Schodzisz do garażu i nie ma tam motocykla. To jest koniec świata. Tak jakbyś przyszedł do domu i nie ma twojej żony.
Pilnujemy, dbamy, zabezpieczamy, ale mimo to zdarza się, że nasze ukochane motocykle są kradzione. Jak ta sprawa wygląda z punktu widzenia właścicieli, policji, statystyki i przestępców? W pierwszej z czterech części posłuchajcie opowieści poszkodowanych…
Pewien doświadczony motocyklista podzielił się ze mną kilkoma wspomnieniami.
„Z pierwszą kradzieżą, która mnie dotknęła, strasznie nie mogę się pogodzić. W latach 80, kiedy nic nie można było kupić, udało mi się nabyć, autentycznie w paru workach, motocykl który był unikatem. Wyprodukowano dosłownie sto sztuk tego modelu dla policji angielskiej. To był piękny Ariel 500 z takimi rewelacyjnymi rozwiązaniami, bo 500tka, jednocylindrowa, z prądnicą, co jest nowością jak na motocykl z 1932 roku, bo z takiego był. Pracowałem wtedy w państwowej firmie jako mechanik na bazie sprzętu i moim guru zawodowym był mój brygadzista, który naprawdę miał wielkie umiejętności. Był to człowiek głęboko doświadczony przez życie, bo przetrwał 7 czy 8 lat zesłania na Syberię, gdzie trafił jako nastolatek. Cała jego rodzina była tam zesłana przez jeszcze dłuższy czas. Dużo jeździliśmy w delegacje i po pracy był wolny czas, więc wiele mi opowiadał takich naprawdę ciężkich sytuacji jakie go spotkały. Na przykład trzy tygodnie pod rząd mróz 45 stopni i nie było czym palić w tych kiepskich domach, więc on szedł na hałdę ziemi i kilofem ją rozdziabywał – żeby się rozgrzać pracą, bo kto zdał sprzęt i się położył na łóżku, bo mu było zimno, to często już nie budził się rano – był zamarznięty. Cudem przeżył.
I ten człowiek właśnie, z którym pracowałem na jednym warsztacie, ukradł mi ten motocykl. Ariel był już wyremontowany, wszystko miał zrobione mechanicznie, dostał nową instalację elektryczną, był przygotowany do polakierowania i zginął z warsztatu w zakładzie pracy. Dopiero po śmierci brygadzisty, kilka lat później, dowiedziałem się od jego kolegi, co się naprawdę wydarzyło. Ów kolega nie chciał go sypnąć, ale uznał, że skoro sprawca nie żyje to tajemnica już go nie obowiązuje. Tak więc to mój brygadzista ukradł mój motocykl, a powód, dla którego to zrobił, nie daje mi spać do dzisiaj. Ariel miał osobno silnik, osobno skrzynię biegów. I on go ukradł dla samej skrzyni biegów, bo kombinował sobie jakąś tam sieczkarnię i potrzebował jakiejś specyficznej przekładni, która tam była. Resztę motocykla pociął i wyrzucił gdzieś tam na śmieci. Tego modelu zachowało się tak mało że nie zobaczyłem go nigdy w żadnym katalogu.
Innym razem przydarzyła mi się próba kradzieży. Pracowałem wtedy w klubach studenckich i przemieszczałem się między nimi motocyklem, a w zimie samochodem. Mój klub Kontrasty kończył działalność o 2:00 w nocy, a klub Trans o 3:00. Pojechałem pod Trans, gdzie pracował mój kolega i sąsiad, którego zabierałem do domu, bo był niezmotoryzowany. I któregoś razu pewien człowiek zlecił gówniarzom, żeby zawinęli mój motocykl, który był bardzo unikalny, był jeden taki model w Szczecinie i to w nietypowym malowaniu – nie było możliwości skitrać go gdzieś w mieście i żeby nikt go nie poznał. W ogóle w całym Szczecinie było wtedy 50 motocykli może, takich jeżdżących, bo po piwnicach może więcej. A ja bardzo dużo jeździłem i byłem rozpoznawalny. Na pewno ten motocykl trzeba byłoby pociąć, przerobić lub pchnąć w innym mieście. No i jak zobaczyłem, że maszyna zniknęła, narobiłem rabanu, ludzie co byli na baletach wybiegli z klubu i maszyna się znalazła w krzakach 500m dalej. Chociaż ten kolega, który mi najbardziej pomagał, to razem z innym człowiekiem, który miał tam auto, usilnie mnie wywoził w drugą stronę niż miejsce, gdzie stał ten motocykl, bo wiedział, że jeszcze nie dotarł do tzw. dziupli.
Moi koledzy wielokrotnie padali ofiarą kradzieży. Piotrkowi ukradli przepiękną Yamahę, model na rynek amerykański, ze strzeżonego i monitorowanego parkingu, a pojechał tam na jakieś warsztaty muzyczne. Inny kolega trzymał motocykl w zagrodzie domku jednorodzinnego i stamtąd mu go wyprowadzili, wyłączając wcześniej prąd w nocy, żeby alarmy nie zadziałały. Maszyny już się nie odnalazły. Teraz motocykle będą ginąć bezpowrotnie, bo zawodowstwo złodziei sięgnęło wyższego poziomu, a działają bez skrupułów. Dogadują się z różnych regionów i wymieniają – motocykl ze Śląska trafia do Szczecina i na odwrót.
Inna historia, sąsiad ukradł sąsiadowi samochód. Całą noc go przerabiali, inny kolor, wyposażenie, a potem on jeszcze postawił to auto pod domem i je użytkował. A potem kupił sobie inny i sprzedał ten kradziony innemu facetowi, któremu również ukradziono ten samochód.
– No to jakieś pechowe auto.
– Nie, to taki kraj!
– Aha, jak śpiewał Staszewski „ciągle giną tu samochody…”
– A to nie był żaden mercedes, zwykły fiat 125p!
– Jak czuje się człowiek w takiej sytuacji, schodzisz do garażu i nie ma tam motocykla?
– To jest koniec świata. To tak jakbyś przyszedł do domu i nie ma twojej żony. Szafa pusta, rzeczy nie ma, świat się zawalił.
Wytropiliśmy kiedyś człowieka, który jednemu z nas ukradł maszynę, albo miał coś wspólnego z tą kradzieżą. Pojechaliśmy w dziesięć motocykli na bandycką dzielnicę na Łokietka. Wyciągnęliśmy chłopczyka z domu – to młody człowiek był, w naszym wieku – i powiedzieliśmy mu że w ogóle nie chcemy z nim rozmawiać, że motocykl ma się znaleźć jutro, bo jak nie, to przyjedziemy jeszcze raz. I motocykl się znalazł. Wykorzystaliśmy taką famę, że motocykliści to przyjeżdżają, zabijają, gwałcą, i wtedy się udało. Ale teraz to już każdy z tych złodziei ma na tyle duże powiązania, że może byśmy i zaryzykowali, ale nie odniosłoby to skutku. Ten ktoś przyłożyłby nam zimny krążek do czoła, o średnicy wewnętrznej 9mm, i powiedziałby – idźcie do domu. I byśmy poszli…”
Inny człowiek opowiedział mi historie o kradzieży i odnalezieniu motocykli, i karach które wymierzono złodziejom.
„Motocykl został skradziony na zlocie. Zlotowicze którzy byli w stanie utrzymać się na nogach, rozbiegli się po okolicy i szybko znaleźli maszynę wraz z jej nowym „właścicielem”. Został on przywiązany do słupa na terenie zlotu i przez trzy dni uczestnicy imprezy korzystali ze złodzieja jako z toj-toja, po czym go wypuścili, nie czyniąc mu żadnej dodatkowej krzywdy.
Innym razem, spod lokalu, w którym imprezowali motocykliści, zniknęła jedna z maszyn. Błyskawiczna akcja poszukiwawcza okazała się skuteczna. Złodziej – mało rozgarnięty mężczyzna w średnim wieku – przywleczony został na trawnik przed klub. „Aby cię więcej nie świerzbiła ręka, by ją podnosić na cudzą własność” – powiedział właściciel odzyskanej maszyny – „to ci ją obetniemy”. I przynieśli siekierę. Człowiek zaczął płakać prosić o litość, na co usłyszał – „no dobrze, to tylko dwa palce.” Koledzy przytrzymali winowajcę do ziemi, a okradziony, który od początku nie miał zamiaru przelewać krwi, zamarkował egzekucję, wbijając siekierę w ziemię tuż obok ręki złodzieja… Facetowi w tym momencie puściły zwieracze. Dobrze, że nie dostał zawału…”
Moim zdaniem, niezależnie od tego jaką miłością darzymy nasze maszyny (ja moją też kocham), niezależnie od kwestii sprawiedliwości, niezależnie od tego że „to oni pierwsi zaczęli” wyciągając rękę po cudzą własność – wydaje mi się iż nie zasłużyli na takie okrucieństwo i poniżenie…. Ale może jestem zbyt naiwną idealistką…