Mój pierwszy motocykl kupiłem w 93 roku. To była sportowa 600-tka Kawasaki Ninja. To było krótko po tym jak zacząłem boksować zawodowo.
W styczniu 92 roku wyprowadziłem się na dłuższy czas na Florydę. Wcześniej jeździłem na motocyklach raczej okazjonalnie, ale to co mi dawały te krótkie przejażdżki, to jakieś niesamowite poczucie wolności i zastrzyk adrenaliny. Z motocyklem tak już jest, że nawet jeżeli jedziesz do kiosku po gazetę, to i tak dostajesz kopa adrenaliny. Kiedy wsiadasz na maszynę, to tak już jest – w gruncie rzeczy nigdy nie wiesz, co się zdarzy. Trzeba być skoncentrowanym i to stanowi jakieś wyzwanie, a jednocześnie ciągle pompuje tą adrenalinę.
Na Florydzie pogoda jest taka jaka jest i o motocykl aż się prosi. Jednak moja sytuacja była dosyć specyficzna. Ogólnie rzecz biorąc jakikolwiek sport zawodowy z jazdą na motocyklu nie idą w parze. Bardzo często zawodnicy mają w kontrakcie zakazy jazdy motocyklem. Ja akurat nie miałem, ale na moją jazdę mocno kręcono nosem. Skończyło się na tym, że miałem maszynę niecały rok, bo ciągle mi truli nad uszami. W 96 roku wróciłem do Polski i wkrótce później kupiłem Kawasaki ZZ-R 1100. Czyli motocykl „duży i wygodny” co przy moich gabarytach jest dosyć istotną sprawą. Używałem go głównie do jazdy po mieście. Szczerze mówiąc nigdy nie byłem zwolennikiem dalekich podróży motocyklowych. Dla mnie ważna jest strona praktyczna, a maszyna jest bardzo poręcznym środkiem lokomocji. Nie ma problemu z parkowaniem i nie ma problemu z przeciskaniem się przez korki. Problem jest taki, że jak jedziesz w interesach, to się nie ubierzesz, nie weźmiesz ze sobą bagażu i nie wykonasz telefonu, więc samochód jest mimo wszystko ważniejszy.
Turystyka motocyklowa po Polsce nie specjalnie mnie pociągała być może po części dla tego, że stan naszych dróg pozostawia jeszcze sporo do życzenia. W końcu po kolejnym dłuższym pobycie w Stanach w 2007 roku rozpocząłem współpracę z Suzuki. Mój stosunek do motocykli nie uległ zmianie i teraz miałem okazję jeździć więcej na co dzień. Ciągle jednak stanowiły dla mnie środek lokomocji. I pamiętam, że latem zeszłego roku oglądałem film „Gang dzikich wieprzy”.
Pomyślałem sobie, kurcze zima się zbliża – wypadałoby się gdzieś przejechać. Pierwszym wyborem były oczywiście Stany Zjednoczone, ponieważ mieszkałem tam parę lat i logistycznie było mi najłatwiej taki wypad zorganizować. Jedyną kwestią było wytyczenie takiej trasy, którą można by było przejechać motocyklem zimą. Do wyprawy wybraliśmy Intrudery, bo trzeba się było dostosować do wymagań trasy. Gdybyśmy się wybierali do Japoni pewnie wybralibyśmy motocykle sportowe. Intruder C1800 był największy i najwygodniejszy, a że w Stanach drogi są proste nie potrzebowaliśmy maszyn, które mają jakieś szczególne predyspozycje do pokonywania zakrętów. Tyłki nas bolały przez pierwsze trzy dni, ale potem się przyzwyczaiły. Z kaskami było gorzej, bo jak jedzie się ileś godzin to wszystko zaczyna swędzieć. Na szczęście w połowie stanów, przez które przejeżdżaliśmy, nie trzeba było tych kasków zakładać. Zresztą policja jakby nie do końca była zorientowana, o co chodzi z tym zakładaniem kasków. Pamiętam jak wyjechaliśmy z Teksasu, gdzie nie ma obowiązku noszenia, do Luizjany i rozglądaliśmy się za patrolem policyjnym, żeby zapytać jak oni traktują tę kwestię. Dopiero na drugi dzień jadąc ciągle bez kasków natknęliśmy się na szeryfa, którego zapytaliśmy, czy możemy tutaj jeździć bez kasków. Popatrzył na nas i odpowiedział „nie wiem, ale bezpieczniej jest w kasku”…
Gdybyście mieli wybór, jeździlibyście w kasku czy bez ?