W ciągu ostatnich paru dni co najmniej połowa z nas rozpoczęła sezon. Niestety, niektórzy równie szybko go skończyli.
Niedawno wspominałem o naszych skomplikowanych relacjach z puchami. Na przekór trendom wziąłem w obronę tych ostatnich. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo motocykliści potrafią zajść za skórę, więc do tematu podchodzę z dystansem i możliwie obiektywnie. Wiecie jak jest, często widzi się belkę w cudzym oku, a nie dostrzega błysku we własnym (czy jakoś podobnie). Za przykład może posłużyć zdarzenie z końcówki zeszłego sezonu. Mowa tu o motocykliście, który znalazł się w złym miejscu i został przejechany przez spanikowanego kierowcę SUVa. Sytuacja nie z naszego podwórka, ale można ją było śledzić na „Motormanii” (niedawno ponownie do niej nawiązywaliśmy), doczekała się również mojego komentarza. Te parę miesięcy temu starałem się wejść w skórę kierowcy samochodu i zrozumieć jego zachowanie. W końcu nie każdy ma nerwy ze stali, zwłaszcza, jeżeli w grę wchodzi bezpieczeństwo naszych bliskich. Poza tym, stereotypy trzeba przełamywać. Co byś jednak nie robił, z masą nie wygrasz.
Mimo raptem kilku dni sezonu, naszym środowiskiem wstrząsnęły już informacje o pierwszych śmiertelnych wypadkach. Za część nich odpowiada brak umiejętności, część spowodowała brawura, do większości doszło jednak w wyniku błędu bądź głupoty osób trzecich. I niestety, mam tu na myśli głównie posiadaczy osobówek i tirów. Dla rodzin motocyklistów, którzy zginęli, również dla nas, są to nieopisane tragedie. Mimo tego w świecie „zwykłych” zjadaczy chleba wciąż nie znaczymy nic więcej niż muchy rozbryzgane na kasku. Czołówka na krajowej czwórce, w której ginie młode małżeństwo? Płacz i szczere współczucie. Załadowany po brzegi pracowniczy bus wylatuje z zakrętu i wali w drzewo? Płacz i szczere współczucie. Szczęśliwa głowa rodziny wpada na maskę skręcającej w lewo zakały? I bardzo dobrze, trzeba było nie pchać tyłka na moto. Next.
To już więcej, niż przekraczanie granic dobrego smaku. Krytycy, w ślepym pędzie, zatracają swoje człowieczeństwo. Rozumiem, że motocykl jest z natury niebezpieczny, że nie trzeba na nim jeździć, że różni ludzie łapią za manetki. Ok, nie wszystkich trzeba lubić, nie wszystko rozumieć. Ale jest już nas na tyle dużo, że praktycznie każdy w rodzinie ma motocyklistę. Są to normalni ludzie, żyjący zwykłym życiem, szukający odskoczni od codzienności w swojej pasji. Mógł to być rafting, są motocykle. I jest to główny powód spychania nas na sam dół drabiny społecznej. Jeździsz na dwóch kołach? Aaa, trzeba było tak od razu, palancie! Żeby było zabawniej, słowa te często padają z ust ludzi, którzy na widok ścigaczy dostają ślinotoku, a pod łóżkiem zamiast świerszczyków trzymają wymiętoszone „MotoRmanie”. Wiem, co mówię.
Ostatnio komentatorzy sięgnęli jeszcze głębiej. Sprawa dotyczyła młodej kobiety, która została śmiertelnie potrącona przez samochód. Rzecz ogromnie przykra, nie będąca jednak w żaden sposób związana z środowiskiem motocyklistów. Dziewczyna przechodziła przez ulicę, uderzyła w nią puszka, innych uczestników wypadku nie stwierdzono. Okazuje się, że społeczeństwu to nie przeszkadza, za wszystko i tak odpowiadamy my, motocykliści. Pod artykułem znajduje się kilkustronicowy ogień, z którego można dowiedzieć się, jaki świat byłby lepszy gdyby nie obecność dwóch kółek. Motocykliści nie tylko mają wszystkich w tyle i jeżdżą jak szaleńcy. My wręcz czekamy na okazję, żeby przypieprzyć w tłum przechodniów i zabrać ze sobą jak największą liczbę ofiar. Czaicie? To jak ten gościu, który przesiedział połowę życia w celi śmierci, bo tak się złożyło, że urodził się czarny.
Jakiś czas temu analizowałem opisaną postawę, jednak mimo prostych wniosków, nie widzę sposobu, żeby cokolwiek zmienić. Zwyczajnie trafiam w mur. W dużej mierze odpowiada za to nasza nadwiślańska filozofia – nie wychylaj się, nie podskakuj, zrównaj z masą i grzecznie trwaj do emerytury. Owocuje to sytuacją, w której mamy blisko 40 milionów motocyklowych entuzjastów, którzy jednocześnie uwielbiają po nich pluć i deptać.
To już nie fobia. To społeczna schizofrenia.