt nie odważył się zadrzeć z elfami i plany poszły w niepamięć. To dziwne, bo rozsądek podpowiada, że żadne baśniowe stworzenia nie istnieją, a jednak będąc na Islandii, uzmysławiamy sobie, że gdyby jednak miały, to nigdzie indziej jak właśnie na
tej wyspie. Coś magicznego jest w Islandii, coś niesamowitego wisi tutaj w powietrzu i sprawia, że
zaczyna się wierzyć w bajki. Nasłuchując cichego tupotu elfich stóp, ugotowaliśmy obiad i idealnie na zachód słońca byliśmy gotowi, żeby ruszyć w stronę mariny w Borgarfjörður Eystri.
Trzepot tysiąca skrzydeł
Borgarfjörður Eystri to jedno z lepszych miejsc, gdzie oko w oko można spotkać się z maskonurem – skrzydlatym symbolem Islandii. Te przedziwne ptaki, wyglądające jak skrzyżowanie papugi z pingwinem o locie nietoperza, przylatują na Islandię w połowie maja i spędzają tutaj całe lato. Lato na Islandii kończy się dużo wcześniej niż w Polsce, z końcem sierpnia dni robią się coraz krótsze i chłodniejsze, zdarzają się już nawet pierwsze, nocne przymrozki. Gdybyśmy mieli zaplanować naszą podróż jeszcze raz, pewnie przypłynęliśmy wcześniej.Początek lipca jest chyba najbardziej optymalny dla motocyklistów, a tak była już połowa sierpnia. Nie dość, że zimniej niż przypuszczaliśmy, to pewnie wszystkie maskonury już odleciały na zimę. Chociaż wciąż mieliśmy nadzieję.
Marina, którą zamieszkuje największa islandzka kolonia maskonurów, znajduje się kilka kilometrów za samym miasteczkiem BorgarfjörðurEystri. Wsiedliśmy na motocykl i ruszyliśmy w jej stronę. Droga była przepiękna, z jednej strony roztaczał się widok na zielone zbocza gór, z drugiej zatoka, mieniąca się ciepłymi kolorami powoli zachodzącego słońca. Po chwili dotarliśmy na miejsce, motocykl zostawiliśmy na parkingu, a sami udaliśmy się na poszukiwanie maskonurów.
Minęła godzina, może więcej, w międzyczasie zaczęło padać, zdążyło przestać i znów zaczęło, a my wciąż wpatrywaliśmy się w dziesiątki czarnych norek wydrapanych w urwisku przez maskonury z nadzieją, że jakiś nam się z niej wyłoni. Zrezygnowani i przemarznięci, postanowiliśmy, że wracamy. I jakby na pożegnanie, zupełnie na odchodnym, w jednej z dziur pokazał się nam nieśmiało czerwony dziób, a po chwili i cała reszta. Maskonur wyglądał na równie zdziwionego, co i my, bo już straciliśmy nadzieję, a on zdawał się nie spodziewać się nikogo. Przez chwilę przyglądał się nam z zaciekawieniem, po czym schował się z powrotem. Nie należał do tych odważnych, które zupełnie nie interesują się naszym gatunkiem i które mieliśmy okazję poznać na wiosnę następnego roku na Fiordach Zachodnich. Ale maskonury na Fiordach Zachodnich to już zupełnie inna historia, my tamtego dnia byliśmy zachwyceni, że udało nam się spotkać chociaż jednego. Z zadowoleniem wróciliśmy na pole campingowe. Po dniu pełnym wrażeń, szybko zasnęliśmy, ukołysani dźwiękiem kropel uderzających o tropik naszego namiotu i szumem wiatru. A może to był elfi śmiech? Kto wie?
Gdzie droga jest celem
Spojrzeliśmy na mapę naszej trasy, do Stöðvarfjörður – miejsca naszego następnego noclegu, mieliśmy do przejechania nieco więcej niż poprzedniego dnia, 180 kilometrów. Dzień zapowiadał się wspaniale, wiatr przegnał w nocy deszczowe chmury, słońce było już całkiem wysoko na niebie. Zjedliśmy śniadanie, wysuszyliśmy na karłowatych drzewach rosnących wokół campingu nasz namiot, spakowaliśmy się i ruszyliśmy dalej.
Trasa wykuta była w zboczu fiordu, otaczała go niczym wstążka i prowadziła nas delikatnymi zakrętami. Z jednej strony mieliśmy litą skałę, wysoką na kilkadziesiąt kilometrów, z drugiej strony widok na zatokę i tonący w chmurach przeciwległy fiord. Później droga ciągnęła się doliną, wzdłuż nieziemsko zielonych pól i rozlewisk, pełnych tysięcy ptaków, gdzieniegdzie błyszczące się bielą domów i zabudowań gospodarczych. I tak w zupełnej ciszy przejechaliśmy pierwszych 30 kilometrów. Zatrzymaliśmy się na szczycie fiordu, gdzie roztaczał się oszałamiający widok na okolice. I to nie sam widok oszałamiał, a przestrzeń, przestrzeń, która jest tak znamienna dla Islandii. Tutaj poznaje się jej wszystkie imiona i twarze. Naszym oczom ukazało się rozległe morze traw, poprzecinane srebrzystymi meandrami rzek, po prawej szarobłękitny ocean ciągnął się hen po horyzont, niemalże łącząc się z niebem i zacierając granice. Gdzieś w oddali widzieliśmy drogę w kierunku Egilsstaðir, którą mieliśmy za moment sami jechać. W uszach świszczał wiatr, a my staliśmy oniemieli z zachwytu jeszcze długi czas.
Za Egilsstaðir zjechaliśmy z drogi numer 1, która okrąża całą Islandię, na szutrową drogę 955. Wbrew wyobrażeniom wielu, również i wbrew naszym oczekiwaniom, Islandia nie jest już tak dziewiczym i odludnym krajem. Była nim, kilka lat temu, ale już nie dzisiaj. Im dalej na południe wyspy, ruch coraz bardziej się wzmaga, a na drogach pojawia się coraz więcej autokarów z wycieczkami, w najbardziej popularnych miejscach, czasami musieliśmy szukać skrawka wolnej przestrzeni, żeby zaparkować nasz motocykl. Z tego powodu też mijaliśmy krajowa 1 wtedy, kiedy tylko mogliśmy i nigdy tego nie żałowaliśmy. Dzięki temu lepiej poznawaliśmy wyspę, odkrywaliśmy mniej znane miejsca, nieopisane w popularnych przewodnikach po Islandii. Nie inaczej było tym razem.
Świetnej jakości szutrowa droga 955 prowadziła nas delikatnymi zakrętami wokół niewielkiego fiordu. Z jednej strony roztaczał się widok na zatokę, z drugiej na porośnięte trawą i mięciutkim mchem wzgórza. Mijaliśmy dziesiątki wodospadów, kaskadami rozlewającymi się po zboczach. Droga czasami schodziła zupełnie na dół i zrównywała się z poziomem oceanu, ciągnąc się wzdłuż czarnych plaż. Obiad zjedliśmy z widokiem na pomarańczową latarnię, mocno kontrastująca z głębokim błękitem nieba. Nie spotkaliśmy nikogo. Tylko błąkające się tu i ówdzie owce dotrzymywały nam towarzystwa. Do takich miejsc jak to nie dojeżdżają wycieczki autokarami i turyści, próbujący objechać wyspę w kilka dni, odhaczając kolejne punkty na mapie. Tutaj nie znajdziecie najpopularniejszych atrakcji, tutaj sama droga staje się celem. I jest to piękne.
Wszystkie kolory nieba
Do Stöðvarfjörður dojechaliśmy późno, słońce w zasadzie schowało się już za góry, ale jego promienie wciąż malowały niebo kolorami. Chwyciliśmy za aparat i szybko poszliśmy do pobliskiego portu. Ile czasu tam spędziliśmy, kto to wie? Kawałek dalej usiadła kobieta z wielkim, kudłatym psem. Najpewniej też przyszła podziwiać zachodzące słońce. Przywitała się życzliwie i tak jak my utonęła w niesamowitych kolorach słońca i zagubiła się w czasie.
Wracając z portu zahaczyliśmy o jedyny sklep w okolicy. Wcześniej zdziwiły nas trochę godziny otwarcia, było już dobrze po 21, a islandzkie spożywczaki zazwyczaj czynne są dość krótko. Wszystko wyjaśniło się, kiedy przekroczyliśmy próg sklepu. Najpierw dotarł do nas zapach smażonych frytek, a później piwa, wymieszanego z dymem papierosowym. Ten jedyny w okolicy sklep był równocześnie sklepem, barem, fast-foodem, sklepem z pamiątkami, gdzie można było zaopatrzyć się w ręcznie robione skarpetki, pocztą i co najważniejsze – wieczornym centrum spotkań lokalnej społeczności. Kilku Islandczyków siedziało już przy stołach, raczej nie byli zainteresowani naszą obecnością. Pewnie setki takich jak my widzą każdego lata. Kupiliśmy mleko do kawy i wróciliśmy na nasze pole campingowe.
Niemalże rok temu na tym samym campingu poznaliśmy przesympatycznych Niemców podróżujących razem od kilku miesięcy po Islandii. Wyglądali już dobrze po 60, mieli długie, białe brody i nosili mocno znoszone skórzane kurtki. Jeden z nich jeździł na MZ-tce z koszem, drugi na starym Uralu. Nie przejmowali się tym, jak wyglądali, nie przejmowali się tym, że ich motocykle nie należały już do najmłodszych. Liczyła się dla nich sama droga i przygoda. Byli dla nas kwintesencja wolności, bez zbędnych rzeczy materialnych, skupieni na przeżywaniu, a nie posiadaniu. Byli dowodem, że można. Też tak chcieliśmy.
Dotknąć chmur
Patrzyliśmy jak wielka chmura sunie w naszym kierunku. Bardzo nisko nad ziemią, niemalże nie odrywając się od jej powierzchni, szczyty słynnego Stokksnes pochłonęła biel nieba. Od chmury oddzielała nas tylko bardzo szeroka, czarna plaża, porośnięta gdzieniegdzie zielonymi kępkami traw. Piasek smagany wiatrem, znajdował wokół nich trochę spokoju, tworząc mniejsze i większe wydmy, urozmaicając ten iście kosmiczny krajobraz. W oddali słyszeliśmy dźwięk fal rozbijających się o brzeg, dzięki czemu mogliśmy mniej więcej zorientować się, w która stronę powinnismy pójść, żeby dojść do oceanu. Horyzont zupełnie zniknął nam z oczu. Przez moment zrobiło się zupełnie biało. Widzieliśmy tylko na metr, może i pół, zniknęły nawet zarysy kęp traw. Jakby niebo się załamało i spadło na ziemię. Uderzyła nas fala wilgoci, mikroskopijne kropelki osiadały na wszystkim. Nasze ubrania zrobiły się momentalnie mokre, patrzyliśmy jak z Basiorka spływają ogromne krople wody, mimo, że wcale nie padało. Byliśmy w chmurze.
Dotknąć chmur. W trakcie kilku sekund, stojąc tutaj na ziemi, ziściło się jedno z naszych zupełnie irracjonalnych, dziecięcych marzeń. Może nie jest tak, jak sobie to wyobrażaliśmy, bo bycie przemoczonym od czubka głowy do stop wcale nie było przyjemne, a kłębki chmur nie były mięciutkie niczym baranki, ale ogarnęło nas uczucie spełnienia. Gdzieś w naszym dorosłym życiu zapominamy o tym, o tych prostych chwilach, które czynią nas po prostu szczęśliwymi. To było piękne. Później zerwał się wiatr, chmura się rozeszła, odsłaniając spektakularne szczyt Stokksnes. Zrobiliśmy nasze upragnione i od dawna zaplanowane fotki, bo Stokksnes było miejscem, które od dawna chcieliśmy zobaczyć i sfotografować. I ruszyliśmy dalej.
CDN…
Tekst i zdjęcia: Karolina Kowalska
Autor – Karolina Kowalska
Plecaczek z dość krótkim, kilkuletnim stażem. Mimo, że wcześniej turystyka motocyklowa nie leżała w jej zainteresowaniach, to odkąd poznała Szymona, razem podróżują i prowadzą bloga Life on Moto. Teraz nie może doczekać się kolejnego sezonu motocyklowego. Cały czas myśli też o zrobieniu prawka, chociaż nigdy nie ma czasu na dokończenie rozpoczętego kursu. To ona wybiera kierunki, zaznacza punkty na mapie i szuka coraz nowszych destynacji. Introwertyczka i marzycielka, która kocha koty, wino i przyrodę.