Mój pierwszy raz z „Włoszką”…
autor: Beti
Po tegorocznym, przydługim ataku zimy, uczucie frustracji i przygnębienia powoli zaczęło ustępować miejsca radości. Słońce świeci, grzeje w tyłek, więc można śmigać! Ale, ale… To coś, co czeka na mnie w garażu, od kilku miesięcy fundowało mi niezłe huśtawki nastroju, począwszy od fazy stresu i podekscytowania, do fazy optymizmu i „co ma być to będzie”…
Początek:
Mój motocyklowy guru (czyt. mąż Miki) tak długo drążył (tak jak ta, ze starego chińskiego przysłowia, kropla wody skałę) temat zamiany mojego motocykla z rzekomej armatury na coś, co cytuję: „jeździ, skręca, hamuje i przyśpiesza”, że w końcu wydrążył. Wprawdzie nie Ducati Monstera, ale innego tzw. nakeda. Moje cudowne objawienie! Moje cudne zjawisko!
Na MV Aguste Brutale zwróciłam uwagę już kilka lat temu. Wtedy nieśmiało napomknęłam mojemu guru, że na takim „plastiku” to bym mogła pojeździć, ale w odpowiedzi usłyszałam: „Zapomnij! To jest czysta forma wścieklizny!” Odpuściłam, nie zależało mi, bo miałam swoją ukochaną Shadowkę. No i odstraszała mnie moc tej maszyny oraz wysokość jej siodła. Wiedziałam już wcześniej, że MV Agusta i niskie siodło mają się do siebie jak kwiatek do kożucha, a ja mam przecież krótkie nóżki!
No, ale życie nas ciągle zaskakuje! W połowie listopada wylądowaliśmy w Mediolanie na największych, europejskich targach motocyklowych EICMA 2012 i stało się! Tam, wśród mnóstwa nowości wielu motocyklowych marek, zobaczyłam ją pierwszy raz na żywo i tam od razu ścisnęła mnie za serce! Ona – MV Agusta Brutale 675! Dzikość serca!
Po powrocie do domu, dziwnym zbiegiem okoliczności okazało się, że jeden z bardzo nielicznych salonów i autoryzowanych serwisów tej marki w Polsce, znajduje się zaledwie kilkanaście kilometrów od mojego domu. Potem sprawy potoczyły się bardzo szybko i po kilku tygodniach a przed Bożym Narodzeniem stałam się posiadaczką… Czy szczęśliwą? Czas pokaże i pierwsza jazda. No, bo kto tak naprawdę kupuje motocykl bez jazdy testowej? Ze względu na zjawiskowy wygląd? No kto? Uparta baba! Czyste szaleństwo, które ogarnęło mnie i moje guru motocyklowe, zero zdrowego rozsądku!
A potem przyszła fala otrzeźwienia i nastąpiły trzy długie, zimowe miesiące, pełne wątpliwości, ale i nadziei.
Zimowe dylematorium:
Kiedyś usłyszałam, że motocykl albo się kocha albo się go boi. A ja i kocham i się boję! Jestem przerażona! Czy ja sobie poradzę z takim motocyklem? Że za wielki, że za mocny? Czy go opanuję? A jak opanuję, czy nie skłoni mnie do ostrzejszej jazdy i do znacznego przesunięcia bariery akceptowalnego ryzyka? I ile tzw. gleb parkingowych mnie czeka z powodu wysokiego siodła?
No i te artykuły w motocyklowych czytadłach i testy porównujące Brutalkę z innymi markami tej klasy. Jakaś masakra! Piszą np. coś takiego: „Urok to piękno w ruchu – powiedział poeta, ta sentencja świetnie pasuje do żywiołowej i aż za bardzo poręcznej MV Agusty (…) utrzymanie stałych obrotów za pomocą elektronicznie działającej manetki jest wyzwaniem. (Teraz mój ulubiony fragment!) Jeśli na jedynce za mocno odkręcisz, masz szansę dostać przednim kołem między oczy (…) niektórzy być może ocenią, że motocykl zbyt chętnie wali się w zakręty, bo nawet najmniejsze muśnięcie kierownicy Brutale uznaje za korektę toru jazdy (…) na wyboistej drodze twardo zestrojone zawieszenia nie wygładzają nierówności asfaltu tak jakby się chciało (…) po maksimum dwóch godzinach tyłek błaga o litość (…)”. I tak dalej, i tak dalej…
Czytam, czytam i zonk: Co ja zrobiłam? Ta maszyna nie jest dla mnie! A Miki mnie pociesza: „Ci redaktorzy mają niemieckich pracodawców, a Niemcy nie lubią Włochów, więc muszą tak pisać!” Słabe to pocieszenie, ale zawsze jakieś tam. Cholibka, zupełnie nie wiem co mnie czeka!
I właśnie w ten sposób bardzo długa zima upłynęła mi na biciu się z własnymi myślami i trawieniu wniosków autorów artykułów o nowej Brutale 675!
Obcykanie motocykla:
Nie wynajdę żarówki, jeśli stwierdzę, że niektórzy wybierają motocykl, który najmniej pali albo jest najpraktyczniejszy w codziennym używaniu albo części ma najtańsze, a później przekonują sami siebie, że ten motocykl jest najpiękniejszy (bądź kochają go wiedząc, że jest paskudny, ale praktyczny – ot życie). Niektórzy, tak jak ja działają na opak, wybierają taki, który im się fizycznie najbardziej podoba, a później muszą sami siebie przekonać do sposobu jego prowadzenia…
Przekonywanie siebie zaczęłam od przyswajania wiedzy na sucho. Ta koszmarna elektronika! Ride-By-Wire? Cztery mapy zapłonowe? 8-stopniowa kontrola trakcji? Co to jest? Rany Julek! Heeeelp! Pierwszy raz w życiu chciałam przeczytać jakąś instrukcję obsługi, a ta… jest po włosku! Polskiej wersji nie ma i nie wiadomo kiedy będzie! Ot, uroki zakupu niszowej marki. Pozostaje odświeżyć niemiecki albo uśmiechać się do anglojęzycznego Mikiego.
A w międzyczasie… wróciła zima. Wiedząc więc, że ten sezon właściwie będę zaczynać prawie od zera, choć z uprawnieniami w ręku i jakimś tam już małym doświadczeniem, mając świadomość, że nie jestem „motocyklistą doskonałym”, zaczęłam czytać książkę o właśnie takim tytule. I pomimo tego, że wiele rzeczy już intuicyjnie wiedziałam i wyczuwałam, książka ta wiele mi jeszcze wyjaśniła i być może na swój sposób pomogła.
Książka przeczytana, a zima trwa w najlepsze. W małopolskim stan bliski klęski żywiołowej. No cóż, w marcu jak w garncu. Kiedyś to podobno było normą, a w tym „sezonie” ciągle czytamy sensacyjne wiadomości o nawrotach zimy! Barometry napięcia przedsezonowego wciąż rosną!
Przekonywania się ciąg dalszy. Pewnego, śnieżnego dnia marcowego, moje guru zawezwało mnie do garażu. Miki zrobił mi niespodziankę – coś tam poczarował, coś tam podorabiał, poprzerabiał i cudownie obniżył moją włoszkę. Od razu odżyły me neurony! Chce już to poczuć, już mi nie wystarcza pieszczotliwe głaskanie smukłej sylwetki Brutalki, a tu dalej zimno, mróz, śnieg, mglisto. Jest już kwiecień, a tu dalej beznadzieja, śnieg, biało, biało… wszędzie biało! Ile jeszcze będziemy czekać na „Zieloną Panią”?
Jest, jest wreszcie jest! Upragniona wiosna. Pierwsza słoneczna niedziela w połowie kwietnia! No to jedziemy!
Pierwsza wiosenna przejażdżka w tym sezonie. Miało być tylko kilka , kilkanaście kilometrów, stanęło na trzystu i kilkunastu 🙂 Żołądek podchodził mi do gardła z emocji, adrenaliny i zwykłego strachu, oto zaczęło się coś w moim życiu, czułam to, coś, co zmieni je na zawsze.
Przyszedł czas na odpalenie Brutalki i próbę ruszenia, co oczywiście pod czujnym okiem guru się udało! Ale „pierwsze tańce” z kierownicą i manipulacje gazem napawały mnie lekkim zwątpieniem. Niepewnie nacisnęłam sprzęgło, wbiłam jedynkę, delikatnie i ostrożnie operując gazem wypyrkałam z placu na główną drogę. Uparłam się, że muszę zrobić wiosenny rozruch na jakimś większym parkingu, więc stosując tzw. „jazdę ekologiczną” (Partia Zielonych byłaby z nas dumna) po kilku minutach dotarliśmy na takowy. A po kilku następnych minutach ćwiczenia „gymkhany” jakimś cudem zaczęłam śmigać!
No to jedziemy do Katowic na spotkanie z chłopakami i potem dalej gdzieś na Jurę na tzw. rekonesans traski na rozpoczęcie sezonu. Jedziemy, a kolejne biegi rozbudzają moją fantazję i znane mi już poczucie wolności. Nie odkręcam za mocno, ciągle nie czuję się pewnie. Jeszcze nie ma pomiędzy mną, a Brutalką tej niewidocznej więzi jedności.
Dojechaliśmy na miejsce spotkania, zgasiłam silnik, ręce mi się trochę trzęsły. Euforia doznań z każdego przejechanego metra, który przekładał się na obrót kół i ogniw łańcucha kipiała we mnie – uff co za uczucie!
Jeszcze nikogo nie było, więc miałam chwilę na ochłonięcie. Po 15 minutach już wszyscy dojechali i każdy pytał jak wrażenia z jazdy i wszystkim odpowiadałam, że trudno jeszcze powiedzieć po tych pierwszych kilku kilometrach przejechanych z Mysłowic do Katowic. Co ich będę zanudzać swoimi wrażeniami, toż to sami doświadczeni, motocyklowi „wyjadacze”, którzy wytłukli się na różnych drogach, na różnych maszynach!
Wsiadamy na motorki i ruszamy „zdobywać świat”! Natężenie ruchu spore, toż to pierwsza wiosennie słoneczna niedziela, wysyp motongów na drogach! Skupiam się całkowicie na jeździe i na tym co lubi Brutalka. Już wiem, że nie lubi niskich obrotów i lubi delikatne dodawanie gazu. Do 2500-3000 obr/min można odczuć każdy suw pracy silnika, próbuje wtedy szarpać. Za to powyżej zaczyna się zabawa przy oddawaniu mocy już od dolnego zakresu i tak czerpie się przyjemność z jazdy do 6000-7000 obr/min.
Podczas tej przejażdżki nie miałam odwagi odkręcić bardziej i sprawdzić co będzie się działo na wyższych obrotach, kiedy nastąpi odcięcie wtrysku paliwa. Pewnie dlatego, że w mojej podświadomości zapisana była informacja od Mikiego o jakimś tam docieraniu nowego motocykla. 🙂
Raz tylko przez chwilę na kawałku jakiejś drogi szybkiego ruchu mój osobisty sędzia – rozsądek na chwilę się zagapił, więc odkręciłam mocniej i jeszcze szybciej zwolniłam, gdy stwierdziłam, że w mgnieniu oka rozpędziłam się do prawie 170 km/h na piątym biegu. Dodam tylko, że szóstki tej niedzieli nie wrzuciłam. Za dużo wrażeń jak na jeden raz. I tak czułam cały czas podwyższone ciśnienie, ucisk w brzuchu i krążącą w rytmie silnika krew z domieszką adrenaliny, ale i satysfakcji. Czułam jak z każdym kilometrem coraz bardziej dogaduję się z Włoszką.
Sztywne zawieszenie upside-down na naszych dziurawych drogach dało mi się we znaki. Chłopaki z Varese nie przewidzieli chyba, że takowe jeszcze istnieją! Wysokość twardego siodła (i tak maksymalnie obniżonego) przy niskim ułożeniu kierownicy i mój wzrost wymusiły na mnie pozycję lekko pochyloną. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów nawiedził mnie ból nadgarstków i ramion, co mi przypomniało, że Brutalka nie jest dalekobieżnym turystą i chyba będę się musiała do tego przyzwyczaić. Choć okazało się, że co jakiś czas mogę dać nadgarstkom chwilę wytchnienia, przenosząc siłę na dolną część brzucha opierającego się na zbiorniku, co było możliwe dzięki utrzymaniu ugiętych kolan do ślicznie wyprofilowanego baku.
Zadurzanie się w Brutalce tak całkowicie mnie pochłonęło, że kompletnie nie zwracałam uwagi na otoczenie, więc dopiero gwałtowne hamowanie ostrymi jak brzytwa hamulcami Brembo uświadomiło mi, że dotarliśmy do celu naszej podróży (dodam do celu naprędce zrodzonego w szanownej głowie naszego kolegi Lela), którym okazał się zamek rycerski w Sobkowie.
Dokładne oglądanie samego zamku pozostawiliśmy sobie na „za tydzień” i żwawo udaliśmy się do klimatycznej knajpki pod obiecującą nazwą „Pod zakutym łbem”. Przed wejściem przywitały nas żywe okazy dwóch myszołowów i puchacz, czyli skrzyżowanie sowy z rysiem. Po przekroczeniu progu restauracji znaleźliśmy się w średniowiecznej rycerskiej sali. Bardzo klimatyczne miejsce, choć jedzonko nie rewelacyjne, aczkolwiek zjadliwe.
Czas na odwrót. Jazda powrotna wydawała mi się bardziej dynamiczna. Już nie przerażał mnie wyjazd pod górkę, żwir i piach. Już światła i zakręty nie były takie męczące. Powoli wszystko zaczynało wyglądać tak, jak to sobie wcześniej wymarzyłam. Przekonałam się do mojej Brutalki. Teraz może być już tyko lepiej.
To nic, że wszystko jest w niej ZBYT: zbyt zarąbiste obroty, zbyt zarąbisty dźwięk przypominający odgłos startującego samolotu, zbyt zarąbiste walnięcie towarzyszące mocnemu odwinięciu manetki.
Zsiadając z niej wmawiałam sobie, że nie będę jej kręcić pod sufit, w końcu jestem odpowiedzialna i podchodzę do motocykli z respektem. Nie będę wyłączać zdrowego rozsądku, w końcu 18 lat miałam już ładnych kilka lat temu. Mogłabym powiedzieć, że życie zaczyna się po czterdziestce, ale do tego brakuje mi jeszcze… Kilkudziesięciu tysięcy kilometrów!