Co roku w pierwszym dniu wiosny tracę dziewictwo…
Zgruzowany beton podjazdu międzygarażowego zaszeleścił pod oponami Małej. „W pierwszym dniu wiosny zawsze tracę dziewictwo”, jak to powiedział bohater satyrycznego rysunku Henryka Sawki. Więc i chciałabym, i boję się, bo organ nieużywany ulega zanikowi, trzeba na nowo wyostrzyć odruchy, nie tylko panowania nad maszyną, ale ogarniania się w ruchu miejskim. Dwa kółka dobrze, cztery kółka źle, jak to głosił napis na stodole słynnego Folwarku. Zatem auta nie mam, a i czyimś nie było przez tę zimę okazji pojeździć po drogach publicznych, jak ta na którą wjeżdżam właśnie, wzywając ku wspomożeniu świętego Sōichirō Hondę, ojca mej Małej, żeby mi nie zgasła. Bo jakby się nie udało jej ponownie odpalić, to byłby to duży niefart. Po powrocie z przedsezonowego przeglądu (z którego wróciła na busie, bo na drogach była warstwa lodu), Mała stała miesiąc i akumulator miał prawo w tym czasie paść. Miał prawo, nie padł do końca, zakręcił raz i dwa, ale nie dał rady ożywić serduszka mej maszyny. Pozamiatana więc udałam się do dawnego mojego biura na kawkę, by uspokoić nerwy, a tam wszyscy widząc moje spodnie niecywilne od razu: „O, polatane? I jak było?”. Cholera jasna. Krew mnie zalała niczym benzyna świece.
Amicus in re incerta certus. Przyjaciel mój, dowiedziawszy się jak było, nie proszony ani nawet nie sugerowany, opuścił stanowisko pracy nie informując przełożonych, zapakował siebie i mnie na busa i pojechał ze mną do garażu, odpalać Małą z kabli. Na miejscu okazało się, że nie ma kabli ani w busie, ani w garażu. No to na pych. On dał radę rozbujać 150 kilo żywej wagi mojej maszyny i zreanimować ją. Ja nie dałabym rady. Ważę ponad trzykrotnie mniej.
Oczywiście, odruchy niewyostrzone, maszyna gaśnie mi na drugim skrzyżowaniu. Ale natychmiast odpala ponownie. Kamień z serca. Jadę sobie powolutku osiedlową uliczką, ciesząc się, że tu ograniczenie do 40 i mogę sobie pozwolić z czystym obywatelskim sumieniem na rozgrzewkę. No co? Wszyscy cywile narzekają, że motocykliści zap**przają dwieście w mieście, więc proszę, macie tu jawny przykład, że jest inaczej.
Dobra nasza. Niebo błękitne, słonko złote, Honda czarna (Pan nasz Ford, który z niewiadomych przyczyn nazywał sam siebie Freud, gdy mówił o psychologii i w tym miał rację, że każdy kolor dla pojazdu jest dobry, pod warunkiem że jest czarny). Chmurki białe, powietrze ciepłe, asfalt dziurawy. Skoro Mała odpaliła ponownie, to lecę za miasto.
Komórka w kieszeni zaczyna się telepać. Ktoś dzwoni. No nic, jadę dalej. Po paru minutach znowu. Kurde, oddzwonię jak będę tankować, bo teraz bez sensu. Mijam tablicę z przekreślonym „Szczecin”. Szosa prowadzi przez wioski, zabudowany, gdzieniegdzie tylko do 70ciu. Gdzie tym ludziom się tak spieszy że mnie wyprzedzają po ciągłej, jak tu zaparkowane auta, żywopłoty, drzewa, zza których może w każdej chwili wybiec dziecko albo pies? Zjeżdżam do prawej, żeby mieli więcej miejsca.
Widzę zjazd na Wąwelnicę, to skręcę sobie tam, żeby ci tutaj mnie już nie wkurzali. Od razu robią się schody, bo co prawda ruch zerowy, ale asfalt posypany równiuteńko żwirkiem z dokładnością godną lepszej sprawy. Telefon znowu dzwoni, cholera. W następnej wiosce Redlicy spod łach żwiru nie widać prawie asfaltu, może po części dlatego, że go w wielu miejscach po prostu nie ma. Japinkolę, ta droga miała być remontowana jesienią, jeśli to tak wygląda tutaj, to co będzie dalej? Pamiętam z zeszłego sezonu, że za Redlicą asfalt był dziurawszy niż budżet Ministerstwa Kultury, a w niektórych miejscach zwężał się do 15 cm – to dla mnie na dwóch kołach nie stanowiło ograniczenia, ale ciekawam, jak tam sobie radziły nieoffroadowe dwuślady? A nuż przeoczyłam znak „droga bez przejazdu”? To może lepiej zawrócę tutaj?
W tym momencie telefon dzwoni ponownie. I tak jadę, a raczej turlam się 5km/h po żwirku, więc zatrzymuję się, by odebrać, dużo nie zmieni. Kurde, zazwyczaj gdy siedzę cały dzionek w mej samotni-pracowni, nie zadzwoni nikt od rana aż do popołudnia, a tym razem już któryś raz w ciągu godziny, właśnie tej godziny ponownej utraty dziewictwa, pierwszej godziny sezonu 2013. Odbieram, ale tam żaden przyjaciel z miłą pogawędką czy zapytaniem jak się masz, tylko Ten-Sam-Co-Zawsze-Człowiek-Ze-Sprawą-Którą-Mógłby-Załatwić-Sam-Ale-Łatwiej-Zadzwonić-I-Powiedzieć-ZRÓB. Motocykl i komórka to nie jest dobre połączenie. Lepiej zostawić ją w garażu, a ze sobą zabrać jedynie komórki szare.
Nie, nieprawda. To zawsze działa w dwie strony. Jeśli zostawię komórkę, jak wykonam „telefon do przyjaciela”, gdy maszyna mi zdefektuje na wygwizdowie?
Ogarniam sprawę i chowam telefon. Nie, myślę sobie, dam tej drodze szansę. I rzeczywiście, intuicja była słuszna. Za zachodniopomorską wioską zaczyna się unijny asfalcik, nowiutki, równiutki, gładki jak mózg człowieka, który głosił teorie, że Unia nas zeżre. „Powiedz wnukom, że tu kiedyś była Polska” – taki napis widniał na plakacie zawieszonym w oknie kantoru wymiany walut przed referendum akcesyjnym. „Powiedz wnukom, że tu kiedyś były Niemcy” – rzekł na to kąśliwie mój krewny, z zamiłowania i edukacji historyk Szczecina. Kantor, wbrew obawom, które taką wywieszkę zapewne motywowały, działa i ma się dobrze do dziś, wspólnej waluty jeszcze nie przyjęliśmy. Szosa jest piękna, cudnie się wije, ale radość szybko studzi rozsypany na zakrętach żwirek, pozostałość z remontu drogi zapewne. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Spoko, za jakiś czas zniknie.
Dojeżdżam do Bezrzecza i przez Dobrą i Lubieszyn lecę w kierunku granicy. Po obu stronach drogi, która z krajowej Dziesiątki w tym miejscu zmienia się w landówkę 104, trwają jakieś prace ziemne. Zaorano właśnie i zasiano trawą ostatnie ślady po niegdysiejszym przejściu granicznym. Pamiętam jeszcze te budki i wiatę, asfalt pod nią w zimnym świetle jarzeniówek, zazwyczaj przed świtem lub po zmroku. Nie ma szlabanów, jest Schengen. Żadnych kolejek, żadnych korków, nikt nie patrzy w niedospane oczy.
Ciemnoszary asfalt krajowej zmienił się w jasnoszary beton landówki, pokryty ciemnymi, prostokątnymi łatami, ale tak dokładnie dopasowanymi, że koła Małej nawet nie drgną przelatując przez ich krawędzie. Granica państwa, linia tak dyskretna, że jej przekroczenie teraz poznaje się po innym designie znaków drogowych i obco brzmiących słowach na tablicach przy drodze, ma chyba magiczną moc powstrzymywania płynącej z Syberii zimy. Zimy tutaj chyba nie było. Piąty, dziesiąty, piętnasty kilometr, wieś, pole, miasteczko, landówka, gminówka, ani jednej dziury. Nigdzie piasku czy żwirku. Wiedziałam zresztą, że tak będzie. Zawsze tak jest. Po to tu przyjechałam.
W Pasewalku ograniczenie prędkości dla dużych pojazdów w godzinach nocnych i ten sympatyczny napis po niemiecku i polsku: „Kierowco ciężarówki miej na uwadze dobro mieszkańców!” Malutkie, czyste wioski, ale ludzi prawie nie widać. Większość wyjechała do zachodnich landów. Zostało dużo pustych domów, w wielu z nich mieszkają polskie rodziny. Dzieci uczą się w lokalnych szkołach, a rodzice dojeżdżają do Szczecina do pracy. Stąd do centrum jedzie się tak samo długo jak z dzielnic leżących po prawej stronie Odry. Taaa. Pamiętam, jak mówili, ci bez rowków w mózgu, wychowani na „Czterech Pancernych”, „Hansie Klosie”, na historii o Danuśce i Zbyszku z Bogdańca (i Jagience co tyłkiem orzechy łupała), że jak się zacznie Unia, to przyjdą Niemcy tyralierą i wykupią polską ziemię. Tymczasem stało się dokładnie odwrotnie.
Mieszkańcom mego regionu nie przeszkadza bliskość Republiki Federalnej. Jeżdżą na zakupy do Schwedt, większy wybór, wiele towarów jest tańszych. Jeżdżą rodzić po ludzku w niemieckich szpitalach. Z lotnisk w Berlinie, odległych o półtorej godziny jazdy samochodem, dolecieć można w każdy kraniec świata. Bundesautostradami szybciej dotrze się do Pragi, Jeleniej Góry, Wrocławia nawet, niż krajową Trójką. Można też na nich na legalu potestować ile wyciąga motocykl – nie ma tu górnego ograniczenia prędkości.
Mimo tak sympatycznych aspektów sąsiedztwa, mimo że od wojny minęło niemal 70 lat, nadal od czasu do czasu słyszę wokół siebie dziwne wątpy i animozje. Najbardziej było mi wstyd podczas meczu o trzecie miejsce na poprzednim mundialu. Akurat zaniosło mnie do Pustkowa, uroczej wsi nad Bałtykiem, z sympatyczną, niezatłoczoną plażą. Tamtejsze pensjonaty przyciągają także poza sezonem liczne grupy niemieckich kuracjuszy. W ów lipcowy wieczór wszyscy mieszkańcy i polscy wczasowicze byli patriotami Urugwaju, kraju, o którym większość z nich zapewne nie słyszała wcześniej, a z pewnością nie potrafiliby go wskazać na mapie. Dlaczego? Bo akurat grał przeciw drużynie Niemiec. Niemiec, z których pochodziła większość kapitału nakręcającego ekonomię tej małej miejscowości.
Jadę sobie dalej. Tutaj nawet gdy remontują chodnik, to na asfalcie nie ma piasku. Jak oni to robią? Lecę przez lasy. Nie ma jeszcze liści na drzewach. Robi się chłodno, słońce znika za chmurami. No nic, trzeba wracać na bazę. „Idźmy na wschód” – „tam musi być jakaś cywilizacja”…
Łachy piasku na wyjeździe z budowy w granicznym Dobieszczynie pozbawiają mnie złudzeń…
P.S. Znów latałam sama, nie było ze mną nikogo, żeby mi zrobić fotki, więc te pochodzą z poprzedniej wiosny…