W ubiegłym roku zgadaliśmy się na forum motocyklistów i postanowiliśmy razem zwiedzić Rumunię…
autor: Adrian Dudala
Każdy z nas był z innego miasta w Polsce, postanowiliśmy zrobić małe spotkanie organizacyjne, na którym pojawił się Forest, Adrian i Pablo. Uzgodniliśmy co chcemy zobaczyć i na początku lipca 2012 ruszyliśmy w trasę. Przed wyjazdem dołączyły do nas jeszcze 3 osoby: Krzysiu, Mici i Robert – i tak 6 facetów na 6 motocyklach objechało Rumunię. Jako że spodobało nam się nasze towarzystwo, postanowiliśmy pojechać gdzieś i w tym roku, padło na Bałkany, wstępnie chcemy objechać Chorwację, Czarnogórę, Albanię i kto wie co jeszcze… Jest możliwość, że pojedziemy wybrzeżem Grecji, później przez Bułgarię i do Rumunii gdzie widoki na Transalpinie i Transfogaraskiej nigdy się nie nudzą! Szczegóły już niebawem, a teraz zapraszamy do relacji z podróży po Rumunii!
Sześć wspaniałych osób,
sześć wspaniałych maszyn,
pięć niegroźnych przewrotek,
dwa złamane lusterka,
jeden złamany kierunkowskaz,
dwie przebite gumy,
pięć tysięcy przejechanych kilometrów,
dziesiątki litrów przepalonej benzyny,
mnóstwo przygód,
i miliony wspomnień…
Dzień 1, 29.06.12
Tak jak było wcześniej ustalone naszym punktem wypadowym są Tychy. Dziwnym zbiegiem okoliczności w owym mieście mieszkam ja (Suzuki GSF 600n), więc siłą rzeczy mam najbliżej. Po południu pierwszy dociera Foresst z Torunia na swojej Hondzie CBF600, zaraz po nim przyjeżdżają Pablo i Krzysiek z Rybnika odpowiednio Yamaha XVS 1300T i Honda Shadow VT750. Szybko przerzucamy bagaże do mieszkania, motocykle na parking strzeżony i po chwili namysłu, a w zasadzie to bez namysłu idziemy na piwo do zaprzyjaźnionej pobliskiej pijalni – tak zwanego Olka. Po jakimś czasie melduje się prosto ze stolicy Mici (Yamaha fz6). Do pełnego składu brakuje nam tylko Roberta von Berlin. Kilka piwek później po małej integracji zbieramy się spać. W tym momencie dzwoni koleżanka, że jakiś motocyklista szuka mnie na osiedlu. Kilkunastominutowe poszukiwania, kilka kółek po blokowisku i jest ostatni członek załogi na Virażce. Mamy komplet!
Dzień 2, 30.06.12
Plan na dzisiaj zakłada dojazd do Tokaju. Z samego rana odbiór motocykli z parkingu, ostatnie domowe śniadanie i szybkie pakowanie, które okazuje się wcale nie takie szybkie. Dopiero koło 10 z pełnymi bakami opuszczamy Tychy. Przez Oświęcim kierujemy nasz konwój w kierunku Żywca, niedaleko którego zwiedzamy opuszczony na początku lat 90 luksusowy ośrodek wypoczynkowy w Kozubniku. To co zastajemy na miejscu robi niesamowite wrażenie. Położone malowniczo szkielety budynków hotelowych i pomieszczenia rozszabrowane ze wszystkiego co dało się wynieść. Aż głowa boli jak można było do takiego stanu doprowadzić.
Kilka fotek i pędzimy dalej na Zwardoń. Ostatnie tankowanie za złotówki i wio na Żyline. Dalej Martin i autostradą u podnóża Tatr na Poprad. W okolicy miejscowości Spisska Nova Ves chcemy zwiedzić zamek spiski, którego odnalezienie okazuje się nie takie łatwe. Po dobrej godzinie krążenia po okolicznych wioskach i szutrach w końcu jest – zaraz przy autostradzie. Niestety jeśli chodzi o dokładniejsze zwiedzanie twierdzy, to obchodzimy się smakiem. Jest już godzina 18 i „kustosz” pozamykał wszystko na klucz – może innym razem. Do Tokaju też już nie dotrzemy. Jest decyzja, że kierujemy się na Koszyce i powoli szukamy jakiegoś noclegu.
W Jaklovcach dowiadujemy się, że mniej więcej za 10 km jest kamping nad wodą, no i faktycznie jest… kawałek polany gdzie można się rozbić na dziko. Nic nam więcej w tym momencie nie potrzeba, parkujemy rumaki, wyciągamy zasłużone piwka i na końcu prawie wszyscy po omacku rozbijamy namioty – prawie, bo Robert preferuje spanie pod gołym niebem.
Dystans dnia to 431 km.
Dzień 3, 01.07.12
Po nie do końca przespanej nocy spowodowanej imprezującą na tym samym „kampingu” miejscową młodzieżą, schodzimy nad wodę się umyć i trochę popływać z rana. Składamy namioty mokre od porannej rosy, bagaże na motocykle i lecimy w stronę Węgier. Przed Miskolcem miejscowa policja pokazuję Miciemu ruchem dłoni, że jednak 180 km/h to trochę za szybko, ale nie zatrzymują go. Dojeżdżamy do Tokaju, który w niedzielę wygląda jak wymarła wioska. Pamiątkowa fotka przy znaku z nazwą miejscowości musi być zrobiona. Krótka przerwa na stacji benzynowej i jazda dalej.
Po południu przekraczamy kolejną już dzisiejszego dnia granice i tym oto sposobem jesteśmy w kraju docelowym naszej wyprawy. Witaj Rumunio!!
Jakość dróg trochę spadła w porównaniu z Madziarami, ale nie ma tragedii. Gonimy nasze rumaki drogą 1F w stronę Zalau, za którym pozytywnie zaskakuje nas szeroka nitka asfaltu z mnóstwem winkli. Z racji popołudniowej pory i weekendu ruch jest niewielki więc można trochę mocniej odkręcić manetki. Dojeżdżamy do Huedin, uzupełniamy zapasy piwka na wieczór, jakiś prowiant i decyzja- jedziemy na Belis. Z mapy wynika ze jest tam jezioro i pewnie będzie gdzie rozłożyć namioty. Słonce jest już nisko nad horyzontem, a na dodatek gdzieś gubi się Krzysiek, ale po małych poszukiwaniach dołącza do ekipy.
Do Belis dojeżdżamy już całkiem po ciemku, a o miejsce na rozbicie obozu i jakieś dojście do wody ciężko. Na szczęście odnajduje nas właściciel miejscowego pensjonatu. Cena jest rozsądna – 25 „ich pieniądza” (lei), warunki dość dobre, a i gospodyni bardzo ładna. Zostajemy poczęstowani miejscową Palinką (bimber) i jakąś owocówką też dość mocną. Po degustacji Robert postanawia zrobić mix obu trunków. Widać było później, ze wyszedł mu alkohol, który mocno szumiał w głowie. Powodował również łamanie się desek w ubikacji i zasypianie na balkonie w pozycji siedzącej ;).
Dystans dnia to 476 km.
Dzień 4, 02.07.12
Plan na dzisiaj zakłada dojazd pod Transalpine. Z pensjonatu wyruszamy koło 9 i kierujemy się przez Albac na Alba lulie (droga 1R). Droga fajnie kręci przez góry. Asfalt jest słabej jakości, ale dobrze że w ogóle jest, bo po paru kilometrach znika i zostają tylko szutry. Zatrzymujemy miejscową, klasyczną Dacie, żeby się upewnić, że jesteśmy na dobrej drodze. Owszem jesteśmy. Pan wytłumaczył nam trasę, a córka miłego panna znająca 5 zdań w języku angielskim oznajmiła, że szutrów zostało około 100 kilometrów. Trudno trzeba jechać dalej. Czysty folklor. Wioski wyglądające jak by były z innej epoki, konie puszczone samopas i stojące uparcie na środku, krowy również samopas przy poboczach. Jest pięknie. Po około 30 kilometrach wbrew wcześniejszym zapowiedziom wraca droga pokryta masą bitumiczną.
Słońce wskazuje już, że dochodzi południe i trzeba w końcu zjeść śniadanie. W jednej z mijanych wiosek Pablo załatwia nam za drobną opłatą śniadanie u miejscowych dziewczyn koszących trawę na łące. W uczcie nie uczestniczy Robert, bo nie zauważa, ze się zatrzymaliśmy. Dostajemy spory kawał koziego sera, świeży bochenek chleba, dwa litry mleka, pomidory, ogórki, masło domowej roboty i jakąś kiełbasę podobno z konia. Całość konsumujemy na owej łące w cieniu drzewa – smakuje niesamowicie. Starszej pani, która siedzi obok nie spodobały się czaszki na saszetce Krzyska i rzuciła na niego rumuńską klątwę. Wyglądało to całkiem poważnie, ale tym bardziej śmiesznie. Zapłaciliśmy za jedzenie, pożegnalne fotki i wio.
Alba lulia, później przez Sebes i jesteśmy już u podstawy Transalpiny. Pora szukać miejsca na nocleg. Zbyt dużo ciekawych miejsc, żeby się rozbić na dziko nie ma. W miejscowości Sugag przez krzaki Foresst zjeżdża na mała polankę przy rzece i stwierdza, że „może być”. Krzysiek i Robert zostają z nim, a ja, Pablo i Mici postanawiamy zbadać sytuacje w oddalonym o kilkaset metrów pensjonacie. Cena nie odstrasza, więc zostajemy. Szybka kolacja i idziemy do naszych biwakowiczów wypić wieczorne obowiązkowe piwko.
Dystans dnia to 247 km.
Dzień 5, 03.07.12
Od początku naszej wyprawy towarzyszą nam spore upały i nie inaczej jest dzisiaj. Miedzy innymi też z tego powodu cieszymy się na Transalpine. W wysokich górach temperatura będzie zapewne niższa. Startujemy koło 9 i po kilkunastu kilometrach docieramy do całkiem sporej zapory, ale większą sensacje budzi starszy przygarbiony Pan, który wybiera się na Alpine swoim małym skuterem. Niestety nie doszliśmy do porozumienia czy to było 50 cc czy może 125cc ale szacunek i tak się należy. Kilka fotek i ruszamy dalej. Piękne widoki, fajne winkielki i tym oto sposobem docieramy do połowy drogi 67C. W tym miejscu jesteśmy o krok od popełnienia GIGANTYCZNEGO błędu!! Przed nami stoi rumuński znak, z którego na pierwszy rzut oka wynika, że dalszy odcinek trasy jest w budowie i ogólnie jest nieprzejezdny. Pytanie – odbijamy na Brezoi czy jedziemy dalej? Na szczęście z poradą przychodzi miejscowy kierowca puszki i jednak wio dalej.
Droga zaczyna ostro piąć się do góry lepkim, nowym asfaltem. Kończy się linia drzew i zaczynają się rozpościerać niesamowite widoki. W życiu nie jechałem lepszą drogą, a cały czas robi się coraz ciekawiej. Przy drodze spotykamy miejscowe osły, które w zamian za pamiątkowe zdjęcie wyjadają mi z bagażu papier toaletowy, a Foresstowi cały chleb, mimo, że zamierzał podzielić się tylko jedną kromką :). Na samej górze czeka na nas już od dobrych paru minut Mici, który tak się wczuł w zamykanie opony, iż nie zauważa, że przestrzelenie któregoś łuku z pewnością skończy się kilkusetmetrową wycieczką na skróty w dół. Jako dobrzy koledzy uświadamiamy go w tym. Na pobliskiej polanie z kilkoma straganami robimy małą przerwę. Kilka zdjęć w przyjemnym chłodzie na tle przepięknych karpackich szczytów. Robert testuje miejscowe mięso mielone z grilla, które o dziwo nazywa się… Mici i kosztuje 2,5 „ich pieniądza”. Bardzo, bardzo nie poleca. Dobrze, że chociaż tanie było. Ruszamy dalej i po chwili mijamy na wysokości 2100 m. n. p. m. maszyny kładące drugą warstwę asfaltu i ciężarówki załadowane masą. Pewnie o tym mówił wcześniej napotkany znak. Trasa zaczyna prowadzić w dół i powoli żegnamy się z najbardziej spektakularna częścią Transalpiny.
W związku z tym, że jutro chcemy zaatakować Transfogaraską od strony północnej, nasz plan na resztę dnia jest dość napięty. Gonimy w kierunku Ramnicu Valcea a następnie DK7 na Sibiu. Droga ta biegnie w pięknym wąwozie cały czas wzdłuż rzeki. Całość psuje niesamowite natężenie ruchu. Ogromna liczba ciężarówek, które przeskakujemy jedną po drugiej wydaje się nie kończyć.
Rzut oka na mapę i w pobliżu Avrig znajdujemy wodę. Na żywo okazuje się, że jest to zbiornik retencyjny, ale wypływa z niego rzeka, jest mała polanka, krzaki dookoła- nic lepszego nie znajdziemy, a dodatkowym sukcesem jest to, że jeszcze nie jest ciemno. Mici, Foresst i Robert, jada do sklepu po jakąś kiełbasę na planowane ognisko i wieczorne, tradycyjne, obowiązkowe piwko.
Dystans dnia to 357 km.
Dzień 6, 04.07.12
Kolejny dzień i kolejna wyczekiwana z ciarkami na plecach trasa przez Karpaty. Szosa Transfogaraska (7C) zbudowana na początku lat 70 na życzenie Nicolae Ceauşescu.
Na śniadanie gotujemy kiełbasę, która została z wczorajszego ogniska, dopijamy kefiry i co kto tam ma. Wszystko obserwuje z pewnego dystansu pies, który obozuje z nami od wczorajszego wieczoru. „Ciapek” zapamięta polskich turystów jeszcze bardzo długo. Chyba pierwszy raz w życiu jadł mięso. Dużo nie brakło i zaczął by dziękować w naszym ojczystym języku.
Bagaże spakowane na maszyny i można ruszać. Po 15 kilometrach dojeżdżamy do drogi 7C. Pamiątkowe ujęcia kadru przy znaku i … motocykl Miciego leży w rowie. Jakimś cudem przeważył się na stopce. Zdarza się, wyciągamy fazera na równą nawierzchnie i szybko oceniamy straty. Na całe szczęście tylko urwane prawe lusterko- można bez niego jechać, więc wio.
Podobnie jak dnia poprzedniego droga ładnie kręci i wspina się coraz wyżej. Na trasie występuje bardzo dużo miejsc osłoniętych przed spadającymi kamieniami. Po jakiś 20 kilometrach kończą się drzewa i zaczyna się moim zdaniem najlepszy odcinek. Jak to określił Jeremy Clarkson „Wygląda to jak każdy wspaniały zakręt, z każdego wspaniałego toru wyścigowego na świecie zszyte razem, żeby stworzyć jedną, szara\ą wstęgę motoryzacyjnej perfekcji”. Wydaje mi się że oddaje to całe sedno fogaraskiej. Dojeżdżamy tymi wijącymi się nitkami asfaltu do samego szczytu. Po drodze spotykamy dwóch motocyklistów z Rybnika. Okazuje się, że mieszkają oni po sąsiedzku z Pablem – ale ten świat mały. Na górze jest piękny staw – takie ich Morskie oko, schronisko (?) i kilka straganów. Zostawiamy rumaki przy drodze, a jako ze dzisiaj czas nas nie goni, idziemy pozwiedzać.
Krzysiek zafascynowany jedzie dalej przez tunel i znika. Na bazarku nic ciekawego- tym razem ja nie polecam pieczonego na grillu, w folii aluminiowej sera w kukurydzy za 10 „ich pieniądza”. Następny kierunek to staw z którego mały Rumun łowi na magnes drobne pieniądze wrzucane przez ludzi. Dość dochodowe zajęcie. Jeszcze małe zjeżdżanie na klapie od śmietnika po zalęgającym śniegu i możemy ruszać dalej. We wspomnianym tunelu, który jest dość długi i wilgotny, temperatura oscylowała dość blisko zera, ale to miła odmiana. Po drugiej stronie równie piękna droga prowadzi nas w dół.
Dojeżdżamy do zbiornika wodnego i próbujemy się w nim wykąpać, ale niestety woda przy brzegu jest bardzo zamulona od piasku i trzeba sobie to odpuścić. Kilka winkli dalej spotykamy Krzyśka, który spał w zatoczce. Niestety Pablo zauważa, że u Foressta brakuje powietrza w tylnym kole- jest i gwoźdź. Na całe szczęście mamy zestaw naprawczy. W międzyczasie dołączają do nas bikerzy z Warszawy. Szybka pogawędka, wymiana numerów tak na wszelki wypadek i dalej w drogę.
Za „rzut kamieniem” znowu postój nad zaporą. Jest to kolejna już tama, ale zdecydowanie robi największe wrażenie.
Nie dużo dalej kolejna pauza ponieważ dotarliśmy do zamku Poenari, który w XV wieku zamieszkiwany był przez Włada Palownika, który posłużył za pierwowzór literackiej postaci Drakuli. Do twierdzy prowadzi 1480 schodów, a do zamknięcia pozostało 20 minut- na sto procent nie zdążymy, a szkoda wchodzić tyle nadaremnie.
Po krótkiej, a nawet długiej dyskusji decydujemy przenocować gdzieś w pobliżu i z samego rana zdobyć zamek. Ktoś z nas odnajduje na mapie pobliski, duży zbiornik wodny. Po około 20 kilometrach pobliski zbiornik okazuje się nie taki pobliski :D. Jako, że i tak rano mamy jeść śniadanie u Włada, Ja i Mici zawracamy znaleźć jakieś miejsce do spania w pobliżu ruin Poenari, a reszta jedzie dalej na poszukiwania „wielkiej wody”. Sześciu chłopa nigdy się nie dogodzi, więc po prostu spotkamy się rano.
Nam udaje się wynająć pensjonat za rozsądne pieniądze, a jak się później okazało reszta ekipy dotarła do wybetonowanego zbiornika retencyjnego bez szans na biwak. Shadowka Krzyska pozazdrościła Fazerowi i przewróciła się na luźnym szutrze razem z właścicielem. Na szczęście bilans zniszczeń jest identyczny jak rano- wyłamane lusterko, które szybko udało się naprawić. Skończyło się na powrocie całej czwórki nad pole namiotowe Dracul pod samą twierdzą, ale przynajmniej jest o czym opowiadać.
Dystans dnia to 165 km.
Dzień 7, 05.07.12
Tak jak ustaliliśmy poprzedniego dnia, z rana spotykamy się niedaleko zamku. Motocykle zostawiamy na polu namiotowym i ubrani w krótkie spodenki ruszamy. 1480 schodów to dla większości nie lada wyzwanie. Po około 40 minutach mocno zmęczeni docieramy na szczyt. Swoją drogą nie dziwie się, że gość nabił tyle tysięcy ludzi na pale. Jak bym miał z takiej góry codziennie po bułki chodzić, to też był bym zawsze wkurzony. Wstęp do Włada kosztuje 5 „ich pieniądza”, a przed wejściem jest ustawionych kilka gadżetów jak na przykład ludzie nabici na wspomniane pale. W środku nie ma za bardzo czego oglądać. Ruiny nie są za duże. Takie większe M4 bez dachu z pięknym widokiem z okna, ale warto to zobaczyć. Fotki porobione, można schodzić na dół, co idzie o wiele lepiej jak w drugą stronę.
W planach mamy dotrzeć dzisiaj nad morze czarne w okolice Konstanty, więc trzeba ruszać. W miejscowości Curtea de Arges. Zatrzymujemy się na tankowanie. Foresst w „zakładzie wulkanizacyjnym” sprawdza ciśnienie w tylnym kole i okazuje się, że łatka którą wczoraj założyliśmy delikatnie przepuszcza. Na szczęście lekko trącący alkoholem, ale bardzo miły Pan wulkanizator naprawia nasz błąd.
W tym samym czasie również Miciemu zebrało się na naprawianie lusterka w warsztacie obok i się zaczęło. Przez godzinę czasu trzech mechaników szlifowało, mierzyło suwmiarkami, wycinało podkładki i w szerokim znaczeniu tego słowa kombinowało jak by to zrobić, żeby było dobrze. W pewnej chwili nawet zaczęli odkręcać całą czachę w fz6, na co jednak nie zgodził się właściciel sprzętu. A wszystko to popijając piwko- istne cuda. Mici próbując coś doradzić usłyszał po rumuński cos w stylu „nie wtrącaj się do naszej roboty, my wiemy jak to ma być- BĘDZIE PAN ZADOWOLOONNYYY !!” Jak już zamontowali lusterko na swoje miejsce to i tak nie dało się go dobrze ustawić, ale liczy się sztuka. Cały ten spektakl wyniósł 30 „ich pieniądza” czyli niewiele. Możemy Gonic dalej.
Przed Pitesti Wpadamy na tutejszą autostradę i kierujemy się oczywiście cały czas zgodnie z ograniczeniem prędkości w stronę Bukaresztu. Po 100 kilometrach wjeżdżamy do zakorkowanej stolicy w prawie 40 stopniowym upale- sama słodycz. Przy takiej pogodzie w pełnym ubraniu trzeba bardzo uważać, żeby się nie odwodnić, więc na stacji oprócz rumaków poimy bardzo intensywnie również siebie. W ścisłym centrum udaje nam się odnaleźć People’s Palace (pałac ludu), który był kolejną chorą wizją dyktatora. Budynek robi niesamowite wrażenie. Podobno jest to najcięższy budynek na świecie- do jego budowy wykorzystano milion metrów sześciennych marmuru. Obecnie znajduje się tam siedziba parlamentu.
Robimy fotki i jedziemy dalej. Trochę błądzenia po miejscowych uliczkach i dzięki pomocy uprzejmego kierowcy, który nas wyprowadził z centrum docieramy z powrotem na dwupasmówkę. Wbrew temu co mówi mapa A2 kończy się 40 kilometrów przed Konstancą zaraz po przejechaniu przez Dunaj. Zaraz z mostem Pabla i Foressta zatrzymuje Policja, ale widząc kamerkę przymocowaną do jego kasku karzą jechać dalej- ciekawe czego chcieli?
Przy zjeździe z autostrady wstępujemy do przydrożnego baru. Pablo stwierdza, że jak jest dużo ciężarówek to na pewno jest smacznie i tanio, ale okazuje się że w Rumuni w ogóle nie słyszeli o takiej teorii. Jedzenie jest drogie, zimne i smakuje co najwyżej bardzo, bardzo przeciętnie.
Nad morze czarne docieramy już wieczorem. Przez samą Konstancę tylko przejeżdżamy. Miejsca noclegowego szukamy w pobliskich miejscowościach. W Eforie Sud, udaje się znaleźć pole namiotowe. Rozbijamy namioty już w całkowitej ciemności. Szybki prysznic w wątpliwej jakości sanitariacie i z piwkiem w ręku idziemy pozwiedzać okolice. Na pobliskiej małej pseudo promenadzie, życie zamiera już przed północą. Mimo później pory wciąż jest bardzo gorąco, więc w trosce o zdrowie kupujemy większą ilość napojów mocno chłodzących i wracamy na kamping, gdzie kontynuujemy nawadnianie organizmów ;).
Dystans dnia to 444 km.
Dzień 8, 06.07.12
Z racji tego, że jeszcze nie zdecydowaliśmy co robimy dalej, nikomu się nie spieszy ze wstawaniem, lecz szybko wschodzące i dokuczające słonce wygania nas z namiotów. W pobliskim sklepie ja, Mici i Pablo kupujemy kilka rzeczy na śniadanie. Przy okazji ciekawostka a mianowicie w Rumunii nie da się kupić pół arbuza- owszem pani w sklepie pokroi go na kilka części, ale i tak zapakuje i policzy za cały.
Po zbadaniu plaży wracamy na pole namiotowe i stwierdzamy, że jednak jedziemy dalej na Bułgarie. Rumuńskie morze czarne nas nie urzekło. Pewnie trafiliśmy do złej miejscowości. Pakowanie namiotu w blisko 40 stopniowym upale sprawia wiele wysiłku. Nie wyobrażamy sobie dalszej jazdy w pełnym ubraniu, w związku z tym większość z nas rezygnuje z ochronnej garderoby do tego stopnia, że na przykład Krzysiek jedzie w gatkach do spania i orzeszku na głowie- wygląda bardzo profesjonalnie :D.
Startujemy koło 15 i w planie mamy dotarcie w okolice Złotych Piasków. Po około 50 kilometrach od przekroczenia granicy docieramy do przylądka Kaliakra, który jest praktycznie przy naszej trasie, więc idziemy pozwiedzać. Czerwone klify otaczające cypel tworzą wyjątkowe widoki. Ci odważniejsi porobili sobie bardzo fajne fotki. Czas ucieka trzeba jechać dalej.
Foresst kierowany potrzebą… zwiedzenia pobliskich upraw słoneczników odbija z głównej drogi. My jedziemy- poczekamy na niego dalej. Zatrzymujemy się przypadkiem przy bułgarskiej wersji myjni bezdotykowej, a jako ze nasze maszyny, które spisują się bardzo dzielnie, lekko się przykurzyły, to należy im się mały prysznic. Obsługa jest bardzo miła i pożycza nam za symboliczną opłatą karchera. Motocykle się błyszcza, a Foressta dalej nie ma. Jak zwykle szybkie poszukiwania i ruszamy dalej w komplecie.
Po dotarciu do Złotych Piasków rozglądamy się za jakimś miejscem noclegowym. O rozbiciu się na dziko raczej nie ma mowy, a po objechaniu pól namiotowych okazuje się, że są średnich standardów i do tego dość drogie. O hotelach nie wspominam. Napotkani Polacy polecają nam pensjonat „czajka” jak się okazuje, wcale nie chodziło o pensjonat tylko o sąsiednią miejscowość Chayka. Aby się tam dostać, przejeżdżamy przez zamkniętą na wskutek osuwiska drogę. Żeby ominąć barierki nasze rumaki muszą pokonać liczne krawężniki. Miejscowy który nam powiedział, że tamtędy da się przejechać największy ubaw musiał mieć jak przenosiliśmy 300 kilogramowego crusiera Pabla miedzy chodnikiem, a barierkami. Niedaleko był objazd o którym jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, ale objazdy są dla dziewczyn.
Sześć motocykli w jednym stadzie sprawia spore zainteresowanie. Nagle okazuje się, że jest tam bardzo dużo turystów z Polski. Człowiek chciał by już wziąć szybki prysznic i iść „pozwiedzać” miasto ;), ale niestety w dalszym ciągu nie mamy gdzie spać. Na szczęście Foresciak po szybkiej objazdówce znajduje pensjonat w odpowiedniej cenie (100 lewa za 6 osób/doba) i dość dobrych warunkach. Do dyspozycji mamy 3 pokoje dwuosobowe połączone sporym tarasem.
Po ogarnięciu siebie i bagaży, kupujemy napoje chłodzące i idziemy do Złotych Piasków. Na tamtejszej promenadzie znajduje się kilka ciekawych knajpek i lokali. Życie nocne nie umiera o 23 tak jak było to w Rumunii.
Dystans dnia to 170 km.
Dzień 9, 07.07.12
Zwiedzanie promenady było strasznie męczące i o dziwo spowodowało bóle głowy i uczucie suchości w buzi. Żeby temu zaradzić idziemy na plażę uzupełnić płyny, przypiec w słońcu blade klaty i przy okazji popodziwiać piękne widoki …na Kaukaz.
Popołudniu drzemka i wieczorem trzeba iść sprawdzić czym dokładnie były spowodowane dziwne poranne dolegliwości.
Dystans dnia to 0 km.
Dzień 10, 08.07.12
Jako, że pensjonat mamy opłacony tylko do dzisiaj, to wstępny plan zakłada popołudniu wyjazd w dalsza drogę. Tak dla pewności dmuchamy w alkomat od Pabla i… trzeba opłacić kolejną noc. Wynik Foressta mówi sam za siebie- 1,9 promila. Trudno, idziemy na plażę trochę poleżeć i wypić kilka oranżad, a wyruszymy jutro z samego rana. Zresztą jeszcze nawet nie doszliśmy do porozumienia co do dalszej trasy.
Wieczorem już niczego nie sprawdzamy.
Dystans dnia to 0 km.
Dzień 11, 09.07.12
Znajdujemy consensus co do trasy powrotnej. Chcemy dojechać do Bicaz, gdzie jest jedyny w swoim rodzaju wyrzeźbiony przez rzekę wąwóz o kilkusetmetrowych, pionowych ścianach. Plan jest ambitny i zakłada prawie 700 kilometrów, więc startujemy już o 7 rano.
Pierwsze 250 kilometrów pokonujemy już znaną nam trasą na Konstancę, a następnie autostrada w stronę Bukaresztu. Sporo przed stolica odbijamy na Slobozie i zaczyna się już droga nam obca. Upał doskwiera bezlitośnie, ale po dwudniowej separacji z naszymi motocyklami jesteśmy spragnieni jazdy jak misie miodu. Można powiedzieć, że kilometry na liczniku nabijają się same. Do Ramnicu Salat docieramy mniej uczęstszanymi drogami. Ich jakość jest dość dobra, ale potrafi zaskoczyć pojawiający się bardzo nagle „lej po bombie”. Trasa prowadzi głownie przez wioski, w których wszyscy bez względu na wiek i płeć pozdrawiają nasz konwój co jest bardzo miłe. Oczywiście my też machamy tak intensywnie, aż nadgarstki bolą.
Podczas drugiego tankowania tego dnia Robert zostawia okularki przeciwsłoneczne we wiadrze na stacji, aby odmokły z nich muchy. W tym momencie naszej wyprawy pojawia się pierwszy niedobry Rumun, który widząc to korzysta z chwili nieuwagi i przywłaszcza sobie zawartość wiaderka. „NA PAL GO!!!” Na policje dzwonić nie będziemy. Trzeba jechać dalej.
Gonimy dalej już DK2, na której jest dość spory ruch. Na trasie obowiązkowo degustujemy arbuza na przydrożnym straganie. Szkoda ze nie z lodówki, ale i tak był pyszny. W Bacau zmęczenie już daje się we znaki i dostajemy małej głupawki, która objawia się przegazówkami na każdych światłach.
Mijamy Piatra- Neamt i szukamy jakiegoś noclegu tradycyjnie nad wodą i tradycyjnie zaczyna robić się ciemno. Rozdzielamy się bo tak szybciej znajdziemy jakiś biwak. Ja i Pablo udajemy się do niedrogiego pensjonatu, o którym dowiadujemy się od Pana siedzącego w knajpie. Z racji słabej komunikacji miedzy nami, na miejsce podprowadza nas osobówką miejscowa młodzież, która na parkingu ratuje mój motocykl od upadku, za co jestem bardzo wdzięczny- Bandit po prostu postanowił zjechać, ze stopki i trzymałem go dosłownie na kolanach.
Niestety nie możemy się dodzwonić do reszty ekipy, ale na wszelki wypadek mówimy właścicielce, ze chyba dojadą jeszcze cztery osoby. Jak już udaje się nam skomunikować okazuje się, że oni znaleźli pole namiotowe niedaleko, więc siłą rzeczy widzimy się rano.
Dystans dnia to 651 km.
Dzień 12, 10.07.12
Dzień rozpoczyna się od kolejnej parkingówki. Robert zrobił to samo co ja wczoraj i w efekcie wygiął klamkę sprzęgła i połamał kierunkowskaz. Taśma klejąca od Foressta działa cuda, wiec możemy jechać dalej. Po paru kilometrach jesteśmy w wąwozie. Naprawdę warto było wczoraj gnać tyle kilometrów. Ściany robią takie wrażenie jak by miały się zawalić do środka, aż strach gdziekolwiek zostawić maszyny. Popodziwialiśmy niesamowite widoki, kilka fotek i można gonić nasze rumaki dalej przez Karpaty.
Droga fajnie kręci, a widoki są wspaniałe, mimo tego, że góry nie są tak wysokie, jakie mięliśmy okazje oglądać kilka dni wcześniej. Niestety za Reghin sielanka się kończy i z nowego asfaltu pozostaje tylko wspomnienie. Dalsza trasa to jeden wielki remont. Najfajniejsze są tak zwane wahadełka, na których nikt nie zwraca uwagi na światła. Jako porządni motocykliści bardzo szybko sie asymilujemy. Czerwone czy zielone co to dla nas za różnica.
Dzisiejszego dnia było mało przygód wiec Krzysiek z nudów rozcina oponę i dętkę o jakieś „coś” leżące na asfalcie. Dobrze, że opanował maszynę bo prędkość była nie mała, a powietrze zeszło błyskawicznie. Całość dzieje się przed miejscowością Somcuta Mare, przy wjeździe do której znajduje się zakład wulkanizacyjny. Daleki jestem od teorii spiskowych, ale nie byliśmy jedynymi jeleniami, którzy doznali defektu koła na tym odcinku. Po wątpliwej jakości naprawie niedobry Rumun zaśpiewał 50E. DO WŁADA I NA PALL !! Niestety nic nie dają negocjacje, zły Rumun się uparł. Może trzeba było zadzwonić na policje i zgłosić usiłowanie wymuszenia pieniędzy :angry: . Trudno płacimy i wio dalej.
W tym momencie opuszcza nas Mici, któremu się trochę spieszy i chce na następny dzień dojechać do domu. My w okolicach Baia Mare szukamy noclegu. W hipermarkecie robimy zapasy na wieczór i rozpoczynamy zwiedzanie pobliskiego pola kukurydzy. Jakaś mała polanka na której zmieszczą się namioty jest, więc otwieramy piwka.
Dystans dnia to 383 km.
Dzień 13, 11.07.12
Niestety dzisiaj opuścimy już Rumunie, ale póki co został nam jeszcze do zbadania Wesoły Cmentarz. W znajomych markecie kupujemy prowiant i rozstajemy się z kolejnym członkiem ekipy. Robert postanawia przejechać przez Ukrainę, a nasza czwórka goni motocykle w stronę Sighetu Marmatei.
Trasa prowadzi po raz kolejny w góry, niezliczona liczba winkli i przepiękne widoki, niestety całość psuje słaba jakość nawierzchni. Po około 90 kilometrach docieramy do miejscowości Sapanta, gdzie znajduje się owy cmentarz. Wejście kosztuje 4 „ich pieniądza” podobno na koszenie trawy, jedynie Foresst pstryka fotki za darmo i udaje, że nie widzi kasjerki. Nagrobki są dość ciekawe i jedyne w swoim rodzaju. Można zrobić kilka zdjęć, żeby móc się pochwalić znajomym, że się było, ale jeśli mam być szczery to całość bardzo mnie nie urzekła. Polecam tylko w sytuacji jak ktoś jest w pobliżu, bo moim zdaniem nadkładanie kilkuset kilometrów nie ma sensu.
Lecimy dalej na Satu Mare w pobliżu, którego przekraczamy granice z Węgrami.
Żegnaj Rumunio, a raczej do zobaczenia !!!
Dojeżdżamy do Tokaju, żeby kupić jakieś pamiątki. Jadąc przez miasteczko spotykamy naszych znajomych motocyklistów z Warszawy, z którymi widzieliśmy się na Fogaraskiej. Degustowali oni winko przy pensjonacie, w którym mieli kwaterę. I my robimy tam zakupy.
Po raz pierwszy podczas naszej wycieczki zaczyna się psuć pogoda. Z Tokaju obieramy kierunek Trbisov, który znajduje się na Słowacji. Po drodze od czasu do czasu pada deszcz, ale na wieczór się uspokaja. Nad rzeką Ondava w pobliżu wsi Horovce rozbijamy obóz. Ciężkie chmury, nie wróża nic dobrego, ale na pocieszenie mamy produkty made in Tokaj. Krzysiek po degustacji stwierdza, że tropik wystarczy narzucić na namiot- można i tak.
Dystans dnia to 423 km.
Dzień 14, 12.07.12
Praktycznie całą noc dość mocno pada deszcz. Plus tego taki, że chociaż jeden dzień nie będzie upalny. Sposób rozłożenia namiotu przez Krzyska miał taką zaletę, że mógł z rana umyć sobie nogi bez wychodzenia na zewnątrz. Wykorzystujemy drobną przerwę w opadach i spakowani, ubrani w kombinezony przeciwdeszczowe lecimy w kierunku polski.
Granice przekraczamy w Barwinku. Jest tam bardzo dobrze znana mi jadłodajnia, gdzie podają świetne placki po węgiersku. Oczywiście sprawdzamy czy ich jakość nie spadła i okazuje się, że dalej smakują po mistrzowsku. Jeszcze mała kawka i wio.
Z racji tego, że pochodzimy z różnych stron Polski, to robimy ostatni postój w Tarnowie. Kolejna kawka, tankowanie maszyn, ostatnie pogawędki no i niestety pora się rozstać. Ja i Krzysiek gonimy na Śląsk, a Pablo i Foresst na Łódź. Foresst musi jeszcze dotrzeć dzisiaj do Torunia, więc spory kawałek przed nim.
Nasza przygoda dobiegła końca. Jak mawiał klasyk wszystko co dobre szybko się kończy, ale na szczęście pozostanie mnóstwo wspomnień.
Dystans dnia to 374 km.
Podsumowanie
Łączny dystans to 4121 km w moim przypadku. Najwięcej wyszło Foresstowi 4970 km.
Średnie spalanie to 4,65 l/100km
191,93l. – całość przepalonego paliwa
Łączny koszt wyjazdu około 2300zł