…Takich Kubiców dwóch kółek mamy wśród nas, ale młodzi motocykliści zaczynają jeździć zazwyczaj dopiero, gdy sami na to zapracują.…
– No i gdzie on jest?
Stoimy w pit lane, za ścianką z hukiem przelatują sześćsetki. do końca warm-upu zostało osiem minut. Mariusz wyjechał z opóźnieniem, na szybko dokręcaliśmy jeszcze śrubki, zapinaliśmy trytki. No i mija trzecia, czwarta minuta, a jego nie ma. W takiej chwili zawsze zmuszamy się do myślenia, że może zapomnieliśmy nalać wachy albo jakaś drobna awaria, że na pewno żadna krzywda mu się nie stała…
W końcu widzimy go w perspektywie winkla, turla się powoli i sygnalizuje, że będzie zjeżdżał. Kamień z serca. Biegniemy do boksu, żeby podstawić maszynę. I wtedy widzimy, że między owiewkami jest trawa, a prawy bok motocykla i jeźdźca zmienił kolor z biało-czerwonego na bury. Ale wrócili oboje o własnych siłach, więc nie jest bardzo źle.
Nie ma czasu nawet pytać co się stało. Wyścig za półtorej godziny, trzeba szybko doprowadzić maszynę do sprawności. Wydłubujemy błoto, pożyczamy wiertarkę, trytkujemy, drutujemy.
W sąsiednim boksie ekipa, z którą przyjechaliśmy. Tomek już po rozgrzewce, a Rafał właśnie się szykuje do wyjazdu – on startuje w litrach. Dziś będzie mniej pracy przy starcie, bo nie będziemy, jak wczoraj, nosić na pole startowe dwóch stojaków, kompletu koców grzewczych – dziś pada deszcz.
Paradoksalnie, jak coś się zepsuje, coś trzeba naprawiać, jest łatwiej. Kiedy, tak jak wczoraj, przed wyścigiem, nie ma nic do zrobienia na szybko, to napięcie jest trudne do wytrzymania. Wyścig sześćsetek, który za chwilę się zacznie, dla Tomka może oznaczać już zaklepanie szczytu pudła w generalce. Wygranie całego sezonu. Całego sezonu pracy nie tylko zawodnika, ale ekipy wspierających go ludzi. Całego sezonu, którego by nie było bez lat wcześniejszych przygotowań. Treningi, szlifowanie techniki jazdy, urywanie ułamków sekund w różnych zakrętach, noce spędzone nad motocyklem w warsztacie, ogarnianie finansowania, pakowanie busa, setki kilometrów po ekspresówce i autostradzie. Nagroda za ten trud, ta wieża na szczycie szklanej góry, może rozstrzygnąć się już w tej godzinie.
Byłem na wsi, byłem w mieście, byłem nawet w Budapeszcie…
U Mariusza już prawie wszystko ogarnięte. Zdążymy. Chyba. Weź trytki, mówi swojemu mechanikowi. Bierzemy stojak, paczkę trytek, parasolkę. Tomek i Mariusz startują w tej samej klasie. Rywalizują, lubią się. Jeden bez drugiego nie miałby dobrej zabawy. Tomek zatrzymuje się na swoim miejscu, podstawiamy motocykl, rozkładamy parasolkę, podajemy wodę. Marino zatrzymuje się, zeskakuje z motocykla, jest problem z lampką pod zadupkiem, w deszczu ona jest bardzo ważna, sędziowie sprawdzają, czy każdy ją ma, a z tej jego wypada bateria. Pięć minut do startu, trytkujemy, ale obły kształt się wymyka, „nóż albo nożyczki!” – krzyczy do mnie mechanik, sprint do boksu, wracam ze scyzorykiem, trzy minuty, głośne trąbnięcie oznajmia, że ekipy muszą już schodzić z pola startowego. Dwie minuty, udało się, jeszcze piątka obu zawodnikom i wychodzimy do alei serwisowej. Odgarniam włosy z czoła, jest 13 stopni, a mi gorąco. Smar na rękach. I pewnie na twarzy. Biegniemy na galerię, z której widać i prostą startową, i słynny zakręt Sławiniak.
Jadą. Kiedy znikają z naszego pola widzenia, za Niepojętym, biegniemy do drugiej barierki i wypatrujemy ich na wyjściu na prostą. Czasami myślę, że to ściganie mnie w końcu zabije. Że serce nie wytrzyma. Że co ja tu robię. Jest mokro. Co chwila ktoś wypada z toru. Ale oni za każdym okrążeniem – wciąż są. Tomek na prowadzeniu. Jedzie po zwycięstwo. Tylko żeby nie popełnić błędu. Mariusz trochę dalej. Żeby nie popełnić błędu. „Krasz” – opowiada Evan McGregor w „Hitting the apex”, dokumencie o zawodnikach MotoGP – „odbiera ci punkty. Krasz niszczy motocykl. Krasz niszczy ciebie”.
„Stay on the bike”.
Ostatnie okrążenie. Sędzia z flagą w szachownicę wychodzi na kreskę startmety. Tomek przejeżdża ją pierwszy. Nie sposób opisać tego uczucia. Potem długo nikt. Dopiero po czterdziestu kilku sekundach inni. Mariusz też. Ulga niesamowita. Tomek wygrywa sezon. Marino zdobywa punkty i będzie mógł jeszcze powalczyć o drugie miejsce. Czekamy w alei serwisowej, przy wjeździe do boksu, przybić piątki, klepać po arodynamicznych garbach, uściskać. Niesamowite światło w ich oczach, niesamowite uśmiechy na zmęczonych, mokrych twarzach. Już teraz wiem co ja tu robię. Oczywiście że znów przyjadę. Nie dlatego, że się udało. Na innej rundzie Mariusz wyleciał z toru. Nie robiłam mu zdjęć z podium, tylko oglądałam zdjęcie rentgenowskie. I też wtedy wiedziałam, co tu robię.
Rafał za chwilę startuje. Miał poważną kontuzję parę dni temu, wczoraj wyścig ukończył wyczerpany do granic. Pole startowe, stojak, parasolka, przybijamy piątki. Jadą. Prowadzi. Na czwartym kółku ma już 22 sekundy przewagi. Musimy mu podać tablicę, żeby wiedział, że może jechać spokojnie. Żeby nie popełnił błędu. Mija nas po kolejnym kółku, już 29 sekund. Zmieniamy cyferki na tablicy i czekamy znowu. Mija nas, 33 sekundy, nie zwolnił! Nie widzi tablicy, czy jak??? Gryzę paznokcie wpatrując się w zakręt na początku prostej. Jest dużo dublowanych, wszyscy mają podobne kolory. W końcu on. Jedzie. Znów bieg na drugą stronę alei, do ekranu z czasami. Nie zwolnił. Kiedyś ja tych nerwów nie wytrzymam. Zmieniamy cyferki. Flaga w szachownicę. Nasz zawodnik w perspektywie prostej startowej, ręce w górze w geście radości. Wygrywa. Wskakuje oczko wyżej w tabeli. Będzie walczył o jej pierwsze miejsce.
Zjeżdża do boksu. Nie widziałeś tablicy? „Widziałem, ale dobrze mi się jechało” – odpowiada zmęczony i roześmiany.
Byłem w Rio, byłem w Baixo, miałem bilet na Hawajo…
Znów podium, puchary, szampan, piątki, uściski, kciuki w górę, zdjęcia. Znów sprzątanie boksu, pakowanie busa, setki kilometrów do domu. W radiu w reklamach i relacjach podnietki i euforie, dobiegające zza oceanu. „Wygraliśmy!” „Mamy złoto!” Słucham tego, i nie rozumiem. „My”? Jacy „my”? To on wygrał, ten zawodnik, jakiegoś niszowego sportu, o którym pewnie byś nie słyszał, człowieku który używasz teraz pierwszej osoby liczby mnogiej, jakby to zwycięstwo, to złoto było w jakimś stopniu twoje. Jakbyś ty je wywalczył. Jakbyś w wywalczeniu pomógł. W przypadku piłki nożnej, o ile pracujesz i płacisz podatki, to jakoś pomogłeś, bo w ten sport pompuje się hajs podatnika. Ale jeśli zdobywa medal sportowiec niepopowej dziedziny, który nie ma szans na sponsorów, który okupił to latami ciężkiej pracy i często całym swoim majątkiem, tylko jego krewni i przyjaciele, ci którzy mu pomagali, nie ci którzy pukali się w czoło, mogą powiedzieć „Wygraliśmy!”. Na mijanym billboardzie roześmiane dziewczę z biało-czerwonym wiankiem, takimż uszminkowaniem na policzku, pod takąż flagą. Taką flagę można kupić za grosze wszędzie, a naszą fanklubową my sami zaprojektowaliśmy i zamówiliśmy w drukarni. A na policzku mamy co najwyżej smar.
Radio nawija nadal, a wiadomościach sportowych, w których możemy usłyszeć o wynikach Barcelony czy Chelsea, biathlonów i triathlonów, nie ma ani słowa na temat zakończonej właśnie rundy Wyścigowych Motocyklowych Mistrzostw Polski. Cywilne media wiedzą o istnieniu szczypiorniaka, snowboardu i spływów kajakowych, ale nie mają pojęcia, że w Polsce istnieje sport motocyklowy.
… wszystko ch**….
I to jest dramat, dla tych młodych talenciaków, z którymi przyjeżdżamy na tor. Bo jeśli tylko branżowe media piszą o ich walce i wynikach, to wsparcie można otrzymać tylko od branżowych firm. A potencjał finansowy branży jest za mały, by wystarczająco wesprzeć tych zawodników w startach w kraju, nie mówiąc o Europie, a o świecie nawet nie śniąc. Skoro zawodów nie pokazują zwykłe telewizje, to nie zasponsorują ich duże koncerny, jedyne które byłoby na to stać. A motocykle to nie jest bieganie, do którego wystarczą buty i majtki, a nawet bez tych drugich możnaby się w sumie obejść. W rezultacie ścigają się ci, którzy są w stanie na to zarobić, dostać wsparcie z firm rodzinnych, albo mieć już na tyle sukcesów, by uzyskać finansowanie społecznościowe, jak zrobił Pasio. I prawie zawsze jest to za późno. Mało kto ma tak mądrego ojca jak Kubica, który dostrzegłszy talent syna, nie powiedział mu „zajmij się lepiej szkołą” lecz wyjechał z trzynastoletnim Robertem za granicę, bo wiedział, że w Polsce nie ma warunków by ten talent rozwijać.
Takich Kubiców dwóch kółek mamy wśród nas, ale młodzi motocykliści zaczynają jeździć zazwyczaj dopiero, gdy sami na to zapracują. By dostać się na światowe areny, jest już wtedy za późno.
Naprawdę nieliczni mają taką szansę, jak Piotrek Biesiekirski i Daniel Blin, piętnastoleni chłopcy na Red Bull Rookies Cup. Dostali się na testy, ale mimo talentu i metodycznego przygotowania, nie mieli w eliminacjach szans z rówieśnikami, którzy mają po kilka lat doświadczenia torowego, a do tego nawet i kilkanaście lat ogólnego. Oni jeżdzą dopiero od roku! A Daniel do tej pory latał tylko na pit-bike’ach!
No i snuję sobie takie myśli na temat wpływu obojętności niebranżowych mediów na marnowanie się tych naszych złotych sportowych talentów. Po czym te myśli branża opublikuje i branża przeczyta, i co?
I CH**.
Zdjęcia: Escargo Foto, Monika Pacyfka Tichy