Długo szukaliśmy drogi nad miejskie kąpielisko. Swoją drogą, mieszkańcy Innsrucka mają szczęście mogąc odpoczywać nad wodą w otoczeniu takich gór. Zrobiliśmy sobie krótką przerwę, zamoczyliśmy nogi i powoli wróciliśmy do pensjonatu.
1-go lipca kierowaliśmy się już do Mediolanu. Trasa jaką wybraliśmy, nie była jednak zwyczajna. Jechaliśmy przez malownicze wioski położone nad rzekami płynącymi u podnóża gór.
Pisząc, że trasa nie była zwyczajna nie miałam wcale na myśli kilku górskich szczytów. W końcu przekroczyliśmy granicę z Włochami i zmierzaliśmy, jak się okazało, do raju dla motocyklistów oraz kolarzy. Pokonaliśmy setki zakrętów i nareszcie „wdrapaliśmy” się na prawie 3000 m n.p.m., aby zdobyć najwyższą przejezdną przełęcz we Wschodnich Alpach włoskich – Passo dello Stelvio.
Pisząc wcześniej o widokach w Czechach użyłam słów – „coś niesamowitego”. Jak w takim razie opisać, to co zobaczyliśmy we Włoszech? Chyba po prostu nie da się tego zrobić. To jest coś, dla czego się podróżuje. Co jakiś czas przeglądam całą masę naszych zdjęć i chociaż są niezwykłe, to oddają rzeczywistość może w połowie.
I takim oto sposobem trzecią rocznicę mojego związku z Marcinem spędzałam w 30-sto stopniowym upale na wysokości 2757 metrów, gdzie miejscami leżał śnieg a obok rosły kwiatki, i byłam w siódmym niebie. Czy wolałabym teraz opalać się nad basenem? Zdecydowanie nie! Chociaż przyznam się, że podczas wjeżdżania na górę, momentami ogarniał mnie strach.
To był chyba najpiękniejszy element naszej wycieczki. Pewne miejsce docenia się dopiero, gdy zobaczy się je na własne oczy. No i muszę powiedzieć, że ilość motocyklistów wjeżdżających i zjeżdżających ze szczytu była przeogromna, chociaż samochody a nawet autobusy też dawały radę! Polecam, polecam, polecam to miejsce!
Zjeżdżając, kierowaliśmy się już do Mediolanu. Tam spędziliśmy 3 dni zatrzymując się u znajomych. Swoją drogą, warto poznawać nowych ludzi i utrzymywać dobre kontakty, bo w takich wyprawach znajomości się przydają. Zawsze można zatrzymać się na nocleg, ale też skorzystać z pomocy przy zwiedzaniu. Nas po Mediolanie oprowadzała Camilla – rodowita Włoszka, córka naszej znajomej.
Pierwszego dnia nigdzie się nie ruszyliśmy, zajechaliśmy dość późno ze względu na długi postój na Stelvio. Po prostu odpoczywaliśmy i wreszcie w domu, a nie w znowu hostele, pensjonaty. No i przerwa od motocykla też się przydała. Jednak komunikacja miejska ma swoje zalety :). Następnego dnia rano zaczęliśmy poznawać Mediolan. Udaliśmy się na plac (Piazza del Duomo) ze słynną Katedrą Mediolańską i mnóstwem innych niesamowitych budowli.
Katedrę Duomo odwiedziliśmy też wewnątrz. Musieliśmy się jednak trochę do tego przygotować, bo kobiety nie mogły wchodzić z odsłoniętymi nogami oraz ramionami. Najbardziej zszokował nas widok posągu Świętego Bartłomieja, który był obdarty ze skóry. Trochę przerażające. W piwnicach spoczywały ciała duchownych, a jedna sala przeznaczona była na zbiór majątku kościoła, niestety akurat zamknięta.
Następnie udaliśmy się do sąsiadującego z Katedrą muzeum z ogromną ilością malowideł, rzeźb oraz witraży.
Drugim, obok Katedry, symbolem Mediolanu jest Galleria Vittorio Emanuele II.
Znajdują się w niej salony takich domów mody jak: Prada, Versace, Louis Vuitton, Giorgio Armani czy Gucci. Fajnie były zobaczyć w jednym miejscu tak słynne marki.
Następnie jedną z najbardziej znanych i tętniących życiem ulic w Mediolanie Via Dante udaliśmy się podziwiać Castello Sforzesco, czyli Zamkek Sforzów.
W Zamku również znajduje się muzeum, ale nie zdecydowaliśmy się go odwiedzić. Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć. Co chwilę zaczepiali nas uliczni sprzedawcy, starając się wcisnąć nam bransoletki, parasole i inne gadżety. To jednak nie koniec dnia i po szybkim obiedzie we włoskim bistro poszliśmy odpocząć w Parco Sempione – parku znajdującym się niedaleko Zamku Sforzów. Ludzie opalali się na trawie, znajdowały się tam także jaskinie, gdzie ponoć nocowali bezdomni i wielkim zaskoczeniem były dla nas pływające w niewielkim jeziorku żółwie! Dziwny widok :).
Umęczeni chodzeniem i wysoką temperaturą wróciliśmy do domu. Tam po szybkim prysznicu i krótkim odpoczynku, wraz z naszymi gospodarzami oraz przezabawnymi sąsiadami – Brunem i Sonią, udaliśmy się na słynne we Włoszech Aperitify. Polega to na tym, że restauracje, bary, kawiarnie co jakiś czas urządzają wieczór, na który schodzą się zazwyczaj pobliscy mieszkańcy, i gdzie mogę kosztować smakołyków przygotowanych w postaci szwedzkiego stołu za darmo, a płacą tylko za zamówiony alkohol. Według mnie, to bardzo dobry sposób na integrację z sąsiadami i spędzenie miło czasu. Dodatkowo trafiliśmy na wieczór z karaoke i zaśpiewaliśmy Włochom „Wehikuł czasu” Dżemu :). Muszę powiedzieć, że bardzo im się spodobało. Było naprawdę zabawnie, wytańczyliśmy się i naśmialiśmy.
W oddali słychać było grzmoty i szczerze mówić modliłam się o deszcz. Około 12 w nocy było ponad 30 stopni. Deszczu niestety nie było, spadło jedynie kilka ciepłym kropli.
I rozpoczął się kolejny dzień i kolejna moc atrakcji. Od rana do wieczora zwiedzanie pięknych dzielnic Mediolanu, a wieczorem wybraliśmy się na słynne na całym świecie EXPO 2015, w tym roku odbywające się właśnie w Milano.
Swoją kulturę, tradycję, specjalności, kuchnie oraz muzykę prezentowały chyba wszystkie państwa świata. Nie było szans zajrzeć do każdego kraju jednego wieczora. Dlatego też Expo trwa ponad pół roku. Oczywiście odwiedziliśmy pawilon Polski z cydrem oraz pierogami. Byliśmy także na krótkim filmie o Filipinach, spotkaliśmy Niemców i smakowaliśmy włoskiej pizzy. Wszędzie grała muzyka, było mnóstwo ludzi. Na koniec podziwialiśmy „Drzewo życia” mieniące się różnymi kolorami, któremu towarzyszył pokaz fontann i piękna muzyka.
Czekał nas jeszcze powrót do domu trzema różnymi środkami komunikacji, więc razem z tłumem zaczęliśmy kierować się do wyjścia.
Następnego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę i pożegnaliśmy niezapomniany Mediolan.
Kierowaliśmy się na Słowenię do malutkiej miejscowości – Kobarid. Całą drogę widoki były przecudowne.
Na chwilę zatrzymaliśmy się nad Lago di Garda, gdzie męska część naszej ekipy nie mogła oprzeć się kąpieli.
Po szybkim kanapkowym posiłku i chwili przerwy jechaliśmy dalej. Widoki nie przestawały zaskakiwać i zapierać tchu w piersiach.
W Kobaridzie zatrzymaliśmy się w małym przytulnym domku. Klimat podobny do Innsbrucka. To miejsce również było idealnym etapem naszej podróży. Po niedającym się ogarnać pewnie nawet przez miesiąc Mediolanie, byliśmy w ślicznym miejscu otoczonym górami, lasami i najpiękniejsza rzeką, jaką widziałam w życiu.
Temperatura wody była pewnie równa zeru, a więc lodowata, ale niektórym to nie przeszkadzało.
Było naprawdę odprężająco i pięknie.
Zapraszamy na ostatnią stronę relacji!