USA West Coast – podróż motocyklowa w obiektywie

- MotoRmania

Zachodnie Wybrzeże USA 2011, czyli jak wypłynąłem na przestwór oceanu…

autor: Jarek Frankowski

…którego widok towarzyszył nam przez większość majowej podróży. Moim Stepem Akermańskim był kawałek Ameryki, którego nie znałem, ale – w przeciwieństwie do Wędrowca u Mickiewicza – wpływałem na ten suchy przestwór w doskonałym nastroju, pełen energii i dobrej myśli na nadchodzące dni…

Od redakcji: Podróż po Zachodnim Wybrzeżu jest już kolejną wyprawą Jarka do Stanów – wcześniej już dwukrotnie wybrał się  motocyklem na Route 66. Jego relacje pojawiły się na portalu MotoRmanii, po tym, jak przeczytał mini-poradnik „Dookoła Świata Na Dwóch Kołach, Czyli Co Kraj To Obyczaj”. Was również zachęcamy do dzielenia się swoimi wyprawami – wystarczy mail!

W końcu znalazłem się w tym miejscu na własne życzenie, powodowany ciekawością świata i chęcią poznawania. Już przed niczym nie uciekam, nie tułam się bez celu, zagubiony i bez nadziei na lepsze czasy umierając za życia. Jak pięć lat temu…

Zostawiam więc tragedie poetom i – jak przystało na Pielgrzyma – “nurzam się w zieloność”. I zaczynam w miejscu, gdzie “U stóp moich kraina dostatków i krasy, Nad głową niebo jasne, obok piękne lice”.

Nie jestem pewien, co na to Wieszcz, ale te słowa pasują jak ulał do Las Vegas – Światowej Stolicy Rozrywki. Tutaj dzień miesza się z nocą, cnota z grzechem, a ślub z rozwodem. Paryż z Wenecją, Statua z Wolności,ą a Sodoma z Gomorą. Disneyland dla dorosłych, który dzięki bajkom, jakie oferuje, nazywany jest Miastem Grzechu. Ale kiedy na jednym stepie “wąż śliską piersią dotyka się zioła” przypominając o utraconym Raju, na moim stepie wszechobecne piersi i zioła zmieniają go w Ogród Rozkoszy. Nie ma w nim zakazanych owoców, a jedynego węża widziano kiedyś w kieszeni gościa kasyna. Nie Eden jednak jest moim celem, więc kończąc wstęp do podróży słynnym “Jedźmy, nikt nie woła!” zapraszam dalej – na wschód od Edenu…

A skoro na wschód to wycieczkę Zachodnim Wybrzeżem zaczynamy jadąc w drugą stronę. 50km na południowym wschodzie od Las Vegas znajduje się Hoover Dam – betonowa tama zbudowana na rzece Kolorado w 1936 roku. W swoim czasie była największą zaporą na świecie, dzisiaj jest w trzeciej dziesiątce elektrowni wodnych pod względem wielkości. Zapora straciła tytuł największej budowli, ale zdobyła coś, czego nawet Chińczycy nie są w stanie odebrać – została Narodowym Pomnikiem Historycznym USA. Kiedy byłem tam w 2009 roku widziałem, jak powstawał niezwykły most nad tamą. Dwa lata później robiłem z niego zdjęcia…

Pora na kolejne architektoniczne dzieło – Wielki Kanion. Autor projektu – Matka Natura, wykonawca – rzeka Kolorado, czas trwania budowy – ok. 10 milionów lat. Tempo niezbyt imponujące, nawet dla nas, ale warto było czekać. Jest to jedno z miejsc na Ziemi, które po prostu trzeba zobaczyć. Dodatkowo polecam film o historii Kanionu, wyświetlany w kinie IMAX na terenie Grand Canyon National Park. Po tym wszystkim – lot helikopterem i mamy Canyon 3D.

W tym roku podjechaliśmy od strony rezerwatu Indian Hualapai, gdzie na parkingach kończy się ruch prywatnych samochodów, a do samego Kanionu trzeba jechać autokarem. To oczywiście kosztuje, ale jest to jedyna droga na platformę widokową Skywalk, która była naszym celem. Po szybkiej kalkulacji zamiast Canyon 3D wybrałem Canon 60D – zostałem z częścią ekipy na parkingu i zrobiłem jedyną fotkę Kanionu. Nastawiałem się na zdjęcia ze szklanej platformy, niestety jest zakaz fotografowania. Postanowiłem więc do fotek z lat ubiegłych dołączyć jedną świeżą. Przez rok chyba nie wiele się zmieniło…

Wreszcie nadszedł Ten Dzień. Po aklimatyzacji, urozmaiconej studiowaniem okolicznej architektury jedziemy po motocykle. Tradycyjna papierkologia, krótki kurs obsługi Harleya i można pakować graty. Co nie znaczy, że trzeba… Z niepokojem patrzyłem na bagażnik Forda. Miał być moim miejscem pracy, co oznacza, że nie wozimy bagażu chłopaków, tylko – jak co roku – każdy ma swój na motocyklu.. Dodam, że do bagażu zaliczają się również substancje płynne w opakowaniach szklanych i aluminiowych. Tyle teorii.

W praktyce musiałem zdobyć teren, dzielnie walcząc o każdy cm kwadratowy. Na szczęście szybko podzieliliśmy terytorium, upychając wszystko niczym na jachcie. Mogłem teraz biegać między bagażnikiem, a fotelami nie zastanawiając się, o co tym razem się potknę. W trakcie podróży potwierdziło się, że nie ma jednego idealnego miejsca do filmowania. Głównie był to bagażnik, gdzie bez problemu mogłem rozstawić statyw, z siedzeń pasażerów kręciłem, kiedy można było jechać równolegle z ekipą. Aparat mocowałem na monopodzie z ruchomą głowicą i jeśli tylko uchwyt nie utknął gdzieś w szparach między fotelami, mogłem patrzeć 180 stopni. Klnąc przy okazji na antenę od radia i lusterka wielkości patelni. Oddzielną kategorią były zdjęcia przez przednią szybę – nie dość, że niebiesko-zieloną to pełną owadów. Jeszcze nigdy nie myłem tak często żadnej szyby, ale dzięki temu miałem mniej retuszowania zdjęć:

Zanim jednak pierwszy owad zakończy swój żywot na szybie, pora opuścić Las Vegas i rozpocząć żeglugę po moim stepie. Pisałem kiedyś, przy okazji fotografowania – nastąpi moment, kiedy wyjdę z brodzika i wypłynę na głęboką wodę. Odkrywać nowe tereny na mapie, w fotografii, w mojej głowie. Ten moment nastąpił, przyszedł do mnie nawet szybciej niż myślałem. Dwa tygodnie przed terminem wiedziałem tylko, że w tym roku odpuszczam Stany. Że kasa, praca, życie itp. I nagle dotarło do mnie, że coś mnie omija, dzieje się coś ważnego obok mnie, ale beze mnie… A ja sobie stoję i patrzę. Nic nie robię, w dodatku się głupio tłumaczę przed sobą. Wiem, że będę tego żałował, ale dalej nic nie robię. Wiem, że nie ma dla mnie nic gorszego niż żałowanie, że czegoś nie zrobiłem. Ale dalej nic nie robię, pewnie czekam, aż przyjdzie Swięty Mikołaj z biletem do Stanów. W kwietniu.

To może ja jestem idiotą, nie alkoholikiem? Na złą terapię poszedłem. Na mojej uczono, że Święty Mikołaj to ja w wersji całorocznej i bez pisania listów. Na szczęście w porę to sobie przypomniałem, bilety na samolot jeszcze były…

I jestem tu, żeby nakręcić film i zrobić zdjęcia z wyprawy. Za kasę, jak prawdziwy fotograf. To znaczy, że jestem w pracy, w dodatku bez limitu godzin. Czyli normalka. Grunt, to być gotowym w każdej chwili, bo dobra fotka przyjdzie nagle. Jestem zdany tylko na siebie – nikt mi nie pomoże, nie pożyczy sprzętu, nie zrobi za mnie. Sytuacja idealna bo :
1. Nikt mi też nic nie zepsuje albo w inny sposób przeszkodzi.
2. Fotki robię sam, a to daje gwarancję, że będą ok.

Z tego wynika, że jedynym, który może mi zaszkodzić jestem ja sam. Lepiej być nie może, zwłaszcza od kiedy przestałem robić sobię krzywdę. Muszę tylko pilnować techniki, sprzętu i siebie. Chęci są, zdrowie też, wiedza przyjdzie. Jestem gotowy. Widzę, że inni też, bo motocykle już “Wznoszą kark, depczą fale i skroś nieba lecą” *

* Wieszcz dopuszcza współczesną interpretację – Harley to nie pegaz, ale mówi się “latać Harleyem”

Ruszamy z Las Vegas na południe, by przez urocze miasteczko Oatman dotrzeć do Los Angeles. Jest to okazja to przejechania się fragmentem drogi Route 66, która kończy się na plaży Santa Monica. Po drodze krótka przerwa na synchronizację zegarków, ostatnie ustalenia i tankowanie.

Do Oatman prowadzi kręta droga przez góry. Zakręty jak w Alpach, tylko nawierzchnia dużo gorsza. Jednak to co widzimy po drodze warte jest zaliczenia kilku dołków – moim zdaniem jest to jeden z najciekawszych odcinków, jakie przejechałem w Stanach. W dodatku rzadka okazja do tarcia gmolami w ciasnych zakrętach. U szczytu gór docieramy do celu – górnicze miasteczko z czasów gorączki złota wygląda jak dekoracja z filmu. Witają nas wszędobylskie dzikie osiołki burros, które karmimy marchewką i idziemy zostawić pamiątkowego dolara na ścianie Hotelu Oatman. Mile zaskoczeni, wśród setek podobnych banknotów odnajdujemy przyczepione w zeszłym roku…

Zostawiając kolejne dolary na amerykańskiej ziemi, a w zasadzie na suficie ruszamy dalej. Drogi puste, pogoda świetna, chłopaki wyluzowani – pora na indywidualne sesje zdjęciowe…

Wiedziałem, że wspaniałe plenery jeszcze przed nami, więc zbyt dużo sobie nie obiecywałem. Byłem natomiast ciekaw, jak ułoży się współpraca z moimi modelami. W praktyce dużo ważniejsza okazała się dobra współpraca z kierowcą Forda. To dzięki niemu mogłem robić zdjęcia, kiedy podjeżdżaliśmy do chłopaków. Moje prośby w stylu “zwolnij”, “przyspiesz”, “jedź równolegle” wykonywał bez zbędnych pytań, a kiedy pochłonięty na maksa zdjęciami krzyczałem do niego “Piotrek, zwolnij! Znaczy Mariusz, zwolnij trochę! Znaczy przyspiesz Mariusz!” “K…, człowieku, za wolno jedziemy. Znaczy sorry, za szybko…” “Sorry Piotrek… znaczy Mariusz…” zerkał z ciekawością w lusterko, czy ze mną wszystko w porządku. Było, ale musiało być perfekcyjnie, a to oznaczało zgranie wielu czynników – kierunku światła, prędkości pojazdów, tła, pozycji motocykli względem obiektywu czy zwykłej dziury w asfalcie. Po kilku próbach i rozmowach wszystko zaczęło działać jak należy, chłopaki współpracowali bezbłędnie nie zasłaniając się nawzajem, jednocześnie wypełniając drugi plan. Ich poważne podejście do tematu zdjęć, jednocześnie szczera i ogromna radość z jazdy dopełniły reszty.

Na moim oceanie złapałem pomyślne wiatry i poczułem jak “Lekko mi! rzeźwo! lubo! wiem, co to być ptakiem.”

Zachód słońca oczywiście sztuczny – postanowiłem w ramach odskoczni przy obróbce zdjęć zrobić coś innego. Dodałem najprostrzy efekt z programu Photoscape – Photoshopa jeszcze wtedy nie używałem – i wyszedł landszaft jak się patrzy. Co dziwne – wszyscy są nim zachwyceni…

Do programów graficznych jeszcze wrócę, tymczasem dojeżdżamy do Los Angeles. Z podróży motocyklem zapamiętałem piękną, szeroką drogę w stronę gór. Im bliżej ośnieżonych szczytów tym robiło się zimniej, a ja w bojówkach i przewiewnej bluzie. Nie ma gdzie stanąć, żeby się ubrać, a góry coraz bliżej. Żeby nie myśleć o zimnie, skupiłem się na mijanych widokach i nietypowej austostradzie – wijącej się w malowniczej dolinie, a nie idącej prosto po horyzont. Ciekawe miejsce, którego nie mogłem uwiecznić.

Jadąc teraz czułem, że będzie to idealne tło dla motocykli. Z drugiej strony – szeroka i trzypasmowa droga, to większa prędkość pojazdów, a nie mogliśmy za bardzo zwalniać, ze względu na duży ruch. Pozostało focenie przy prędkości ok. 110km/h otwierając szybę pasażera. Mając dosłownie kilka sekund na zdjęcie, walcząc z wiatrem wyrywającym mi włosy, aparat i resztki ciepła poczułem, że pierwszy raz płyniemy z moim Wieszczem na tej samej łodzi:

Zdarto żagle, ster prysnął, ryk wód, szum zawiei,
Głosy trwożnej gromady, pomp złowieszcze jęki,
Ostatnie liny majtkom wyrwały się z ręki,
Słońce krwawo zachodzi, z nim reszta nadziei.

Ale zaraz. Przecież jego Wędrowiec jest bohaterem tragicznym, więc ma zawsze pod górkę. Nawet ocean ma suchy. Ja się nie czuję bohaterem, tym bardziej tragicznym. Owszem, bywam romantyczny, ale na swój sposób, nie mickiewiczowski. Więc “Okręt mój płynie dalej”!! U mnie słońce wysoko na górze, więc nadzieja jest. Co prawda muszę przez to błyskać fleszem, ale wolę to niż “załamywać ręce lub siedzieć w milczeniu na stronie…”

Dostałem drugą szansę – jak często to się zdarza? No właśnie. Mi też rzadko… Ale jak się zdarzyło, to mi wiatr przeszkadza i włosy i zimno jest. Jak to można sobie samemu życie utrudnić – pomyślałem, sięgając po aparat.

Pokonując wiatr, zimno i fotograficzne Demony jestem gotowy na wizytę w Mieście Aniołów. Jest NAPIS. Ciasnymi i krętymi uliczkami Hollywood Hills wspinamy się na wysokość ok. 500 m n.p.m, by zaparkować motocykle na końcu drogi. Widok ze wzgórza na miasto robi wrażenie, zwłaszcza po zmroku. Kilka fotek i jazda w dół.

Jedziemy przez miasto, co chwila stając na światłach. Na kolejnych nie wytrzymuję, wysiadam z auta żeby zapalić. Jako alibi dla policjantów biorę aparat – że niby chętnie bym posiedział w klimie, ale obowiązki wzywają – w końcu fotograf wyprawy to odpowiedzialna funkcja. Jakby na potwierdzenie macha do mnie jeden z ekipy. Okej, uwiecznimy machnięcie, a przy okazji machniemy się papierosem. Nagle dostrzegam ciekawe zjawisko – twarze chłopaków rozświetlone są promieniami odbitymi od chromowanych części motocykli. Miasto Aniołów prezentuje mi serię wyjątkowych zdjęć, jakby chciało powiedzieć – pozbyłeś się demonów, trafiłeś do fotograficznego Raju..

Ale na tym skrzyżowaniu dostałem coś jeszcze… Zobaczyłem, że wystarczy otworzyć szybę czy wyjść na zewnątrz, żeby dostać coś fajnego. Świat od razu nabiera kolorów, zmieniając się w Eden lub Miasto Aniołów…

I nie ważne, czy dzień czy noc – kolory są zawsze. A raczej wtedy, kiedy sobie je ustawimy – jak w telewizorze. Więc pilot w dłoń i kolory na maksa. Po co nam bezbarwny świat, szary albo czarno-biały?

Nawet naszemu Wieszczowi w końcu “Niebo, ziemię i góry oblał potop złoty!” i zachwycił się nocą na obczyźnie. Podobnie zachwyciłem się nocą w jednym z moteli, kiedy wyszedłem na zewnątrz dotlenić płuca. Księżyc właśnie próbował przebić się przez chmury i zajrzeć na parking, skąd podziwiałem architekturę hotelową. Była inna od amerykańskich sieciówek przypominając śmieszne domki z kreskówek dla dzieci. Gdyby nie przejeżdżające obok ciężarówki, miałbym wrażenie, że jestem gdzieś na pustyni – żółte ściany i dużo bujnej roślinności kojarzyły mi się z piaskiem Sahary… Tylko skąd na pustyni amerykańska flaga?

W zasadzie cała nasza dalsza podróż była pełna kolorów, nawet jeśli Wybrzeże Malibu witało nas mgłą, a San Francisco i Golden Gate deszczem… Wystarczyło popatrzeć w oczy chłopaków – w ich telewizorach kolory podkręcone były na maksimum. Nawet śnieg, który spotkaliśmy wysoko w górach miał dla nas kolor – kolor życia, wolności, przygody.

I myślałem sobie wtedy, że taka podróż to nie jest tylko nawijanie kilometrów. To jest fragment mojej podróży przez życie i tylko ode mnie zależy, czy będę jechał w deszczu mijając ponure krajobrazy, czy w pełnym słońcu wśród kwitnącej zieleni… Szarość czy kolory życia – wybór jest naprawdę prosty.

I dziękując Wieszczowi za wspólną podróż żegnam się z poetą Pielgrzymem, pióro zastępując pędzlem. Ma być przecież malowniczo, prawda? A jeśli tak, to…

.. chodź, pomaluj mój świat
na żółto i na niebiesko,
Niech na niebie stanie tęcza
malowana twoją kredką.
Więc chodź, pomaluj mi życie,
niech świat mój się zarumieni,
Niech mi zalśni w pełnym słońcu,
kolorami całej ziemi.

Nie bardzo wiem, do kogo mam skierować te słowa robię więc to, czego nauczyłem się na terapii. Biorę sprawy w swoje ręce, w tym wypadku biorę pędzel i sam sobie maluję.

Owszem, zdarzają się zacieki, czasami zabraknie farby, ale nie poddaję się – świat mój się rumieni aż miło. Może czasami maluję zbyt mocno, bo rumieniec większy, ale ma to swój niewątpliwy urok. Żeby nie powiedzieć koloryt.

Wydawać by się mogło, że jestem malarzem monotematycznym i wałkuję jeden motyw. Nie jest tak, chociaż muszę przyznać, że moja kredka w tej dziedzinie jest najsprawniejsza.

Może ci się zainteresować

MotoRmania jest zaskakującym, lifestyle’owym portalem o tematyce motocyklowej. Podstawą publikacji są rzetelnie i niezależnie przeprowadzane testy motocykli, których dodatkową atrakcją jest inspirujący sposób prezentacji zdjęć. Kompetencja redakcji MotoRmanii została wyróżniona zaproszeniem do testów fabrycznych motocykli wyścigowych klasy Superbike, co błyskawicznie ugruntowało status magazynu jako najbardziej fachowego miesięcznika motocyklowego w Polsce. Nasz portal to długo oczekiwany powiew pasji i prawdziwie motocyklowego stylu życia!

©2010 – 2023 Wszystkie prawa zastrzeżone MotoRmania.com.pl