Sławek na swojej Yamasze YBR 125 Custom wybrał się z Krakowa do Jerozolimy. Jak pamiętacie, cel nie został osiągnięty z przyczyn politycznych, ale i tak było ciekawie. Przeczytajcie trzeci i ostatni epizod jego relacji z podróży!
autor:
Sławomir Łuczak
Uwięzienie
Jestem zamknięty. Ale jak to? Przecież jeszcze kilkanaście minut wcześniej wędrowałem brzegiem największego, tureckiego, słodkowodnego jeziora Beyşehir położonego 1160 m.n.p.m. Mierzyłem się także z centrum miasta bezskutecznie poszukując pysznego piwka Efez. Poza tym jestem na campingu sam. Właściciel kompleksu bramę zamknął na kłódkę i udał się w sobie tylko wiadomym kierunku. Moim jedynym towarzyszem zintegrowany z łańcuchem piesek, z pewnością Pasza, jak wiele tureckich piesków oraz niezmordowany Yamah, któremu nie straszne góry i morza, choć po tych drugich ze zrozumiałych względów nie potrafi się przemieszczać. Może kiedyś.
Na wprost mnie restauracja. Z tyłu jeszcze większa restauracja: widać, że od dawna nie czuła klimatu wesel, do obsługi których najwyraźniej ją przystosowano. Po lewej chodnik do głównej, aktualnie zamkniętej na kłódkę bramy, po prawej ścieżka wiodąca do jeziora, nad brzegiem którego odnajduję portret Atatürka, co wcale mnie nie dziwi, bo zdecydowana większość Turków bardzo go kocha.
Rozglądam się dookoła. Przed wyruszeniem do miasta rozbiłem namiot, próbowałem kupić piwko u właściciela motelo-restauracjo-campingu, gdzie zostałem podjęty za niewielką opłatą. No alcohol, mister, usłyszałem, no ackohol. I, rzeczywiście, Beyşehir jest pierwszym tureckim miastem, gdzie obowiązuje absolutny zakaz sprzedaży alkoholu w związku z obowiązującym postem. Sklepy z charakterystycznymi reklamami piwka Efez zamknięte są szczelniej niż złoto w Fort Knox.
Wcześniej rozmawiałem z lokalnymi policjantami, którzy wpadli na czaj do mojego gospodarza, ciesząc się niezmiernie widokiem motocyklisty z Polski, o której – jak mi się zdało, choć nie znam języka tureckiego, co pragnę w minimalnym stopniu zmienić – mieli bardzo dobre zdanie. Nie pytali nawet czy nie przewożę narkotyków lub broni…
Kiedy wracam na camping, żeby zostać zamkniętym, słońce definitywnie niknie za horyzontem. Mieszkańcy tłumnie i radośnie śpieszą do restauracji na iftar, wieczorny posiłek spożywany w okresie Ramadanu po zachodzie słońca: nie mogę uwierzyć, że dopiero co wymarłe ulice tętnią takim życiem! Roześmiane rodziny zasilają portfele zacierających dłonie restauratorów. W powietrzu detonuje się stuprocentowy entuzjazm. Łapię się za głowę w zachwycie. Niezwykłość radości tureckich wiernych po raz kolejny uzmysławia mi potęgę islamu. Nie mam pojęcia, co w tej materii przygotował dla mnie Stambuł: tam wprost nie będę mógł uwierzyć w moc litościwego i miłosiernego Allaha!
Jest już noc. Piję zieloną herbatę, ale nie mogę stwierdzić, żeby mi to odpowiadało. Campingowy piesek ujada co chwilę na przejeżdżające drogą samochody. Zastanawiam się czy kiedyś mu się to znudzi. Chyba nigdy. Ostatecznie zasypiam. Sny mam jakieś dziwne, ale jakie można mieć po zielonej herbacie?
Rano jestem wolny. Cel: Stambuł. Choćby nie wiem co.
Anatolijskim szlakiem
Sunę przez Anatolię: marzyłem o tych pustkowiach, o tej niezmąconej ciszy, o tym wietrze i poczuciu nieskrępowania, za którym tęskni się podczas jesiennych słot, kiedy słońce bywa nieznośnie reglamentowane, a motocykl wypoczywa na zimowym leżu mając w pamięci cylindra magię pokonywanych kilometrów.
Najczęściej jadę sam. Raz na czas prześlizguje się obok mnie samochód, bądź charcząca rasowo wydechem chińska 125-ka, których pełno pęta się po całej Turcji, przypominając mi o azjatyckości przemierzanych terytoriów. I znów: góry, wszędzie góry, serpentyny, proste i znów serpentyny. I wspindram się wyżej i wyżej, a chwilę później staczam się niżej i niżej, aby znów powędrować na wysokość. Nie ma tu czasu na nudę, wszystko jest intensywne, począwszy od stojącego od upału powietrza mąconego w wyższych partiach nierzadko porywistym, chłodnawym wiatrem. A przecież jest 45 stopni Celsjusza! A może i nawet 145.
Tu wszystko jest inne, niż w Polsce, mimo iż na pierwszy rzut oka wydaje się takie same: powietrze, niebo, słońce, góry. Inne zapachy, odmienna mentalność i gościnność, której żadne słowa nie potrafią oddać. Jestem zakochany w Turcji i noszę ją w sercu, bo tak wiele dobrego tam doświadczyłem.
Siedzą przed chałupami baby i przesiewają na wielkich sitach mąkę, chłopy w cieniach daszków popijają czaj i grają w tryktaka, dzieci obnażają moc swoich temperamentów w sposób warty podkreślenia. Życie wydaje się sączyć leniwie w małych, anatolijskich wioskach, a jednak niezwykle wiele w nim entuzjazmu, którego nie jest w stanie nawet wyregulować żar lejący się nieba, równający wobec swojego majestatu wszystko i wszystkich, biednych i bogatych, zdrowych i chorych… Największy bluźnierca spośród dawnych faraonów, który miał odwagę obalić stary porządek religijny z Amonem na czele, Echnaton byłby tu wielce zadowolony widząc jak jego Bóg, Aton rzuca słoneczne światło na rośliny i ludzi czyniąc je w jego obliczu jednakimi i równymi.
Przystaję gdzieś na poboczu i wpatruję się w bezkres, wobec którego moja małość jest bezdyskusyjna. Wgapiam się i wgapiam, tężeję w sobie: jest w tym widoku coś, co zabrania mi ruszyć stąd dalej, mimo iż ruszyć muszę. Odpalam papierosa, zapominam zdjąć kurtki: patrzę tylko, palę i się pocę. Nie, nie mam żadnych objawień, nie dostrzegam na bezchmurnym niebie proroctw i wyroczni. Po raz kolejny podczas tej podróży stwierdzam, że jest zupełnie sam: wokół żywego ducha. I tylko czasem jakiś ptak ubarwia lazur nieba, by po chwili przepaść gdzieś w oddali. Nic tam. Trzeba dalej.
20:15 wsiadam na prom w Yalovie. Czterdzieści pięć minut później jestem w Pendik. Tak, to już Stambuł, miasto nie tylko z moich snów.
Stambuł: Perła Orientu
Refleksje o samym Stambule przeczytacie na stronie Motorismo.
Morze Czarne, piwko jasne
Bulgaristan częstuje mnie Zagorką. Pamiętam to piwo sprzed kilku lat i szybko przekonuję się, że wciąż szczyci się smakową maestrią. Wieczorny pobyt na plaży, podglądanie turystów, spośród których wielu jest z Lechistanu, choć stwierdzenie tego nie zawsze przychodzi mi z łatwością. Chwilami chciałbym być Koreańczykiem z południa i nawet próbuję, jednak nie wiedzieć czemu, nie za bardzo mi to wychodzi. Rozleniwiam się. Zapadam się w morzu i plaży. Wiem, że coś nieodwołalnie się kończy i niebawem wróci codzienność pod postacią najróżniejszych sytuacji, a ja będę musiał się z nimi mierzyć i mieć nadzieję na zwycięskie wyjście z konfrontacji. Oj dolo, dolo…
Na razie jednak spaceruję uliczkami Kiten, którego baza hotelowa powstała w najświetniejszym okresie komunizmu, aby teraz natchnąć mnie wspomnieniami za bezpowrotnie utraconym dzieciństwem i katalogami resorówek Matchboxa, którymi bawiłem się w marzeniach, mimo iż mój rówieśnik z RFN-u miał je na wyciągnięcie ręki.
Kiedy wracam z jednej z takich przechadzek, tuż obok mojego namiotu dostrzegam dwa motocykle: Africa Twin i GS 1200. Polacy. Michał i Mariusz. Czekają na kompana, Andrzeja (Super Tenere 750), a potem, wio, do Gruzji. Ciekawe, że nocować będą tam m.in. w pensjonacie moich znajomych. Świat jest mniejszy niż myślałem…
Pasta à la Sinaia
Rumunia wita mnie, jak to tylko ona ma w zwyczaju, gwarem granicznego przejścia w Ruse. Chwilę potem sunę wielkim Mostem Przyjaźni nad Dunajem. Za darmo w przeciwieństwie do kierowców samochodów. Pływający w dole ludzie pozwalają mi wnioskować, że krakowski odcinek Wisły powinien zazdrościć Dunajowi.
Dalej i dalej, miasta, miasteczka, miastka, wioski i wioseczki. Powiadają, że tu biednie. Czy ja wiem? Nie czuję tego, ale fakt, wielkich majątków tu nie odnotowuję. Siedzący przed domami ludzie z ciekawością przyglądają się mojej przepisowej jeździe. Uśmiech wędruje w powietrzu. Odwzajemniam grymas nie tylko dlatego, że jestem dobrze wychowany.
Arbuzy, arbuzy, wszędzie arbuzy. Zupełnie jak w Turcji. I na Węgrzech. A także w Bułgarii. Skąd oni je biorą, myślę, te tysiące głów wypełnionych życiodajną wodą?
Transfogarska zachwyca: nie dziwi natłok motocykli na najróżniejszych blachach. Kiedyś tu wrócę, na razie tylko przelatuję. Na nocleg zatrzymuję się w Sinaii. Rozbijam namiot obok włoskich camperów. Głodny? Pewnie. No to na co czekasz? Za chwilę otrzymuję talerz pysznej pasty z gotowanym mięsem, co wielce mi się podoba. Smakuje jeszcze lepiej. Jeden z Włochów w sobie znanym języku kwituje pojemność mojego Yamaha. Potem dodaje w języku, który znam: nice, very, nice. Honda Gold Wing, pokazuje na siebie. Nice, odpowiadam, very nice. Jesteśmy już prawie przyjaciółmi, więc Włoch podejmuje temat i zaczyna opowiadać w sobie znanym języku coś chyba o swoich motocyklowych wojażach. Udając, że rozumiem, mówię cały czas: nice, very nice, co najwyraźniej bardzo go satysfakcjonuje, gdyż nie chce przerwać swoich pasjonujących z pewnością opowieści. Milknie ostatecznie, ale tylko dlatego, że przywołała go żona, albo ktoś w rodzaju żony. Do tej pory nie jestem tego pewny.
W przydrożnym barze obsługiwanym przez sympatycznego Rumuna zaczynam wieczór wypełniając się piwkiem Ursus. Obok mnie drzemie suczka z małymi szczeniakami wtulonymi w sierść. Śpią smacznie i ostatecznie przypominają, że ja też powinienem pogawędzić z Morfeuszem. Tak robię, jednak sen mam ciężki, nie przepleciony żadnym marzeniem. Budzę się świeży, jak kanarek. Hajde, hajde, w drogę!
“Polak, Węgier”… co?
Do Debreczyna mam jeszcze dwanaście kilometrów. Do ostrej burzy jakieś dziesięć minut. Widzę motel. 10 euro. Cmokam w swoim skąpstwie, przeliczam na złote jeszcze polskie. A niech tam! Decyduję, niech na mnie zarobią, niech mnie nawet obłupią, ale przespać się w ciepełku, kiedy na zewnątrz “Ride the Lightning” to wcale nie taka głupia sprawa. Tylko to węgierskie piwo… pomocy! Poza tym właścicielka motelu wielce sympatyczna, choć w ogóle jej nie rozumiem, a ona udaje, ze rozumie mój angielski, mimo iż sama mówi do mnie po niemiecku, licząc z pewnością na obfity napiwek. Na zewnątrz pogodowa jatka. Gibią się drzewa pod naporem wiatru, niebo rozświetla boska iluminacja, a w moim wymęczonym trzydziestym piątym dniem podróży sercu odzywa się tęsknota za domem, za biurkiem, przy którym stawiam teraz te podróżnicze kulfony.
Na razie jednak siedzę w motelowej restauracji, sączę piwko i przyglądam się spacerującej burzy, która po chwili wypluwa parę polskich motocyklistów (Suzuki V Strom 650). Lecą w rumuńskie góry. Pojeździć i powspinać się. Szerokości!
Biorę prysznic. Obezwładniające ciepło wody rozleniwia ciało. Próbuję jeszcze wlać w siebie puszeczkę, ale przychodzi mi to z wielkim trudem. Tymczasem burza przepada, jak wszystko na tym dziwnym świecie i wiem, że jutro przywita mnie pogodny dzień, który będzie ostatnim w mojej podróży. Czy jestem szczęśliwy? Nie wiem, co to szczęście, bo to ulotne zjawisko, jednak tego wieczora – a miałem takich po drodze wiele – mogę śmiało tak stwierdzić.
“W domach z betonu”…
Granicę przekraczam w Muszynie. Do Krakowa jest już naprawdę blisko. Przez chwilę spinam się wewnętrznie, pamiętając o klątwach ostatnich prostych i zakrętów. Siedem tysięcy bezpiecznie przejechanych kilometrów pragnie takimi pozostać. Ostatnie zdjęcie, papieros, sprzęgło, jeden, jadę. Niebawem jestem w domu. Rozpakowywuję się. Wszystko jest jakieś inne. Wyglądam za okno. Nikt nie mieszka tu w namiotach. Wszędzie bloki i beton. Warto wyrwać się stąd choć na dłużej choćby raz w roku.
Każdego roku.
slawomir-luczak.eu
drogiszerokie.blogspot.com
Główny sponsor: Motorismo
Patronat medialny: Motormania
Wsparcie techniczne: Yamaha Ring Road Kraków
Główny partner: Klub Kulturalny Kraków