Film o motocyklach, miłości, seksie, wolności, nie-poddawaniu-się i amerykańskich drogach – na DVD w Polsce.
„Skatalogowaliśmy dźwięki wszystkich motocykli” – opowiada twórca filmu, Eric Tretbar, w komentarzu na płycie DVD. – „W innych filmach jest to zawsze pochrzanione, widzisz Kawasaki, słyszysz Moto Guzzi.”
A to tylko jeden z licznych przejawów dbałości o szczegół, zwłaszcza szczegół motocyklowy, w tej niezależnej produkcji amerykańskiego reżysera. Chociaż przyznaje on, że z powodu limitowanego budżetu, nie nad wszystkim udało się przeskoczyć. W scenie gdy jeden z bohaterów filmu, Martin Roadholder, szoruje cylinder w kuchennym zlewie, jest to część od poprzedniego silnika Erickowego Guzzi, a Martin jeździ przecież na Triumfie… „Guzzi-ludzie zauważą :-)”
Jakim maniakiem Moto Guzzi jest Eric, czytelnicy mogli się przekonać czytając wywiad z nim – a że w Minnesocie wariatów nie brakuje, udało mu się zaangażować wielką grupę znajomych motocyklistów, którzy, jeżdżąc na własnych motocyklach, wcielili się w role głównych postaci tej historii oraz w liczne role drugoplanowe. Dzięki temu są niezwykle autentyczni, na przykład na zlocie zachowują się bardzo zlotowo 🙂 Niektórzy łapani z partyzanta w trakcie zdjęć; inni dostarczyli niezbędnych rekwizytów, np. liczne puchary z rozmaitych wyścigów, których pełne jest mieszkanie Martina, to autentyczne nagrody zdobyte przez Dave’a Englera, odtwarzającego rolę Beckera.
„To chory, prymitywny rodzaj miłości”
Tak mówi o relacji do motocykla Tay, właścicielka czarno-zielonego Moto Guzzi 1000S (w życiu pozafilmowym jest to pierwsza, jedyna i największa miłość Erika) sprzedając go Kat, która nawet nie umie nim wrócić do domu swego narzeczonego, chciwego, nieczułego i kontrolującego ją Jamesa. James strasznie się wkurza na tę niesubordynację ze strony Kat, która na swoim Guzzi, fizycznie i mentalnie, odjeżdża od Jamesa i przyłącza się do motocyklowej ekipy. Okazuje się, że każda z tworzących ją osób miała już swoją historię z jej Guzzi, a relacje jakie się nać się bezpiecznie na torze, z pietyzmem przewlekłszy druciki zabezpieczające przez wszystkie śruby w swej maszynie, a każdy aspekt jazdy ma rozkminiony teoretycznie. Martin i Tay są typami dobrych ludzi, wiernych przyjaciół, którzy kochają po cichu, cierpią nie skarżąc się, wspierają zawsze i patrzą tylko ze łzami w oczach, jak śmietankę z tych, których pragną, spijają inni, mniej wartościowi. Mistrzowska jest kreacja Malindy – klasyczny i powszechny typ „dziewczyny motocyklisty”, która ma motocykle w najdalszym zakręcie swojej kiszki, wkurza się na części od silnika w zlewie, i wciąż walczy ze swoim facetem, używając jako głównej broni fochów, gdy on się znów zajmuje „tym cholerstwem”, a nie ósmym – nie! jedynym!!! – cudem świata, czyli nią. W do bólu prawdziwy sposób pokazuje to scena, gdy Martin zjeżdża z toru na padok, i jego kumple gratulują mu, a jej jedyna reakcja to krzyk, że jest głodna i chce natychmiast iść jeść. „Nie przyjechałem na tor po to, by spożywać z tobą lunch”, odpowiada Martin.
„Keep the rubber down!”
Kat, dotychczas całkiem zależna – i emocjonalnie, i organizacyjnie, i mechanicznie – od swojego narzeczonego, jest nowa w motocyklowym światku. Zmaga się z typowymi dla FNG (F*ckin’ New Guy) problemami – kompetencją mechaniczną, której nie ma, glebami, albo tak prozaicznym, lecz potężnym wyzwaniem jak postawienie ciężkiej maszyny na centralce. Sama pamiętam, że w czasie mojej pierwszej lekcji z zaledwie stukilowym skuterem przyjaciela to było zadanie, z którym jako z jedynym kompletnie nie umiałam sobie poradzić i o mało nie spowodowało, że poddałabym się zupełnie… Na jej drodze do samodzielności największą przeszkodą jest właśnie nieposkromione pragnienie niezależności, co sprawia, że nie potrafi przyjmować pomocy i rad. Gdy Roadholder tłumaczy jej, że najlepszą polisą ubezpieczeniową jest regularne wymienianie oleju w silniku, komentuje to złośliwie: „Przestrzegasz mnóstwa reguł.” „To nie są reguły, to zasady.” – próbuje bronić się Martin. Mimo to nie poddaje się, jeśli chodzi o troskę o Kat. Jakiś czas później przekonuje ją, że powinna zawsze zakładać rękawice. „To jest reguła, czy zasada?” – drwi Kat. – „To rzeczywistość – ” (och, kocham go za ten dialog).
Kat, będąc początkującym jeźdźcem, nie raz i nie dwa UPADŁA na asfalt wraz ze swą dużą i ciężką maszyną. Zawsze jednak czy to przyjaciele, czy przypadkowi świadkowie – jak ci dwaj świetni normalsi, robotnicy budowlani – pomagają jej się pozbierać i żegnają słowami: „Keep the rubber down” (Gumą do dołu!). Dwuznaczność słowa „guma” w angielskim jest identyczna jak w polskim. Motocykle wszak, podobnie jak niegdyś konie, są symbolami fallicznymi, a opar erotyczny unosi się nad nimi w sposób równie nieunikniony co opary benzyny. Kat nie potrafi sobie psychicznie poradzić z tym, że nie jest samodzielna. Proces powstawania z asfaltu jest równoległy z procesem powstawania w niej nowego człowieka, ale – być może na skutek złych doświadczeń z Jamesem, który jej niekompetencję wykorzystywał po to, by ją poniżyć i ukarać za wymykanie się spod jego kontroli – Kat nie potrafi zaakceptować sytuacji, w której potrzebuje drugiego człowieka, nie umie zaufać na tyle, by powierzyć się innym, przez co sprawia ból i sobie i im.
„Nie powinno być takich filmów”
Eric Tretbar, reżyser i autor scenariusza oraz muzyki, w „Girl Meets Bike” celowo rzuca wyzwanie społecznym stereotypom na temat kobiet i tego, co im wolno a czego nie – o czym mówił w wywiadzie dla MotoRmanii. „Cieszy mnie gdy widzę kobietę, robiącą to wszystko, za co zwykle nagradzani są mężczyźni (niezależność, kompetencja mechaniczna, wierność sobie, pragnienia seksualne), bo wszyscy wiemy, że kobiety to lubią, ale rzadko pozwala się im na to w kinie z powodu ograniczeń moralnych, które są gorzej niż przestarzałe – one są rzeczywiście krzywdzące. Niemniej nadal istnieją usiłowania, by kontrolować kobiety poprzez moralność. Jeśli mężczyzna nie może kontrolować kobiety seksualnie (poprzez posiadanie jej na własność), próbuje kontrolować ją moralnie (nazywając ją dziwką).” Okazuje się, że nie tylko mężczyznom nie podoba się wyzwolenie kobiety. Oglądałam film w towarzystwie moich moto-znajomych płci obojga. Dziewczęta były wyraźnie poruszone seksualną wolnością głównej bohaterki. Jedna z koleżanek stwierdziła, że ten film jest szkodliwy. „Społeczeństwo i tak źle myśli o motocyklistach” – stwierdziła. „A jeśli do tego utrwali się pogląd, że motocyklistki to takie lafiryndy???” Istnieje taki mechanizm psychologiczny, który każe nam deprecjonować to, czego się sami wyrzekliśmy, aby ochronić się przed żalem; resentyment – to zinternalizowana porażka. Te kobiety, które czują się oburzone zachowaniem Kat, zapewne same chciałyby żyć jak ona, ale nie mają odwagi przyznać się do tego ani przed społeczeństwem, ani przed sobą.
Oczywiście – każdy może nadać tej historii własną interpretację i znaczenia; Eric Tretbar mówi, że stworzenie filmu to jak wychowanie dziecka: puszcza się go w świat i przestaje należeć do rodzica/autora, a staje się własnością odbiorców.
Film o miłości zrobiony z miłością
„Girl Meets Bike” to film nurtu indie (independent = niezależny) – zrealizowany przy dużym niedoborze środków finansowych, ale za to z miłością i pasją – zarówno do motocykli, jak i do kina, co widać w dbałości o estetyczną stronę filmu. Cudne, wielobarwne krajobrazy Minnesoty, secesyjne wstęgi szos, przepięknie komponowane kadry, spojrzenia przez szyby, okna, lustra („lubię patrzeć PRZEZ rzeczy” – mówi Eric). Muzyka, w dużej mierze garażowa, pisana i nagrana przez Erica i/lub jego kumpli. Tętniący sokami życia slangowy język. Ten film niesamowicie pobudza zmysły – wszystko w nim jest tak wyraziste w kształcie, kolorze, fakturze. Pomarańczowe majtki i wielobarwne tatuaże rudej Kat, krople potu na jej plecach. Niebieski, pokryty wielobarwnymi plamami kombinezon warsztatowy Tay pachnący smarem i metalowymi opiłkami, a trawa powbijana między części Guzzi po glebie – świeżą, rozoraną ziemią. Pociągi pojawiające się, wizualnie i audialnie, w tle kadrów, wzmagające klimat bycia w drodze, niestałości i tęsknoty. Eric wspomina, że robiąc zdjęcia uprawiali swoisty trainspotting, bo składy towarowe jeżdżą nieprzewidywalnie, bez żadnych rozkładów… Jak widać, piękny film może powstać bez dużej kasy, jeśli rekompensowany jest pasją, żarliwością i kreatywnością pracujących przy nim ludzi.
Których, tak czy inaczej, warto wynagrodzić za pracę i wesprzeć finansowo. DVD można kupić na stronie girlmeetsbike.pl, polubić oficjalny profil na FB oraz polski profil na FB.
Przypomnijcie sobie trailer filmu: