Sabina i Damian znowu to zrobili – wsiedli na swoje sportowe Suzuki GSX-R750 i pojechali do Albanii, pokonując po Bałkanach 5000 kilometrów. Rok temu byli w Bośni i Hercegowinie.
Prolog
Jakoś w tym roku późno zaczęły się snuć plany wakacyjne. Już nawet nabrałam przekonania, że ostatecznie zostaniemy na miejscu i będziemy jeździć „dookoła komina”, wrzucając co jakiś czas zdjęcia na Facebooka z informacją „polatane”. Ale gdzieś w okolicy kwietnia zarys wyjazdu zaczął się krystalizować. Oczywiście, otrzymałam informacje: „Tak, pojedziemy. I nie pytaj mnie codziennie, czy jedziemy w tym roku na wakacje.” (jakbym to dziennie pytała…) Na pierwszy plan poszła Słowenia (jeszcze wówczas mieliśmy jechać na BMW X-chellenge). Trasy górskie, przełęcze itd. Spisaliśmy co warto zobaczyć i wyszło, że musielibyśmy tam jeździć w każdą stronę i być w pięciu miejscach równocześnie. Zatem to jednak nie to. I nagle olśnienie: przecież w Trebinje jest Srdan, nasz przyjaciel poznany rok temu, jedziemy do niego. Tam dwa dni, skok do Czarnogóry, a później Albania. I to jak najszybciej, nim nie zepsują ją „forsiaci” turyści.
Zatem jedziemy do krainy orłów.
Wrony kraczą w stadzie, orły szybują samotnie…
Od razu przypomniało mi się to zdanie. Ale odzwierciedla ono nasz charakter. Nie jesteśmy odludkami, ale wolimy jeździć sami, zatrzymujemy się wtedy, kiedy mamy na to ochotę, nocujemy, tam gdzie my chcemy. Ustaliliśmy termin wyjazdu, prowadziliśmy dyskusje, czy zabieramy namiot i śpiwory, jak rozwiązujemy sprawę nocowania, rezerwowania noclegów, wyżywienia. Nie było dyskusji nad wykupieniem ubezpieczenia na czas podróży, żeby później nie prosić znajomych o zbiórkę pieniędzy. Podobnie z pakowaniem – 11 dni wyjazdu zatem ubrania „cywilne” na ten czas, a zapewne większość i tak będziemy chodzić w kombinezonach. Tak, jedziemy w skórzanych kombinezonach (zaopatrzonych w naklejkę „In2ride”), kominiarki, rękawice, buty. Żadnych form pośrednich i jazdy „na zdrapkę”. I zabieramy paszporty. Możliwe, że można przechodzić na dowód, możliwe, że ktoś tak przechodził. Ale nie będę dyskutowała z celnikami na granicy, że tak mogę. Paszport to paszport.
Dlatego jeździmy sami.
Sprawdźcie również film z podróży:
Granice.
Kolejka na przejściu Słowenii z Chorwacją. Większość stoi do okienka „na dowód”, a my podjeżdżamy sobie do przejścia „na paszport”. Czy musze dodawać, że równocześnie mijamy korek oczekujących? Chyba nie. Granica z Bośnią to małe przejście. I tu pada zdanie, które jest parafrazą z Vabanku cz.II „Bośnia…tu się oddycha”. Wreszcie normalny przelicznik cen, normalne ceny i ludzie, którzy nie patrzą na ciebie jak na potencjalna świnkę – skarbonkę.
Przejście miedzy Bośnią a Czarnogórą w Ilino Brdo. Tamtędy jedziemy do Kotoru. Nim je przekroczymy, znajdujemy milion miejsc, które trzeba obfotografować. Ale też pierwsza granica, gdzie sprawdzają dokładnie paszporty, dokumenty Suzi, zieloną kartę. I tutaj wbijają nam pieczątkę w paszport. W powrotnej drodze, po zmierzchu, celnik będzie uczył się naszych imion i nazwisk. Z moim drugim imieniem ma trochę problemów (Katarzyna), natomiast przy Damianie rezygnuje, nie wie, jak je zinterpretować. Jeszcze tylko prosi abym zdjęła kominiarkę – Bo tak wyglądam lepiej. Wbija pieczątkę i życzy dobrej drogi.
Przekroczenie granicy Albanii we Vjeternik tez jest dość ciekawe. Domki strażników oddalone o jakieś 50/100metrów. I jedni i drudzy mają duuużo wolnego czasu i odprawa idzie dość opieszale. Przy okazji wymieniają się ploteczkami, nowinkami. A my czekamy. Ostatecznie pieczątki i „szczastliwoj puti”. Macedonia to dokładne sprawdzanie wbitych pieczątek z systemem, czy aby na pewno my to my. I wreszcie granica Serbii i Węgier. Tu kolejki na kilka godzin stania, dokładne sprawdzanie wyrywkowych samochodów. My już opracowaliśmy system przekraczania granicy: ja zabieram paszporty, dokumenty Suzi i podchodzę do okienka. Z uśmiechem witam celników, podaje paszporty, oczywiście zaraz następuje pytanie: Skąd? Polska? Aaaa… Lewandowski. I nasza odprawa trwa kilka sekund.
Bosnia i Czarnogóra – pierwszy etap podróży
Nie rozdrabniamy się na stacje pośrednie. Jedziemy od strzału do Słowenii, tam nocleg u właścicieli winnic. Rano wstajemy o 6, śniadanie u gospodarzy (wszystko lokalne, jak określa się na Bałkanach – etno) i ruszamy dalej. Przed nami przejazd przez Chorwację autostradą, później zjazd na Mjedjugorje (być w Rzymie i nie widzieć papieża?) a następnie trochę bocznymi drogami wczesnym wieczorem przyjeżdżamy, do Trebinje, do naszego przyjaciela Srdana. Tam mamy zarezerwowany nocleg. Srdana nie ma, ma służbę w straży pożarnej. Ale przyjeżdża na chwilę przywitać się i umówić na jutrzejszy dzień. Rankiem najpierw ustalają z Damianem trasę do Kotoru a później decydujemy się na jazdę do Bileca, na najwspanialszą kawę. Trafiamy tutaj tez na tradycyjne srbskie wesele. Zwyczajem jest obdarowywanie widzów, przechodniów cukierkami. Ja robię kilka zdjęć, jestem w kombinezonie. Podchodzi do mnie jeden z weselników, wręcza garść cukierków i mówi z uśmiechem: Welcome in Srbska Republic. Przy kawie Srdan opowiada nam o życiu w Trebinje, o podziale Jugosławii o tym jak doszło do wojny, o samej wojnie. Gdyby trwała jeszcze rok, wcielono by go do wojska i poszedłby na front… Ot – chichot losu.
Czas wracać, a my sami jedziemy do Kotoru. Malownicza, prawie pusta droga P11 pozwala nam wjechać od tyłu zatoki. Zwiedzamy stare miasto, ale nie to jest naszym celem. Pniemy się P1 aby móc podziwiać zatokę z lotu ptaka (jak nic – orły) a później drogą P15 i P23 wracamy. Jedziemy wąska drogą przez góry. Nasza dziewczynka, konstruowana na szeroki i równy niczym stół asfalt, jedzie górska drogą, jakby była do tego przeznaczona. Tu czas się zatrzymał. Mijamy osady składające się z kilku domów, rozsypane w górskich dolinach. Mam wrażenie, ze cywilizacja została gdzieś w tyle a my tu utkniemy na zawsze.
Jednak wracamy do niej, wracamy do Bosni. Kolejny dzień to już podróż po Czarnogórze. Park Durmitor, Pivsko Jeziero, słynna droga P14. Ale gdy dojeżdżamy do Village Milogora i zatrzymujemy się na krótki odpoczynek, podchodzi do nas mężczyzna, przedstawia się, nawiązuje rozmowę. Radzi nam, aby nie jechać dalej P14 tylko skręcić w mniej uczęszczaną drogę ( o bogowie…może i ta droga ma piękny asfalt, ale jest szerokości samochodu osobowego). Widoki będą piękniejsze a zjedziemy w okolicy Żabljaku.
Robimy jak radził. I nie żałujemy. Odkrywamy osadę Nedajno, piękny kanion w jej pobliżu. Co chwilę zatrzymujemy się, aby robić zdjęcia, kręcić filmy podziwiać widoki. Gdy zjeżdżamy z gór pozostaje nam wąwóz rzeki Tara i droga do Albanii. Nocujemy na campingu w Plav. Nie jesteśmy w stanie jechać dalej – dopadła nas noc.
Albania – nasz cel
Albania – kraina orłów, bunkrów i mercedesów. Wszystko to mamy po przekroczeniu granicy. Dodatkowo – góry, że mój ty smutku, pięknie wyprofilowane drogi (jechaliśmy SH20) wspinające się na sam szczyt, a później ślimakami schodzące w doliny. Osady o których zapomniał świat, krowy, osły, muły spokojnie pasące się przy drogach, leżące na nich, zdziwione widokiem ludzi.
Już w pierwszej osadzie za granicą, gdzie zatrzymujemy się na kawę (ach ta bałkańska kawa..), dostajemy śniadanie w ramach gratisu: pomidory, ogórki, ser (w tym mój ukochany kajmak) i pieczywo. Tak sobie. Bo właściciel miał taki kaprys. I Góry Przeklęte – otaczające nas zewsząd, ich charakterystyczna budowa geologiczna (warstwy, które schodzą skosem). Nocleg w Durres – obsługujący stacje benzynowa udostępnił nam wi – fi ze swojego telefonu, abyśmy mogli znaleźć nocleg. Samo Durres, które przypomina bardziej Krupówki: obok hoteli wielogwiazdkowych stoja slumsy, a biedota grzebie w śmietnikach, głośno cos komentując. Ot…mieszanka kraju, który chce przyciągnąć turystów. Bankomat, gdzie moglibyśmy wypłacić pieniądze musieliśmy długo szukać. Ogólnie – widziałam mało bankomatów a płatność w małych miejscowościach tylko gotówką. Drugiego dnia jedziemy do Ksamilu, na samym dole mapy Albanii. Od Vlory zmienia się krajobraz – staje się „grecki”. No i ruch drogowy… Rondo przez które spokojnie przechodzą piesi, na którym zatrzymuje się samochód, bo kierowca tylko „na chwilę” wyskoczył cos załatwić w pobliskiej kawiarni. Ale jakoś nikomu to nie przeszkadza, nikt nie trąbi, nie choleruje (w wydaniu albańskim). Jest czas, widocznie tak chciałeś. Nasza Suzi dzielnie popyla drogami wzdłuż wybrzeża. Wspina się na szczyty, cierpliwie czeka, gdy Damian znajduje kolejne piękne miejsce do fotografowania (choć 200 metrów wcześniej było równie niezwykłe), później zjeżdża prawie na sam brzeg morza.
A propos.. mam wrażenie, ze na Bałkanach cos wsypują do rzek i morza. To jest niemożliwe, aby woda miała tak piękny, seledynowy odcień. Tu musi być barwnik wsypywany systematycznie.
Jedziemy wzdłuż wybrzeża, miasteczka przypominają te z francuskiej Riwiery. Mijamy po drodze nieczynna już bazę okrętów podwodnych. Wstęp do niej zamknięty, wiec zdjęcie robimy z daleka. A ja mam znowu wątpliwości – czy aby na pewno nieczynna?
Ksamil to cel naszej podróży, zostajemy tu na dwa noclegi. Dzień lenia, odpoczywania, plażowania. Miłe zaskoczenie, ze restauracje maja polskie menu (bo Polaków coraz więcej). Podobnie będzie w mieście ołowianych dachów – Gjirokastrze. Tam kupuję drobne upominki dla bliskich. I jakże miło usłyszeć, ze sprzedający mówi do mnie po polsku. W zamian ja uczę się zwrotów albańskich: dziękuje i do widzenia.
Permet, kąpiel w gorącym źródle w Benje zalatującym siarką. Miejscowi chłopcy robią sobie zdjęcia z Suzi, odchodzą spłoszeni, gdy widza, ze podchodzimy. Ale zachęcamy ich, nie muszą się obawiać. Na słowo Polska reagują odpowiedzią – Lewandowski…. No cóż, niech i tak będzie. Ważne, ze kojarzą.
Kolejny dzień to podróż droga SH75. Znowu zdjęcia, znowu urokliwe miejsca, ja czasami zaglebiam (kładę się na asfalcie, czekając aż Damian skończy zdjęcia). I jedno z takich zdjęć okazuje się być lekko makabryczne… Ale zrobiliśmy je nieświadomie. Jezioro Ochryd, ostatni posiłek i już Macedonia.
Macedonia, Serbia, Węgry, Polska
Macedonia to już końcowy etap naszej podróży, chcemy dostać się jak najbliżej granicy z Serbią. Dojeżdżamy do Tetowa, miasta raczej muzułmańskiego, bo ilość meczetów jest imponująca. Nocujemy ponad miastem, w Popowej Szapce – hotelu w górach. Ale to już nieistotne, ważne, aby się wyspać przed powrotem, bo czeka nas jazda.
Serbia to tranzyt – 17 godzin w siodle, przejechanych ok 900km. Robimy przerwy na kawę, obiad, odpoczywamy. Chcemy nocować już po węgierskiej stronie. I tu niemiła niespodzianka. Zapomnijmy o znalezieniu noclegu w tym Unijnym kraju. Owszem, jest camping w Budapeszcie. Dojeżdżamy do niego o 2 w nocy. I pierwszy raz decyduję się iść spać nieumyta. Później okaże się, ze nocujemy na pasie startowym lotniska i na torach kolejowych (sa w pobliżu). Cała ta przyjemność (około 5 godzin snu w namiocie) kosztuje nas 16 euro. I pomyśleć, ze w Permecie za 22 euro mieliśmy do dyspozycji całe mieszkanie ok 70m kwadratowych).
Jedenasty dzień podróży – wracamy do Polski. Już bez granic, odpraw. Dwa poprzednie dni dają się we znaki – nie potrafimy znaleźć wygodnej pozycji na Suzi, ja co jakiś czas „dyndam” nogami, Damian siedzi bokiem. Do Katowic przyjeżdżamy ok 19, wyrąbani, jak chodnik górniczy po odstrzale. Nasz trip 2018 dobiegł końca.
Noclegi, posiłki, waluta, życie, ludzie
Noclegi rezerwowaliśmy z dziennym wyprzedzeniem, korzystając z booking.com i airbandb. Tylko dwa razy spaliśmy pod namiotem – w Plav, gdzie Aischa (Czarnogórka mieszkając w USA), przewróciła całe miasteczko do góry nogami, aby pomóc nam znaleźć nocleg. No i w Budapeszcie.
Kwatery w Durres, Ksamilu i Permet można by podać naszym zakopiańskim góralom jako wzór – tak powinny wyglądać kwatery dla zmęczonych turystów. Płaciliśmy albo w euro albo w miejscowej walucie. Korzystaliśmy też z promocji (polecanie noclegów).
Jedzenie… Bośnia, Czarnogóra i Albania są na kieszeń przeciętnego turysty. Pamiętaliśmy, aby nie zamawiać dwóch porcji, tylko jedną na pół. Jednak Nedajno rozwaliło system od środka, bo tam poczęstowano nas posiłkiem etno – tradycyjnym jedzeniem pasterzy czarnogórskich – to ja chce zostać pasterzem. Wszechobecny ser pod różną formą (kajmak – cos jak masło, śmietana, ser i lody – taka mieszanina smaków), pomidory, ogórki, arbuzy i melony. No i kawa – cudowna, pachnąca, o wyrazistym smaku, stawiająca na nogi. Obojętnie, gdzie zamawiana – mała osada czy nadmorski kurort – wszędzie taka sama.
Zycie na Bałkanach płynie różnie, ale najczęściej przypomina rozlana rzekę. Tam na wszystko jest czas, a na pewno na kolejną filiżankę kawy. Tyle serdeczności i pomocy dawno nie otrzymaliśmy i będzie ona dla nas zapasem do kolejnej wyprawy.
Przejechaliśmy na Suzi ok 5000km, zwiedziliśmy (bardziej lub mniej) 11 krajów. Nawiązali nowe znajomości, posmakowali miejscowej kuchni, poznali zwyczaje, kulturę. Pozostał niedosyt. Ale wrócimy tam. Na pewno.