Bez ryzyka nie ma zabawy…
Dla niektórych dzień bez tak brzmiącej mantry jest dniem straconym, inni zaczynają rozumieć jego znaczenie tuż po otarciu się z paraliżującą dawką adrenaliny. Bo czy niejedna z nas nie była w ryzykownej sytuacji, która zakończyła się najwspanialszą do tej pory ulgą? I czy niejedna z nas ślepo nie obiecała sobie nie powtarzać podobnego błędu? Jak za czasów dzieciństwa, gdy obiecałyśmy nie huśtać się za wysoko? Bo to jest trochę tak, że do momentu odczucia bolesnych konsekwencji z popełnionego błędu, nie zdajemy sobie sprawy z zagrożenia. Lubimy ryzyko, karmimy się nim, odurzamy. Notorycznie grzmiące wieści o nowych wypadkach motocyklowych strofują nas, ale na chwilę. Już odjeżdżając z miejsca wypadku jesteśmy myślami gdzie indziej, przełączamy się na tryb bezcennej przyjemności i tyle nas widzieli. Choć przyznaję, że po dość głośnym w środowisku wypadku dziewczyny, która spadła z wiaduktu na długo byłam „zablokowana”. Smutna historia ugrzęzła gdzieś we mnie i nie dawała spokoju.
Prawie tyle ile wydzielamy endorfin na myśl o motocyklu, tyle samo słyszymy wiadomości o wypadkach, artykułów nierzadko linczujących naszą wyjątkową społeczność. Gdybym przejmowała się każdym z nich, to zapewne najlepiej wyszłaby na tym perukarnia, korzystając z moich ze stresu pogubionych włosów. Póki co, wiatr świetnie dogaduje się z moją kitą, a ja wolę jeździć i być jak haczyk – powód do mam nadzieję kolejnego pozytywnego artykułu. W końcu dawane dobro wraca podwojone. Staram się o tym nie zapominać, jednak ostatnio myśl ta uplasowała się w mojej głowie na szarym końcu. Wracałam wtedy z Pruszkowa. Zatrzymałam się na pokaźnym skrzyżowaniu. Moje wypatrywanie „zielonego” przerwał nagły huk zatrzaskujących się drzwi samochodu. W mgnieniu oka ujrzałam przed sobą naburmuszoną męską twarz, wściekły wzrok i kłęby dymu z zaciśniętego między zębami papierosa…
Ów kierowca zaczął pukać się w czoło i wrzeszczeć. Miałam trudności ze zrozumieniem, dlatego próbowałam szybko odtworzyć swój „jezdny” film, czy aby na pewno jechałam przepisowo. Wyszło mi, że mam czyste sumienie. Po kilku miażdżących epitetach usłyszałam wreszcie, że karygodnym jest stawanie na światłach tuż przed samochodami i że można w ten sposób zginąć. Zapewne od uderzenia mnie przysłowiowym „liściem” – pomyślałam i czarnych myśli miałam co raz więcej. Nie zdążyłam się obronić przed zarzutami, kierowca wypluł z siebie co miał do wyplucia i odszedł.
Wrzucając jedynkę, miałam ochotę wrzucić mu granat do samochodu, ale stać mnie było na odjazd z piorunująco wściekłą miną. Jak się okazało nie był to koniec emocji. Tuż na następnych światłach kierowca widząc mnie popełniającą ten sam „błąd” (tym razem stanęłam przed autobusem i osobówką), wychylił się przez szybę wylewając przy tym swój brzuch i znów się denerwował. Na koniec pogroził, że poskarży się moim Rodzicom. Jak widać, nie ma tego złego, co by na wesołe nie wyszło…
A skoro jestem już przy motocyklowym „zachmurzeniu” to w ową prognozę wkomponowały się również weekendowe wypadki. Pogodzie jak widać spodobało się robienie psikusów, bo zmusza co niektórych do pozostawiania dwóch kółek pod dachem i ogranicza przy tym myślenie kierowców samochodów. Na przykład skręcająca z podporządkowanej drogi młoda dziewczyna zatrzymała się w ostatniej chwili na środku skrzyżowania, bo jednak mnie zauważyła (uff). Moja koleżanka już takiego szczęścia nie miała, bo teraz czeka na rehabilitację po zepchnięciu jej na pobocze. Kolega odlicza dni do „wyleczenia” swojej maszyny i mogłabym tak jeszcze wymieniać.
W tegorocznym lecie równolegle z zachmurzeniem słyszy się o przykrych sytuacjach na drogach. Gdyby takie przypadki były uzależnione wyłącznie od ilości pochmurnego nieba, życzyłabym niemiłosiernych upałów. Ale ponieważ wszystko zależy od nas samych to dobrze by było, gdyby każdy oprócz rozglądania się na drodze, docenił umiejętność przewidywania, zżył się na zawsze z rozsądkiem i zaryzykował stawiając sobie od czasu do czasu szlaban dla oprzytomnienia…