Bankowo znacie ten obrazek, wyobrażenie – niekończąca się prosta, zachodzące Słońce i chłopak z dziewczyną zmierzający w kierunku horyzontu. Sztampa jakich mało, a jednak pół świata marzy, żeby przeżyć taką chwilę.
Nie ma co ukrywać, chodzi o pierwotność. Kontrola nad maszyną, wybranka ściskająca za klatę. Wiecie, alfa, ufność, te sprawy. Rzecz do tego stopnia pożądana, że wielu z nas przy zakupie motocykla kierowało się właśnie takim wyobrażeniem. Od teraz wszystko się zmieni, w końcu każda laska będzie chciała zająć dumne miejsce pasażera i zapuści się razem w nieznane. Później okazuje się, że rzeczywistość przygotowała dla nas średnio miłą niespodziankę. Motocykle powszednieją, kolega kupił właśnie zestaw 18-nastek do swojej Supry, a dojrzałe kobiety zwracają uwagę raczej na zegarek niż piękną, naoliwioną skórę… motocyklową. Wychodzi na jaw jeszcze jedna rzecz.
Jazda z pasażerem śmierdzi. Po tych wszystkich scenach, które milion razy wałkowaliście w głowach, nic nie pokrywa się z prawdą. Po pierwsze, pasażer dociąża motocykl. I nijak nie trafiają do mnie argumenty, że filigranowa blondynka o wymiarach metr pięćdziesiąt na czterdzieści kilo nie ma na to wpływu. Dopóki nie jeździsz Boss Hossem, będzie spowalniać, choćby miała 12 lat. Po drugie, manewrowość leci na łeb na szyję. Kończą się ostro cięte zakręty, kończą się gumy ze świateł, kończy się wszystko, co w motocyklach najlepsze. Nagle przy każdym wyprzedzaniu, ostrym zakręcie, czy przeciskaniu się na łokcie, ktoś Ci wali ręką w plecy. Koniec zabawy, Gringo, czas spadać. To jednak nic. Nadchodzi punkt trzeci – odpowiedzialność. Od teraz martwisz się nie tylko o swój, ale również o czyjś tyłek. A to znacząco rozkręca wyobraźnię i odbiera chęć do brykania.
Z tych właśnie powodów przez lata hejtowałem jazdę z pasażerem. Nie zrozumcie mnie źle, mam w tym temacie całkiem spore doświadczenie. Każdy kolejny przejechany wspólnie kilometr przekonywał mnie jednak, że jeżeli motocykl, to tylko solo. To moja pasja, moja odskocznia i wara innym do tego. Pielęgnowałem tę awersję do tego stopnia, że przerobiłem Tośkę na jednosobówkę. I wierzcie mi, czułem się z tym lepiej niż szary stepowy wilk z baranem w zębach. Moja jaskinia, obwarowana i szczelnie zamknięta. Tyle w temacie wspominanej wcześniej pierwotności.
Aż do teraz. Nie wiem, co mnie podkusiło, czy wyczekujące spojrzenie, czy puszczony przelotnie uśmiech, ale wziąłem ją na krótki wypad. Nic wielkiego, kilkadziesiąt kilometrów w jedną stronę. Prawdę mówiąc, po cichu liczyłem, że jej się nie spodoba. Będzie twardo, niewygodnie, doświadczy czegoś nowego, a ja szybko założę zaślepkę na zadupek i spokój. Nie wiem, co poszło nie tak. Już po pierwszych metrach poczułem, że starannie wypracowany światopogląd na temat jazdy z pasażerem rozsypał się jak domek z kart. Moc motocykla nie miała znaczenia, za to moje samopoczucie odpaliło misję na Marsa. Manewrowość okazała się do zaakceptowania, a wiem, że z każdym kolejnym razem będzie lepsza. Wreszcie, ufność, jaką poczułem, była warta wszystkiego. I uśmiech po.
Wygląda na to, że zanosi się na więcej. Cóż, skoro sprawy przybrały taki obrót, to trzasnę niebawem jakiś survival. Rzecz w stylu „Ciężar na plecach czyli jak zachować radość z jazdy”. Tymczasem na przekór wszystkim wieprzom weryfikujmy swoje poglądy.
Wybaczcie, łagodnieję.