Gdzie zjecie najlepsze kebaby ? Wiadomo, że w Turcji. Łukasz (Razor), Wojtek, Agnieszka i Marek postanowili wybrać się w tamte strony i sprawdzić to na własnym podniebieniu! Pojechali przez Rumunię i Bułgarię prosto do Istambułu. Przeczytajcie, jak minęła im podróż pod hasłem ” kebab”.
Osiołki na środku Transalpiny, dziki nocleg nad brzegiem Dunaju, mydlany masaż w wykonaniu grubego Turka, to tylko kilka z licznych przygód, które spotkały nas podczas czerwcowej wyprawy. Siedemnaście dni wspólnej motocyklowej podróży dostarczyło nam niezapomnianych wrażeń. Dzielimy się z Wami cząstką z nich.
16 czerwca – dzień 1. (około 750 km)
Wyjazd zaplanowany na sobotni poranek. Spotykamy się przed ósmą pod „Karczmą u Jakuba” w okolicach Grójca. Wszyscy zmęczeni i niewyspani – pakowanie manatek trwało do późnej nocy. Jeszcze tylko ostatnie poprawki bagaży i w drogę! Cel pierwszego dnia wyprawy – Miszkolc na Węgrzech. Może zdążymy wykąpać się w ciepłych termach? Pogoda dopisuje – nie pada i nie jest za gorąco. Na drodze gęsto, ale mamy dobre tempo. Zasypiam na siedząco, pomiędzy kuframi i śpiworami. W czasie postoju zaliczam małą drzemkę na przystanku autobusowym.
Pod Nowym Sączem spotyka nas pierwsza przygoda. Razor w ostatniej chwili zauważa znak objazdu, chwilkę się waha i nagle zawraca w lewo na wąskiej drodze. Marek turla się tuż za nim, zawraca, ale motocykl wraz z całą zawartością okazuje się zbyt ciężki. Pierwsza wywrotka zaliczona. Bilans strat – złamana klamka i obluzowany lewy migacz, zero siniaków. Zepsuty kierunkowskaz chłopcy reperują przy użyciu hitu narzędziowego tego wyjazdu – czyli Power Tape’a. Naprawa okazuje się skuteczna – oklejony migacz wytrzymał do końca wyprawy. Robi się gorąco. Toczymy się powoli przez Słowację – czasem mam wrażenie, że stoimy.
Do pensjonatu Sallaihaz w Miszkolcu docieramy ok. 19.30. Przyjemne, zielone miasteczko uzdrowiskowe. Termy niestety już zamknięte. Zmęczeni szukamy knajpy z dobrym jedzeniem i zimnym piwem. Trafiamy do restauracji w małym hoteliku. Wcinamy pyszne zupy, w tym oczywiście gulasz. Całość popijamy węgierskim piwem. Najedzeni ruszamy na poszukiwania Tesco na jutrzejsze zakupy – kelner wyjaśnia nam na migi, że to tylko kilometr. Zamiast do sklepu trafiamy jednak do przyjemnego baru, gdzie sączymy jeszcze po piwku. Poznajemy wynik meczu Polska-Czechy Okazuje się, że nikt tu nie szaleje na punkcie mistrzostw.
17 czerwca- dzień 2. (400 km)
Po śniadaniu ruszamy do Rumunii – przed nami 400 km do pokonania. Kierujemy się na Zalau przyjemną trasą o szerokich i łatwych łukach. Jest bardzo gorąco. Po południu docieramy do jednego z największych miast Transylwanii – Cluj-Napoca. Miasto to kulturalny i gospodarczy pępek regionu, położony pośród siedmiu wzgórz. Nie zostało oszpecone porządkami a la Ceausescu, nadal emanuje atmosferą statecznej wyniosłości, którą zawdzięcza nietkniętej architekturze z poprzednich epok. Bardzo zmęczeni kupujemy lody na rynku. Ich zjedzenie nie jest takie proste – połowa loda ląduje w kasku Wojtka, Razor jest upaćkany jak dziecko. Oglądamy główny plac miejski i ruszamy w kierunku jeziora Gilau. Chcemy rozbić namioty, ale tuż nad wodą znajdujemy przyjemny motel „Gilau” – 98 lei za dwójkę (ok. 100 zł). Bierzemy bez zastanowienia. Jak przyjemnie się wykąpać! Wieczorem siedzimy na motelowej galerii przed pokojami i spożywamy nabyte wcześniej trunki – w tym rumuńską śliwowicę. W powietrzu czuć przyjemny chłód bijący od jeziora.
18.06 – dzień 3. (260 km)
Wyjeżdżamy rano z Gilau – przed nami kręta, ciekawa droga. Podróżujemy przez urocze wioseczki w dolinie rzeki Aries. Za każdym zakrętem wyłaniają się zachwycające pejzaże, których stałymi elementami są zielone łąki ze snopkami siana, gęste lasy i skalne szczyty. W jednej z wiosek spotykamy na środku drogi konia. Schronił się przed upałem w cieniu i ani myśli, żeby nas przepuścić. Zatrzymujemy się w wiosce Rimetea, założonej przez Madziarów, a skolonizowanej w XIV w. przez Sasów wydobywających na tych terenach rudę żelaza. Obecnie większość z ponad 300 obejść została pięknie odnowiona za węgierskie fundusze.
To chyba najbardziej upalny dzień całej wyprawy. Wjeżdżamy do miasta Alba Lulia – przy uchyleniu szybki kasku czuć uderzenia gorącego powietrza. Zatrzymujemy się na obiad w przydrożnej knajpce. Menu standardowo tylko po rumuńsku, ale my coraz lepiej przyswajamy nazwy lokalnych potraw. Kulinarnym hitem wyjazdu staje się Wojtkowa salata de varza (surówka z kapusty) i sałatka szopska zawsze wybierana przeze mnie i Marka. Dzień bez szopskiej dniem straconym. Na deser koniecznie papanasi – pyszne ciepłe pączki polane śmietaną i marmoladą. Zatrzymujemy się na zakupy w Sebes i następnie kierujemy się w stronę transalpiny. Trasa jest długa i męcząca – remonty i szuter. Według planu mieliśmy nocować na dziko nad jeziorem Sidra, ale los weryfikuje nasze plany. W Łukaszowej SV-ce zapala się znaczek rezerwy. Decydujemy się więc na dojazd 40 km do wioski Voinessa, żeby zatankować i wrócić nad jezioro. Ściemnia się, górska droga jest dziurawa jak sito. Po 20.00 dojeżdżamy do stacji, która jest czynna do… 19.00. Nie mamy wyjścia – nocujemy na miejscu. Los nam sprzyja – obok stacji stoi sobie nowiutki, wybudowany z unijnym dofinansowaniem pensjonacik. Pokoje po 100 lei za dwójkę. Standard trzech gwiazdek. Cudownie. Zostajemy więc w tej przepięknie położonej, otoczonej górskimi szczytami i prawie bezludnej wioseczce. Podczas wjazdu na teren pensjonatu przed motocyklem Wojtka nagle zamyka się szlaban i ku uciesze pozostałych uczestników wycieczki Wojtek zalicza paciaka. Bilans strat: zero.
Wieczorem siedzimy w altance pod lasem, spożywając kanapeczki i nabyte w barze trunki. Za plecami ni z tego ni z owego przebiega nam koń. Karmię kupionym w barze chlebem chude psiaki pałętające się przy pensjonacie.
19.06 – dzień 4. (400 km)
Ruszamy na transalipnę. Na większej części jest już położony równiutki unijny asfalt, a na części trasy ciągle trwają prace. Wjeżdżamy na najwyższy punkt – ponad 2000 m n.p.m. Po raz pierwszy jest nam chłodno! Widoki na górze zapierają dech w piersiach. Zatrzymujemy się, żeby się trochę na te cudowności pogapić. Po drodze mijamy stadko osiołków. Po drodze nie ma żadnych wiosek, tylko góry, góry, góry. Skąd te osiołki się tu wzięły?
Zjeżdżamy z wysokości, mijamy budowany od podstaw kurort – pewnie za rok będzie tu już trochę turystycznie. Znowu robi się gorąco. Zatrzymujemy się w luksusowym barze przy drodze. Sanepid miałby tu wiele do powiedzenia. Przy dobrych chęciach obydwu stron udaje się nam dogadać z właścicielką baru – pokazuje nam dostępne potrawy w surowej postaci. Wybrane przez nas mięso i ryba lądują na grillu. Napoje chłodzą się w dużej wannie. Nad stolikami wisi ucięta barania głowa. Kolorytu całości dodaje synek właścicielki, na oko dwuletni. Maluch próbuje zabrać Wojtkowi kupioną fantę. Matka rzuca mu pustą butelkę do zabawy, żeby dał spokój gościom. W knajpie zatrzymuje się starsze małżeństwo z Niemiec. Sympatycznie nas zagadują. Starcza im odwagi tylko na zakup kawy. Pomiędzy kęsami mięsa i mamałygi Wojtek zdradza przysłowie swojej mamy. Patrząc na pałętającego się nam pod nogami kota rzuca jak gdyby nigdy nic: „Kot się myje, będą goście”. Skręcamy się ze śmiechu, ale zgodnie z Wojtkową zapowiedzią do baru za chwilę wpada wycieczka rumuńskich dzieci. Dzieciaki robią nam zdjęcia, więc czym prędzej wsiedliśmy na konie i dalej w drogę.
Przekraczamy granicę rumuńsko-serbską i oto jesteśmy przy Żelaznych Wrotach. Mkniemy przez Serbię, aż do granicy z Bułgarią. Na małym przejściu granicznym Razor flirtuje z celniczką. Pani ujęta urokiem Łukasza pokazuje nam na mapie camping w okolicach Arcaru. Chwilę po przekroczeniu granicy, we wsi Bregovo Wojtek nie zauważa asfaltowego progu i spektakularnie wyskakuje z motocykla. Bilans wywrotki: urwany tłumik, ułamany prawy podnóżek i końcówka dźwigni hamulca, pogięta tablica i kilka dziur w asfalcie. Wojtek cały. Chłopcy wyciągają wszystkie możliwe narzędzia, ale nie mają pomysłu z czego zrobić podnóżek. Sytuacja wygląda nieciekawie – zbliża się wieczór, motocykl Wojtka nie nadaje się do jazdy, nikt z nas nie ma bułgarskiej waluty. Okolica nie rokuje, jeśli chodzi o zaplecze warsztatowe. Nagle pojawia się dwóch Bułgarów w średnim wieku. Wywiązuje się sytuacja towarzyska, wszyscy rozumiemy jedno międzynarodowe słowo „problem”. Tubylcy debatują między sobą, pada nazwa miasteczka oddalonego o 30 km – Vidin, gdzie może być spawacz. Stoimy tak nieporadnie tuż przy głównym skrzyżowaniu we wsi. Nasi nowi bułgarscy przyjaciele zatrzymują przejeżdżające auto – z samochodu wysiadają ich koledzy. Bardzo miło reagują na hasło „Polonia”. Jeden z nich patrzy na motocykl Wojtka i pada pytanie: „Suzuki? Suzuki SV?”. Bez większego namysłu Bułgarzy pakują Wojtka do auta, Marek wsiada z nim. Odjeżdżają. Okazuje się, że w bułgarskiej wiosce, sto metrów od miejsca Wojtkowej wywrotki człowiek trzyma w szopie powypadkową SV-kę z nienaruszonym podnóżkiem. Większego szczęścia chyba nie można mieć! Dostajemy jeszcze na wynos wodę na ze studni i robimy sobie pamiątkowe zdjęcie.
Po drodze do Arcar chłopcy demontują odpadający tłumik w SV-ce i Wojtek podróżuje niczym właściciel choppera. Arcar wieczorem nie wzbudza naszego zaufania. Pytamy o camping grupę Romów. Mam poważne obawy, że zaraz nas zabiją i usmażą na grillu. Campingu nie możemy znaleźć. Zmęczeni wrażeniami tego dnia zjeżdżamy nad rzekę i spędzamy noc w namiotach, tuż nad brzegiem Dunaju. Jedynym towarzystwem oprócz komarów i świetlików są dyskretni kłusownicy na łódce.
20.06 – dzień 5.
Wstajemy rano zanim udusimy się z gorąca w namiotach. Jedziemy do portowego miasteczka Vidin w poszukiwaniu śrub do tłumika. W związku z tym, że Wojtek jest w czepku urodzony tuż przy głównej ulicy trafiamy od razu na sklep… ze śrubami. Sympatyczny Bułgar dobiera najlepsze możliwe śruby. Jego kolega zabiera Wojtka do warsztatu, żeby przeciąć stare. Czujemy się zaopiekowani. Ucinamy sobie polsko-bułgarską pogawędkę. Kupujemy mocną kawę i ciepłe bułki z serem w pobliskim barze, u pani w bluzce z bardzo dużym dekoltem. Zmierzamy do Błędnych Skał w Belogradchiku. Droga w katastrofalnym stanie. Dziury i szuter. Jest strasznie gorąco. Miasteczko urocze. Skały ciekawe – cierpliwie atakująca masyw czerwonego piaskowca erozja pozostawiła w zielonej przestrzeni ostańce skalne o fantazyjnych kształtach. Ludzie nadali im nazwy – np. Sfinks, Adam i Ewa, Małpy. Skały nie robią na mnie jednak takiego wrażenia jak np. Szczeliniec w polskich Górach Stołowych. Kupujemy najbardziej obciachowe magnesiki na lodówkę i mkniemy do Sofii. Wjazd do stolicy Bułgarii kojarzy się raczej z klimatami albańskimi niż z terenem Unii Europejskiej. Zatrzymujemy się w restauracji hotelu Aris, gdzie za 30 zł od osoby zjadamy ogromny i pyszny obiad. Wieczorem docieramy do Plovdivu – pięknego bułgarskiego miasta, pełnego zabytków. Nocujemy w hostelu The Crib – 25 euro za pokój ze śniadaniem. Milutko i blisko na starówkę, na której to spożywamy nocą zakupione wcześniej piwo Zagorka.
21.06 – dzień 6. (450 km)
Na śniadanie właściciel hostelu serwuje nam pyszne tosty. Ruszamy na zwiedzanie Plovdivu, żeby w południe wyjechać w stronę Turcji. Plovdiv jest drugim co do wielkości miastem Bułgarii, niewątpliwie najpiękniejszym i różnorodnym kulturowo. Obok czternastowiecznego Meczetu Dżumaja z ceglanym minaretem i zegarem słonecznym można obejrzeć amfiteatr rzymski z II w. n.e., a także prawosławną cerkiew św. Marianny z unikatową drewnianą dzwonnicą. Stare Miasto położone na trzech wzgórzach jest zabudowane drewnianymi domami wzniesionymi przez bogatych kupców na przełomie XVIII i XIX w. Plovdiv to prawdziwa perełka, mało znana w Europie. Do Turcji jedziemy autostradą. Na granicy tureckiej pokonujemy cztery bramki – wszystko profesjonalnie zorganizowane, ale straszna biurokracja. Wiza, pieczątki, pieczątki do pieczątek i ostatnie okienko, w którym urzędnik sprawdza czy poprzednicy wszystko dobrze wpisali. Cała przeprawa trwa półtorej godziny. Pierwsze tankowanie w Turcji jest szokujące – cena benzyny to prawie 8 zł za litr. Do Istambułu jedziemy płatną autostradą. Droga bardzo dobra, nie jest gorąco. Przedmieścia Istambułu zaczynają się 20 km od głównej części miasta. Wrażenie niesamowite – Istambuł wygląda jak samodzielne państwo. Z autostrady zjeżdżamy kiedy już się ściemnia. Wojtek nie może znaleźć karty, żeby otworzyć bramkę. Czekamy, wszyscy dookoła trąbią, jest nieciekawie. W końcu ruszamy. Kierujemy się do dzielnicy Sultanahmed. Prowadzi Łukasz, bo jako jedyny jest w posiadaniu gpsa ze sprawną ładowarką. Wjazd do miasta nocą to walka o życie. Ruch uliczny to wolna amerykanka – ciągle ktoś nas rozdziela, zajeżdża drogę, spycha z naszego pasa. Dojeżdżamy jednak szczęśliwie do celu. Centrum miasta to kolorowy bałagan. Zatrzymujemy się w przyjemnym hostelu Yakamoz (25 euro od osoby za noc) i idziemy na kolację. Chłopcy wcinają kebab – cel wyprawy osiągnięty! Zapada decyzja, że motocykle odstawiamy na całe dwa dni.
22.06 – dzień 7. (0 km na motocyklach, pieszo – nikt nie mierzył)
Jesteśmy turystami! Jak na turystów przystało zajmujemy się zwiedzaniem. Istambuł jest trudny do zdefiniowania – trochę europejski, niby w pełni cywilizowany, a jednocześnie dziki i magiczny. Ze względu na swoje losy historyczne kusi bogactwem zabytków.
Zaczynamy zwiedzanie od bazyliki Haga Sophia, czyli kościoła Mądrości Bożej uchodzącego za jedno z największych osiągnięć światowej architektury. Budowla ma ponad 1400 lat i niewątpliwie świadczy o wysokim poziomie cywilizacji Bizancjum. W XV w. Osmanowie zmienili chrześcijańską świątynię na meczet, dobudowali minarety i fontanny. Wnętrze świątyni zostało zaprojektowane jako odbicie nieba na ziemi i budzi niezwykły zachwyt.
Oglądamy też podziemną cysternę z VI wieku – niezwykłe dzieło bizantyjskich inżynierów. Cysterna Bazylikowa zaopatrywała w wodę Wielki Pałac. Niemal przez sto lat po podbiciu Konstantynopola Osmanowie nie wiedzieli o istnieniu tego zbiornika! Po południu idziemy na Wielki Bazar i pachnący targ korzenny, gdzie popijamy turecką herbatkę serwowaną w mikro-szklaneczkach. Oglądamy też Meczet Sulejmana Wspaniałego z XVI w. Wojtek odczuwa potrzebę zmiany wizerunku i odwiedza fryzjera. W gratisie do strzyżenia otrzymuje usługę wycinania włosów w nosie oraz mycie uszu. W ramach protestu przeciw rabunkowej polityce biletowej nie wchodzimy na wieżę Galata. Nie żałujemy sobie natomiast 60 TL od głowy na mydlany masaż w łaźni tureckiej. Niestety jestem klientką damskiej części, słyszę jednak przez ścianę rechotanie chłopaków pucowanych gąbką przez Turków i jednego czarnoskórego z dredami. Wymyci i wymasowani jemy pyszną kolację. Gapimy się na mewy krążące wokół minaretów.
23.06 – dzień 8.
Poranek zaczynamy od wizyty u tradycyjnego tureckiego fryzjera – Łukasz poddaje się procesowi golenia brzytwą. A nasza pozostała trójka kibicuje mu przez szybę. W gratisie Razor otrzymuje zabieg opalania włosów w uszach zapalniczką, masaż skroni i karku. Zwiedzamy rozległe tereny piętnastowiecznego Pałacu TopKapi – gigantycznego zespołu pawilonów, usytuowanych wokół czterech dziedzińców W ciągu 470 lat rządów kolejni sułtani zgromadzili imponujące zbiory dzieł sztuki, ceramiki i broni. Aby obejrzeć wszystko dokładnie, byłby potrzebny cały dzień.
W południe udajemy się na rejs statkiem po Bosforze. Widoki na rozległe miasto położone jednocześnie w Europie i Azji – przepiękne. W połowie dwugodzinnej wycieczki zaczyna się nam nudzić, schodzimy pod pokład i zaliczmy małą drzemkę. Po południu wchodzimy do siedemnastowiecznego Błękitnego Meczetu, który wreszcie jest otwarty dla zwiedzających. Budowla zawdzięcza swoją nazwę dekoracji z płytek ceramicznych z Izniku w kolorach błękitu i zieleni. Wojtek uroczo prezentuje się w zwiewnej sukieneczce. Przed odwiedzeniem jednego z najsłynniejszych meczetów świata udaliśmy się na krótki wykład nt. islamu, prowadzony przez wolontariuszy. Dzięki temu wiemy już co muezin śpiewa z wieży minaretu. Poznajemy sympatycznego Turka, który studiował w Warszawie i bardzo dobrze mówi po polsku. Wieczorem żegnamy Istambuł iście po turecku. Jemy kebaba, palimy sziszę i pijemy najdroższego piwnego sikacza na świecie – piwo Efes za 15 zł.
24.06 – dzień 9.
Opuszczamy Istambuł w niedzielny poranek. Nie ma wielkiego ruchu, jest dość bezpiecznie. Chłopcy mogą bezkarnie trąbić na innych, bo klakson jest tu podstawowym narzędziem używanym w ruchu miejskim. 50 km przed granicą z Bułgarią zatrzymuje nas turecka policja. Dostajemy mandaty za prędkość – Łukasz przekroczył limit o osiem km, a Marek o trzy… Policjanci nie chcą w ogóle dyskutować, poza tym nie znają angielskiego. Wlepiają nam karteczki – mamy zapłacić po 300 zł na granicy. Na granicy z Bułgarią znów spędzamy godzinę, bo do jedynego czynnego okienka czeka gigantyczna kolejka ludzi, którzy wysypali się z autokaru. Kiedy chcemy już odjeżdżać okazuje się, że brakuje nam kilku pieczątek – pominęliśmy dwa okienka. Wracamy i znowu stoimy w kolejce. Biurokracja pełną gębą, ale dzięki temu mnóstwo ludzi znajduje zatrudnienie w służbach celnych. Mkniemy nad Morze Czarne – nie wiemy gdzie dokładnie się zatrzymać. Niebo czarne, z daleka widać błyskawice, ale los jak zwykle nas oszczędza. Nie spędzamy w deszczu ani chwili.
Zatrzymujemy się w nadmorskim zabytkowym miasteczku Nessebar, wpisanym na na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Zagaduje nas starszy Bułgar, mówi piękną polszczyzną. Dajemy się skusić na rybkę i zaoferowany nam nocleg z widokiem na morze (40 lewów za pokój – czyli ok. 80 zł). Po rozpakowaniu manatek idziemy na pobliską, malutką plażę. Nie ma na niej piasku, tylko pokruszone muszelki. Woda śmierdzi rybami, ale jest ciepła.
Nessebar jest turystyczny, ale uroczy. Miasteczko leży na niewielkiej wyspie połączonej z lądem wąskim przesmykiem. Ma śliczne cerkiewki z X i XI w. i bramę obronną z okresu bizantyjskiego. Do tego tanie i dobre jedzenie i piwo Zagorka średnio po 3 zł. Spędzamy sympatyczny wieczór w knajpce blisko naszej kwatery – obsługuje nas sympatyczny chłopak o typowo bułgarskim imieniu Bobbie.
25.06 – dzień 10.
Prawdziwe turystyczne lenistwo. Wstajemy w południe i idziemy do knajpki na późne śniadanie. Potem pranie wszystkiego, co możliwe i wyprawa na plażę. Chłopcy przez cały dzień grają w monopol, a ja śpię pod parasolem. Wieczorem jedziemy do Słonecznego Brzegu – Las Vegas Wschodu. Miejsce jest okropne – pełno fast-foodów, kasyn i atmosfera małomiasteczkowego festynu.
26.06 – dzień 11. (520 km)
O poranku ruszamy w stronę Rumunii. O 19.00 docieramy do Curtea de Agres – miłego miasteczka w regionie Muntenia na karpackim podgórzu. To nasza brama do trasy transfogarskiej. Przy parkowaniu motocykla pod knajpką Wojtek zalicza małą parkingówkę. To już ostatnia wywrotka podczas tej wyprawy. Zatrzymujemy się w pensjonacie Ruxi za 85 lei od pokoju ze śniadaniem. Wieczorem sączymy piwko w okolicznym barze i debatujemy nad mapą, ustalając dalszą trasę. Piwo idzie nam wyjątkowo słabo – ile można go w siebie wlewać… Zamawiamy więc wódeczkę.
27.06 – dzień 12.
Zaraz po śniadanku (pyszne omleciki) ruszamy na trasę transfogarską. Zatrzymujemy się jeszcze pod piętnastowiecznym klasztorem i kościołem biskupim. Zaraz za miastem zaczynają się malownicze górskie widoki. Pierwszy przystanek na trasie czeka nas już po 20 km. To Poienari – ruiny prawdziwego zamku Draculi. Pokonujemy ponad 1400 schodów w górę, ale naprawdę warto! W oddali widać szczyty Gór Fogarskich, na niektórych zboczach pasą się owieczki. Sielanka. Przejazd trasą transfogarską – tych wrażeń nie da się opisać. To szalony pomysł dyktatora Ceausescu z lat siedemdziesiątych – górska droga o znaczeniu militarnym, do której budowy zużyto 6 milionów kg dynamitu. Asfalt jest teraz w fatalnym stanie, ale widok serpentyn wijących się pomiędzy górskimi szczytami wart jest wysiłku. Na ponad 2000 m n.p.m. jest przyjemnie chłodno, miejscami jeszcze leży śnieg. Zatrzymujemy się w knajpce nad jeziorem w jednym z najwyższych punktów trasy. Dookoła pasą się owce. Po południu dojeżdżamy do Sybina (Sibiu), zatrzymujemy się w bardzo wygodnym pensjonacie Cocosul Rosu (Czerwony Kogut) tuż przy starówce. Miasto jest jednym z najpiękniejszych w Transylwanii. W granicach Sybina leży jeden z największych kompleksów miejskich, niegdyś otoczony potrójnym pierścieniem murów obronnych. Część z nich ocalała, a wraz z nimi intrygujący zespół placów, schodów i bastionów powstałych pomiędzy XIII a XVIII w. Po krótkim spacerze zasiadamy w knajpce na rynku. Jedzenie pyszne, a na deser obowiązkowe papanasi.
28.06 – dzień 13. (280 km)
Przed 9.00 ruszamy do Sighișoara – baśniowego miasta Transylwanii. Po drodze wstępujemy do uroczej wioski Rasinari, gdzie czas się zatrzymał sto lat temu. Brukowane uliczki, konne zaprzęgi, niespieszne życie mieszkańców… Żałuję, że nie możemy wjechać głębiej i pobuszować we wsiach sybińskiego pogranicza. Do Sigisoara docieramy po południu. Kiedy znajdujemy się we wnętrzu trzynastowiecznej cytadeli, mam wrażenie, że podróżujemy w przeszłość. Zachowane mury obronne wyglądają jak uniesione nad miastem. Cytadela kryje w sobie restauracje, hotele i kościoły – jest więc częścią żyjącego miasta. Zwiedzamy starówkę i dom Draculi (teraz mieści drogą knajpę) i wieżę zegarową z XIV w. Po smacznym obiedzie, opici lemoniadą ruszamy w stronę przełęczy Bicaz. Przejazd pomiędzy skałami przełęczy to jedno z najpiękniejszych doświadczeń podczas wyprawy. Kiedy docieramy do miasteczka Bicaz, zaczyna się ściemniać. Jest mokro – widać, że porządnie lało, a nas znowu deszcz oszczędził. Kupujemy Ballantinesa i ruszamy na poszukiwania noclegu and jeziorem. Już kilka kilometrów za miasteczkiem znajdujemy sympatyczny ośrodek Cristina. Instalujemy się w domku (122 lei za wszystkich). Pijemy whisky profanując je colą. W powietrzu czuć chłód jeziora i drinki idą zaskakująco szybko. Po północy kiedy w butelce widać dno, decydujemy się na spacer nad jezioro. Jest bardzo ciemno, więc Wojtek instaluje sobie na głowie czołówkę. Nie chce się nam schodzić krętą drogą w dół, wybieramy więc skrót na przełaj. Skaczemy przez głęboki rów w górę piachu– taki mały skok w dal. Nad jeziorem ni z tego ni z owego wyrasta przed nami czynny bar, zbudowany na drewnianym pomoście. Spędzamy w nim kolejne radosne dwie godzinki. Kupujemy po setce lokalnego brandy Alexandrion o posmaku czekolady (za 8 zł). Bujamy się w kolorowych hamakach. Marek z Łukaszem rozgrywają dwie partyjki w bilard. Druga partia kończy się spektakularnym wybiciem białej bili poza teren baru. Wojtek zasypia na siedząco, uroczo podpierając brodę rączką. Wracamy do Cristiny po 2.00.
29.06 – dzień 14.
Zrywamy się ok. 10.00, wszyscy z lekkim kacem. Jest ciepło i słonecznie. Do południa chłopcy naprawiają światła w SV-ce Wojtka. Trwają konsultacje z mentorem wyprawy – Łasuchem. Udaje się odzyskać kierunkowskazy i długie światła – zawsze coś. Ruszamy w drogę w porze obiadowej. Zatrzymujemy się na obiad w mieście Campulung Moldovenesc i zmierzamy do najpiękniejszych zabytków tej rumuńskiej krainy – Mołdawii. Blisko wieczoru docieramy do szesnastowiecznych klasztorów w Bukowinie. Malowane monastyry Moldovita i Sucevita są śliczne, pokryte freskami w środku i na zewnątrz, emanują ferią barw. Trudno spotkać podobne dzieła w Europie. Obydwa są pięknie utrzymane, otoczone sielankowymi ogrodami, a w przyklasztornych budynkach urzędują siostry zakonne. Trzeba uważać na konie i inną wolno latającą zwierzynę.
Planujemy przenocować w niecodziennym miejscu – polskiej wiosce Nowy Sołoniec. Według informacji z sieci we wsi działa Dom Polski, w którym można się przespać. Wjeżdżamy do wioski wczesnym wieczorem. Jest po polsku – bardziej otwarte podwórka niż te rumuńskie, zabudowane ozdobnymi bramami. W powietrzu czuć swojski zapach obory. Mieszkańcy machają nam radośnie na powitanie. Milutko. W centrum wioski oczywiście katolicki kościół. Ucinamy sobie pogawędkę z siostrami zakonnymi. Sympatycznie – wszyscy mówią płynnie po polsku. Wioska ma dwustuletnią historię, ale mieszkańcy dbają o utrzymanie polskiej tradycji i języka. Kupujemy piwo w polskim sklepiku i szukamy miejsca do spania. Okazuje się, że Dom Polski został zburzony, a w jedynym oficjalnie oferującym noclegi domu właścicielka odmawia nam gościny. Ściemnia się i sytuacja robi się nieciekawa. Pojawiają się dziwne postaci, zapijaczone polskie gęby, facet bez ręki. Nikt z kręcących się po okolicy nie jest skory do pomocy – gdzie polska gościnność? Decydujemy się na powrót do głównej drogi i poszukiwania jakiegoś pensjonatu. Jesteśmy źli i zmęczeni. Nie tego się spodziewaliśmy ze strony rodaków.
100 m za znakiem Nowy Sołoniec podjeżdżamy do drewnianego domu zapytać o nocleg. Rumuński gospodarz wita nas płynną angielszczyzną. Okazuje się, że razem z żoną zaczynają właśnie rozkręcać agroturystykę i chętnie wynajmą nam dwa pokoje. Jesteśmy uratowani! Przebieramy się i instalujemy z piwem w altance na środku stawu. Gospodarz Kostel częstuje nas wódeczką własnego wyrobu – smakuje trochę jak grappa z wodą. Gawędzimy sobie przyjemnie, ale niestety musi się zbierać – mieszkają z żoną na stałe we wsi oddalonej o siedem kilometrów od Sołońca. Ma z nami zostać szwagier gospodarza – Petrike. Pan w średnim wieku, z wąsem i spodenkami podciągniętymi pod szyję. Nie zna wprawdzie ani słowa w innym języku niż rumuński, ale dostaje stosowne instrukcje od właściciela – na śniadanie ma nas poczęstować kawą i mlekiem od wydojonych rano krów. Żegnamy się z Kostelem i jego żoną i spokojnie sączymy piwo. Petrike krąży wokół stawu i dyskretnie nas obserwuje. Nagle pojawia się w altance, z butlą napitku, talerzem pełnym boczku, cebuli, chleba i soli. Na migi tłumaczy nam coś o rumuńskiej tradycji i gościnności. Pijemy po kolei z jednego kieliszka – komunikujemy się z intensywnym wykorzystaniem rąk. Petrike dzwoni do swojego szwagra i ten tłumaczy mi przez telefon, że Petrike ma imieniny. Wszystko jasne! Śpiewamy więc sto lat i impreza coraz bardziej się rozkręca. Bimber jest mocny, ale wchodzi jak woda (zwłaszcza mi). Bariera językowa stopniowo się zaciera. Petrike oprowadza nas po obejściu – oglądamy szopkę, w której planuje robić sery. Pokazuje nam schowane w innej części posesji psy – wielkie pluszowe kaukazy. Nosimy ze sobą flaszkę z bimbrem i popijamy. W końcu zbieramy się spać – jutro długa droga przed nami.
30.06 – dzień 15. (400 km)
Wstajemy o 9.00 i szykujemy sobie śniadanko. Pojawia się żona Petrike, dostajemy kawę z mlekiem. Petrike rano doił krowy – jak on dał radę wstać o świcie? Mam kaca giganta, chłopcy trzymają się o wiele lepiej. Pakowanie idzie nam opieszale. Dzwoni Kostel, żeby się pożegnać. Ach, milutko nam tu było. Ucinamy sobie krótką pogawędkę z chłopakiem z polskiej wioski, który akurat przejeżdża wozem na sianokosy. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie z Petrike i ruszamy w stronę Sapanty – wesołego cmentarza w regionie Maramuresz. Przed nami kawał drogi. Ledwo zipię, śpię na motocyklu, czuję się jak kukiełka. Przejeżdżamy przez przełęcz Prislop – droga bardzo wyboista i dziurawa.
Do Sapanty docieramy późnym popołudniem. Szczęśliwy cmentarz jest wynalazkiem niespotykanym. Nie ma nic wspólnego z miejscem smutku i zadumy. Wymalowane na jaskrawoniebiesko drewniane krzyże, każdy z własnym daszkiem, pod którymi widnieją reliefy z rymowanymi dwuwierszami. Wierszyki i obrazki przedstawiają historie pochowanych osób. Tradycję zapoczątkował w 1935 r. miejscowy snycerz – zaproponował, by tchnienie śmierci osłabić wesołymi, czasem sprośnymi komentarzami do życia zmarłego. Na cmentarzu sporo turystów i strasznie głośno biją dzwony. Kupujemy z Markiem drewniany mini-grobek – pamiątka jak znalazł. Pogoda dopisuje, więc decydujemy się dojechać aż do Satu Mare. Do miasta docieramy wieczorem. Śpimy w małym pensjonacie – trzy pokoje nad barem (80 lei za pokój). Wieczór spędzamy przy piwku w ogrodowej altance. Nie chce się nam podejść 10 minut do centrum miasta. Recepcjonistka Erika jest odporna na urok osobisty Wojtka i niestety nie chce nam towarzyszyć.
30.06 – dzień 16.
Wstajemy o 8.00 i podjeżdżamy na śniadanie do centrum miasta. Pożywiamy się w hoteliku Aurora, który czasy świetności przeżywał w latach 70-tych. Jedziemy prosto w kierunku Węgier. Przystanek w Tokaju – kupujemy wino i ruszamy dalej. Słowacja bardzo nas męczy. Jedziemy grzecznie – zgodnie z przepisami, czyli chwilami prawie stoimy. Jest gorąco, smutno i tak jakoś płasko. Do Rymanowa docieramy już o 16.30. Mama i siostra Wojtka przyjmują nas w myśl polskiego przysłowia „czym chata bogata” – dwudaniowym obiadem z deserem. Wojtek oprowadza nas po okolicy – w miasteczku jest m.in. odnowiona synagoga i barokowy kościół św. Wawrzyńca. Wstępujemy na pyszne lody i na piwko w lokalnym barku. Wracamy i zaczyna się wieczór grillowania i zimnej wódeczki.
1.07 – dzień 17.
Łukasz zrywa się pierwszy i razem z mamą Wojtka obiera jajka na śniadanie. Znowu dostajemy zestaw pyszności i jeszcze co nieco na wynos. Łukasz nie może już usiedzieć na miejscu i o 10.30 rusza do domu. Dociera na 15.00. Nasza trójka się nie spieszy. Wyruszamy później. Parkujemy z Markiem w garażu ok. 19.00. Licznik Bandita pod domem pokazuje 5248 km. Trudno w to uwierzyć, ale to koniec naszej wyprawy.
Relację napisała Agnieszka.
Notatki faktograficzne w czasie wyjazdu tworzył Razor.
Autorzy większości zdjęć – Agnieszka i Marek.
Zdjęcia do relacji wybrał Marek.
Nad całością czuwał duchowo Wojtek.
Wyjazd w liczbach:
1 – tyle podnóżków urwał Wojtek podczas spektakularnej wywrotki na granicy serbsko-bułgarskiej
3 – tyle w przeliczeniu na złotówki kosztowało średnio piwo w bułgarskich knajpakach
4 gleby zaliczyli łącznie uczestnicy wyprawy
8 – tyle w złotówkach kosztował litr benzyny w Turcji
17 dni trwała wyprawa „Kebab”
2145 m n.p.m. ma najwyższy punkt transalpiny
16 000 km przejechały wszystkie trzy motocykle
W rolach głównych:
Od prawej:
Łukasz (Razor) na czarnej Suzuki SV 1000 N
Wojtek na niebieskiej Suzuki SV 650 S
Agnieszka jako plecak na Bandicie
Petrice – Pan z wąsem, o którym czytaliście powyżej 🙂
Marek na czarnym Suzuki Bandit 1200 S