Czytałem ostatnio artykuł kolegi na temat Kawasaki H2R. Choć tak naprawdę nie był to artykuł o H2R, tylko o postępie. I o motocyklach, które mają lepsze osiągi od tych poprzednich. Że nie mają one ducha, tak jak miały tamte poprzednie. Chciałbym zaprezentować inny punkt widzenia.
Pragnę zauważyć, że za każdym razem, kiedy był wypuszczany na rynek nowy najmocniejszy motocykl, opinia w świecie motocyklowym mówiła dokładnie to samo. „To jakieś wariactwo”.
Weźmy pierwszego GSXR 750. Choć on w Polsce niewiele znaczył, bo byliśmy wtedy zajęci innymi problemami. Ale „Ninja”? A chwilę później CBR 900 R? Pamiętacie dławione wersje z Niemiec do 99 koni? Ja bardzo dobrze pamiętam, jak w katalogach „motocykle 1996” widziałem pozycje, które miały mieć 130 koni, ale niestety. 99. Wtedy wszyscy mówili o tym, że więcej mocy nie jest nikomu potrzebne, i stwarza tylko niepotrzebne zagrożenie. Chwilę później okazało się jednak, że 100 koni to ma każda lepsza wyścigówka i okazało się też, że można równie mocno zginąć kiedy się jeździ na 50 koniach, jak i na 100.
Czy gdy na rynek był wypuszczony ten fantastyczny model H2 w 1972 r. to wszystkie inne motocykle wyglądały dokładnie tak samo? Czy H2R wyglądało tak samo jak wszystkie inne motocykle? No i wreszcie, czy wszystkie inne motocykle miały 75 koni mechanicznych? No jasne, że nie. Więcej, to nie przypadek, że nowe H2 nazywa się H2. W tamtych czasach 3-cylindrowy dwusuw był po prostu najszybszy. Oczywiście można powiedzieć, że on wtedy był najszybszy, ale wciąż miał 75 koni, czyli tyle, co dziś byle jaki motocykl miejski. No pytanie, czy za 40 lat będzie inaczej? Pewnie będzie.
Póki co dostaliśmy od Kawasaki motocykl, który nie jest niczym nowym. Nie ma tam przełomu technologicznego takiego jak telelever u BMW, czy skrzynia automatyczna od Hondy. To jest zwyczajny motocykl, który jest „tylko” mocniejszy i lepszy. A przynajmniej tak obiecuje producent.
Pamiętam, jak od małego chciałem mieć Mini Morrisa. Nie było wtedy jeszcze tych nowych Mini, Garbusów, czy Fiatów 500. Były tylko klasyki. Nie mniej kosztowały fortunę i znacznie łatwiej było mieć zwykły samochód. I ja miałem taki kilkunastoletni samochód z Niemiec zachodnich. Pięć cylindrów powodowało, że dźwięk był bardzo miły, a zestaw grający dopełniał obrazu. I nagle jeden z moich znajomych kupił sobie takiego mini w stanie kolekcjonerskim. Po przejażdżce tym autem mogę powiedzieć, że owszem jechałem zabytkowym kolekcjonerskim Mini. Ale czy było wygodnie, miękko i fajnie? No niekoniecznie. Pytanie co dostałem w zamian za niewygodę i twardość. Zazwyczaj w takiej transakcji dostaje się zawrotną prędkość lub ewentualnie niską cenę i niewielkie spalanie. Ta druga opcja nie ma dla mnie znaczenia, jednak jest jeszcze coś o czym nie wspomniałem. Trzecia opcja jest taka, że nie dostaje się nic, poza tym, że ma się poczucie podróżowania zabytkowym samochodem. Poczucie tego angielskiego klimatu z czasów swingującego Londynu.
I nikomu nie bronię wczuwania się w ten klimat. Sam bardzo lubię. Ale nie można z drugiej strony mówić, że dzisiejsze motocykle nie mają klimatu. Otóż mają. Dzisiejszy klimat. Za 20 lat będzie on równie wyraźny, jak teraz w przypadku H2 z 72 roku, czy CB 750.
No i na koniec jest jeszcze sprawa technologiczna. Motocykle w latach ’70 nie wyglądały tak jak wyglądały, nie prychały, nie odpalały kapryśnie, czy nie dymiły na pół miasta z tego powodu, że ktoś miał taki pomysł na motocyklizm. One to robiły, bo ludzkość nie potrafiła wytworzyć żadnego lepszego produktu, na który masowy odbiorca mógłby sobie pozwolić. A dziś, po 44 latach od roku 70, możemy stworzyć motocykl, który będzie zapalał od ręki, nie będzie ciekł z niego olej, nie uraczymy dymem pół dzielnicy, a na koniec będzie miał 4 razy tyle mocy. Mówienie, że przez 44 lata pracy, inżynierowie jedyne co zrobili to zabrali „ducha” maszynom, jest co najmniej nieuczciwe. Kwestia stylistyczna, to już zupełnie co innego, ale o modzie to chyba w innym magazynie.
Jeśli komuś przeszkadza duża ilość mocy, czy sportowy charakter takiego motocykla, to może kupić inny – mniej sportowy. Jeśli ktoś lubi spędzać godziny w warsztacie doprowadzając motocykl do stanu używalności, czy mieć dreszczyk emocji, czy tym razem zapali czy nie – to również nic nie stoi na przeszkodzie, żeby kupić jakiś stary motocykl, którym będzie się można zająć. Ja natomiast lubię mieć działający, niedymiący motocykl, który zawsze odpala i nic się z niego nie leje.
Podsumowując, każdy ma swój sposób na korzystanie z motocykla. Jeden przyczepia do niego kufry i jedzie na drugi koniec świata. Inny wycina tłumiki a potem orze lasy i pola. Kolejni kupują wyścigówki i stoją pod kolumną. Ja natomiast lubię zapi***alać. I nie widzę nic bezpłciowego w motocyklu, który pod tym względem jest lepszy od wszystkich innych. (A przynajmniej mam nadzieję, że taki będzie.)