Czyli szalona dziewczyna, która objechała Europę, robiąc 12 tysięcy km na 125tce…
On umarł w pociągu.
Jechałam właśnie ze Szczecina do Wrocławia na targi, wybrawszy jak zawsze środek transportu, w którym będzie prąd i możliwość pracy. Byłam w połowie czegoś-tam, kiedy laptop nagle postanowił sobie umrzeć. (Chyba dysk). Odcięta nagle od cyberprzestrzeni sięgnęłam zatem po książkę, którą woziłam w plecaku już ze dwa miesiące – na wypadek gdyby prądu jednak nie było. „Wszystko zaczyna się od marzeń” dla mnie zaczęło się od awarii laptopa.
Nie mógł to być przypadek. Właśnie następnego dnia na targach na stanowisku Suzuki zobaczyłam drobną, niską blondynkę w kraciastej koszuli obok motocykla VanVan 125 i stosu takich książek. To była właśnie Weronika i jej wierny Shogun. Dziewczyna, która objechała Europę, robiąc 12 tysięcy km na 125tce, i ta właśnie 125ka.
(Shogun jest zresztą współautorem książki. Jak to możliwe – przekonajcie się sami).
„Hit the Road, Jack”
Z wyprawami motocyklowymi jest jak z wyścigami MotoGP albo koncertami rockowymi. To co widzimy na torze lub scenie, to jest to szczytowanie po długiej grze wstępnej przygotowań, organizowania, treningów, prób, walki ze sobą i entropią świata. W bardzo prawdziwy sposób Weronika opisuje to we wstępie do książki. Marzyła o wyprawie od dawna, miała trasę wyrysowaną na mapie na ścianie pokoju, ale trzeba było zdobyć fundusze, pozyskać sponsorów, znaleźć towarzyszkę, no a z ludźmi jeszcze trudniej niż z pieniędzmi. Każdy by chciał, ale zawsze coś. A to praca, a to szkoła, a to rodzina. Walka o to, by w ogóle wyruszyć, trwała parę lat. W końcu jednak się udało…
Jesteś szalona, mówią ci…
Weronika wraz z towarzyszką Karoliną na dwóch Suzuki VanVan 125 wyruszyły na południe i wschód, zapuszczając się w coraz dziksze rejony pogranicza Europy. Dwie dziewczyny na nieznanej ziemi daleko od domu, ciągle popadające w tarapaty przy szukaniu drogi czy noclegu, jeżdżące po ciemku po dziurawych, niepewnych drogach – i co chwila trafiające na obcych ludzi którzy nie tylko nie robią im krzywdy, ale pomagają, pilotują, goszczą, załatwiają gdzieś spanie… Albo Weronika i Karolina mają dobrych aniołów stróżów, albo tamta część świata pełna jest aniołów w ludzkiej skórze.
„Nicea, albo śmierć”
Podróżniczki mają napięty grafik, bo na określony dzień muszą dojechać do Nicei, gdzie siostra Weroniki będzie brała ślub. Z tego też powodu pierwsza połowa wyprawy pozbawiona jest częściowo tej wolności, której szukamy wyruszając przed siebie na motocyklu. Plan i sztywna w nim data nie tylko zmusza dziewczyny do pośpiechu, jazdy po zmroku, ale też powoduje takie sytuacje, że chciałyby pojechać ładniejszą, dłuższą trasą, ale nie mogą, bo brakuje czasu. Ja w swoim niezaplanowanym jeżdżeniu właśnie to najbardziej lubię, że jak mi się jakaś droga spodoba, to w nią skręcam… Japończycy to bardzo mądry naród (wszak to od nich są i najlepsze motocykle i aparaty fotograficzne – dwie rzeczy bez których nie mogę żyć… no i jeszcze anime…) i zwykli mawiać: „jeśli się spieszysz, to jedz mniej, a nie szybciej”. Podobnie jest z podróżą… nie będę już też się powtarzać, że małżeństwo to zło 😉
Dlatego chyba dopiero za Niceą Weronika się odstresowuje i zaczyna cieszyć swoją wyprawą. „Dopiero teraz dociera do mnie, że naprawdę spełniam swoje marzenie. Coraz bardziej podoba mi się ta podróż”.
Czwarty wymiar szajby
Kolejnym wymiarem szaleństwa Weroniki jest fakt, że wyruszyła w taką podróż z osobą, której właściwie nie znała. Łączył je wspólny cel i chęć przeżycia przygody, ale tego zapału wystarczyło na połowę podróży, po której Karolina zdecydowała się wrócić do domu. Niezgodność charakterów, no co zrobić. Najpierw Weronika kilka lat odkładała wyprawę nie mogąc znaleźć towarzyszki, a gdy już wyruszyła, to po jakimś czasie została sama. Sama przyznaje, że popełniła błąd i że podróżnicy piszący, iż drugiego człowieka poznaje się dopiero w trasie, mieli rację. Nasza dzielna kobieta podjęła męską decyzję i postanowiła kontynuować podróż samotnie, co było zarówno aktem wielkiej odwagi, jak i odpowiedzialności wobec sponsorów i partnerów przedsięwzięcia. Na szczęście ta część trasy wiodła już przez cywilizowane obszary Zachodniej Europy.
„Minister Zdrowia ostrzega – nie próbuj tego sam”
Ten powyższy epizod nie był jedynym nieprzemyślanym lub nieprzygotowanym aspektem tej podróży – co oczywiście nie ujmuje wartości ani podróżniczce, ani samej akcji. Wiadomo, że istota ludzka upartą jest i uczy się dopiero na własnych błędach. Aczkolwiek ci z was, którzy marzą o wielkiej wyprawie motocyklowej, mogą wiele skorzystać z doświadczeń Weroniki, z jej przygód wyciągając wiele wniosków:
– jak nie należy organizować sobie wypraw motocyklowych (niesprawdzona towarzyszka, ograniczenia czasowe, brak doświadczenia w pakowaniu bagażu – przed porwaniem się na 12 tys km można wszak nabrać doświadczenia w trasce rzędu 2 tys);
– jak należy organizować wyprawy – godna podziwu odwaga, otwartość, bezkompromisowa żądza przygody i exploracji, niesłuchanie głosu rozsądku – dzięki czemu udało się coś, co miało dużą szansę się nie udać;
– co można przeżyć jadąc motocyklem „na spontan” (bez planu, rezerwacji i ze źle działającym lub ostentacyjnie ignorowanym przez użytkowniczkę GPSem), jak można to przeżywać i jak organizować trasę by to przeżyć w ten sposób;
– jak szukać miejsc które warto zobaczyć w odwiedzonych przez Weronikę 17 krajach, a o których nie przeczytacie w przewodnikach turystycznych.
Najważniejszy wniosek dla przyszłych podróżników – zasadę, dzięki której ta wyprawa się udała, sformułowałabym tak: spakuj do tankbaga wewnętrzne bogactwo, a wówczas gdziekolwiek się znajdziesz, zawsze będziesz czuł obfitość.
Motocykl jako narzędzie socjalizacji
Wielu z nas wsiada na maszynę by uciec od ludzi. Ze złośliwą satysfakcją wyłączamy kompa i komórkę i zakładamy kask z założeniem „teraz nie ma mnie dla nikogo”. Weronika natomiast bardziej niż zobaczonymi cudami natury i cywilizacji ekscytuje się ludźmi spotkanymi w trasie – czy to przypadkowo, czy na zasadzie znajomych znajomych u których miała zorganizowany nocleg. Zafascynowana jest też historiami życia którymi podzielili się z nią ci, których miała możliwość lepiej poznać. Zauważa trafnie, że w XXI wieku de facto nie poznajemy ludzi; siedząc całymi wieczorami przed Facebookiem mamy styczność tylko wpisami tych których już znamy, a nie z nimi samymi, nie mówiąc o spotykaniu nowych osób spoza naszego kręgu społecznego. A w czasie takiej podróży można poznać niesamowitą rozmaitość istot ludzkich – od żyjących na zapadłej wsi Romów którzy oferują jej darmo nocleg z wyżywieniem, po motocyklistę który śledził jej wyprawę w internecie i czekał na nią godzinami na stacji by powitać ją gdy przekroczy granicę wracając do Polski. „Podróż lepiej mierzyć liczbą poznanych przyjaciół, niż przebytych mil” – autorka cytuje Tima Cahilla.
Ale jeszcze bardziej zaskoczona jest Weronika skalą pomocy, jaką dostaje od obcych osób – nie tylko „braci w motocykliźnie”, jak przedstawiciele międzynarodowego VanVan Motoclub, ale też „cywili” spotkanych przypadkiem, ratujących wymęczoną, przemarzniętą, przemoczoną, wygłodniałą… Wie, że bez nich nie dałaby rady.
„Niezależnie w jakim kraju się znajdziemy, jeśli wyzbędziemy się stereotypów, będziemy szanować innych ludzi i odnosić się do nich z uśmiechem na twarzy, możemy liczyć na pomoc w każdej sytuacji”.
„Może mieszkanie w dużym mieście przyzwyczaiło mnie do innych standardów i zapomniałam o prostej serdeczności żyjąc dom-praca, praca-dom?”
„Bardzo jestem im wdzięczna. Bo to dzięki nim marzenie, które tkwiło we mnie przez trzy lata, krystalizowało się na ich oczach.”
Wszystko zaczyna się od marzeń
„Dlaczego to robisz?” – spytała Weronikę recepcjonistka na jednym z kempingów. „Jak zrealizujesz wszystkie marzenia, to co będziesz robić?” Tymczasem każde z odwiedzanych miejsc zostawiało we wrażliwej i nienasyconej podróżniczce niedosyt – a tu by została dłużej, a to by obejrzała dokładniej, a chętnie pojechałaby i tym i tym wariantem… Dla prawdziwego podróżnika przejście każdej drogi jest jak obcięcie głowy hydrze – natychmiast wyrastają tam trzy następne… Problemem nie jest brak kolejnego celu, ale jak przetrwać do chwili gdy znów wyruszymy w drogę. „Czy dam radę powrócić do świata garsonek, krawatów, papierów?” – rozmyśla Weronika gdzieś na szosie w Kraju Basków. „Czy będę w stanie usiąść z powrotem za biurkiem o 9:00?”
Chyba nie, bo zanim wyszła książka o Riding Across Europe, Weronika zrobiła traskę 19 tys. km przez Amerykę…
Książkę wydaną samodzielnie przez Weronikę bez pomocy wydawnictw można kupić na www.ridingacross.com.