Spis treści
Lubimy publikować u siebie relacje z wypraw Waszego autorstwa, które są niepodrabialnym zastrzykiem emocji i prawdziwym wkładem od czytelników. Jednym z takich autorów jest Sławomir Łuczak, który nie tylko jeździ motocyklem, ale zajmuje się także pisaniem powieści. Zapraszamy więc na „epicką” (tak, wiemy…) relację z wyprawy do Stambułu.
O autorze:
Sławomir Łuczak (1973) – autor powieści. Opublikował m.in. „Archipelag Rynek”, „I tak wszyscy się tu znajdziecie”, „Normalne ślady użytkowania”. Motocyklowa włóczęga po Turcji stała się inspiracją do powstania trylogii historyczno-łotrzykowskiej o Imperium Osmańskim, „Ferit. Aga janczarów”. Do tej pory ukazały się dwa tomy: „Sprawy eunucha” (2015) oraz „Zabij mnie nim przyjdą” (2017).
Blog Sławomira:
drogiszerokie.blogspot.com
Stambuł w ruchu
Kiedy sułtan Mehmed okrzyknięty przez swoją armię Zdobywcą dnia 29 maja 1453 roku wkroczył triumfalnie na oczach wojowniczych wezyrów Zaganosa Paszy i gruzińskiego eunucha, Sehabeddina Paszy do Konstantynopola, nie mógł przypuszczać, że przez następne stulecia miasto to – będąc już nazywane Stambułem – rozrośnie się do bajkowych rozmiarów i wzbogaci o wiele budynków, których wdzięk, przepych i rozmach zachwyci nie tylko Adama Mickiewicza.
Kiedy podczas ramadanu w 2013 roku podróżowałem motocyklem po Turcji zafascynowała mnie gościnność jej mieszkańców. Doświadczałem jej na każdym kroku. Fascynacja okazała się na tyle silna, że zrodził się z niej zamysł napisania trylogii historyczno-łotrzykowskiej rozgrywającej się w czasach umacniania się Imperium Osmańskiego na mapie świata. Za panowania Murada oraz jego syna Mehmeda.
Do tej pory opublikowałem dwa tomy powieściowego cyklu “Ferit. Aga janczarów”. Pierwszy zatytułowany “Sprawy Eunucha”, drugi “Zabij mnie nim przyjdą”. Trzeci zaś – “al – Fatih” aktualnie powstaje, a wielce w tym pomocna miała okazać się wizyta w Stambule.
Kiedy 15 czerwca wyruszyłem w dwutygodniową podróż, zastanawiałem się jak dawna stolica Cesarstwa Bizantyjskiego zmieniła się od mojej ostatniej wizyty? Niewiele. Wypiękniała odrestaurowana Hagia Sophia, a na ulicach – zwłaszcza w centralnych, licznie odwiedzanych arteriach (Fatih, Taksim) – zwiększyła się obecność służb mundurowych, w tych wojska w towarzystwie opancerzonych pojazdów.
Nośnikiem idei był Suzuki Dl 650, motocykl, którego przedstawiać nie trzeba, ale jeśli ktoś poprosiłby o krótką prezentację, zacytowałbym zdanie wypowiedziane wieki temu przez człowieka o wielkiej pasji. “Veni, vidi, vici”.
1 – UTARTE SZLAKI
Po chwili jestem w Chyżnem. Wakacje to jednak cudowna sprawa. I znów powoli, ślamazarnie. Trzciana, Twardoszyn. Pięćdziesiąt na godzinę w leniwe, upalne sobotnie południe, kiedy nawet psy milkną, kotom odechciewa się marcować, a gołębie wstrzymują się z gruchaniem, rozglądając się za dawno wyschniętymi kałużami. Sunę dalej. Dolny Kubin, Park Narodowy Niskich Tatr. Pięknie tu. Zwłaszcza, że droga wiedzie przez pasmo Zwolenia (1402 m.n.p.m.), a w swym szczytowym momencie, w okolicach stacji narciarskiej Donovaly oferuje widoki, jakie nierzadko nazywamy niezapomnianymi.
Kilka godzin później przekraczam wymarłe przejście graniczne w Šahy. Standardowo zatrzymują się tu na popas polskie autokary zmierzające na południe Europy, do morskiego lazuru i słońca. Czy psy nie szczekają tam dupami w tej Grecji całej?, pytają nowicjusze po raz pierwszy wybierający się do ojczyzny Sokratesa. Dupami, owszem, odpowiadają niepewnie bardziej zaawansowani turyści. Ale tylko na południu, na Penelopie. Peloponezie, poprawiają ich weterani autokarowych wypraw. Na północy szczekają po naszemu.
Dalej do Budapesztu, do jego wielkiej obwodnicy hojnie obdarowującej wszystkie strony świata. Tam wybieram wstęgę autostrady M5. Jako droga międzynarodowa E75 wiedzie do Grecji, a tam na dobre rozpocznę swoją przygodę. Najpierw jednak postój na campingu w Röszke. Znam to miejsce na wylot. Nocowałem tam, kiedy niemal za miedzą był wielki obóz dla uchodźców, głównie syryjskich. Układam się do snu, kiedy nie pozostał po nich nawet ślad. Wszystko płynie (gr. Παντα ρει). I znów: namiot, piwko, komary. Usypia mnie cisza. Taka, o jakiej marzy się w miejskiej codzienności.
2 – CZAR AUTOSTRAD
Niektórzy nie przepadają za autostradami. Przekonują, że są nudne. Posiadają na to niezbite dowody. W każdej chwili gotowi są przedstawić je całemu światu. Światopogląd to jednak pojęcie bardzo szerokie. W jego ramach to, co nie odpowiada innemu, zachwyca drugiego. W szerokich przestrzeniach obłapiających autostrady widzę wiele, ale na pewno nie ma tam nic nudnego. Co tam więc jest? Przede wszystkim ty i to, co w sobie niesiesz.
Prawda, rzadko wybieram autostrady, bo turystyka nie kojarzy mi się z szybkimi przelotami, ale kiedy sunę do Grecji, zawsze korzystam z ich usług. I niezmiennie jestem zachwycony.
I dlatego pędzę: Subotica, Nowy Sad, Belgrad, Jagodina, Nisz, Leskovac.
Kilkanaście kilometrów przed Predejane widzę wreszcie to, na co czekałem wiele lat. Podobnie, jak tysiące, żeby nie powiedzieć: miliony kierowców. Ukończony odcinek autostrady A1 wiodącej aż do samego przejścia granicznego z Macedonią Północną, do Preszewa. Trasa jest spektakularna. Nie może jednak być inaczej, skoro przez wiele lat oglądałem tam buldożery i inny ciężki sprzęt budowlany. Nierzadko zwisające z pionowych masywów, uparcie coś w nich drążące, wykuwające, nicujące, adaptujące surową materię do ludzkich wymagań. Krasnoludy z Morii mogłyby się tu wiele nauczyć, oczywiście, gdyby miały pojęcie, że istnieje kraj taki, jak Serbia.
3 – W CIENIU KONFLIKTU
Niedoceniana jest w Polsce Macedonia Północna, mimo iż państwo to nie mając dostępu do morza, posiada je, choć oficjalnie nazywa się je jeziorem. Jeziorem Ochrydzkim. Gwarantuję jednak, że stając nad jego brzegiem – czy to od strony albańskiej, czy północno macedońskiej – każdy w duchu szepnie: ależ pięknie się te morskie fale przetaczają.
Z kronikarskiego obowiązku muszę odnotować, że po raz pierwszy nie wjeżdżałem do Byłej Jugosłowiańskiej Republiki Macedonii. Na mocy porozumienia z Grecją, a przede wszystkim dzięki referendum, kraj zmienił nazwę 12 lutego 2019 roku na Republikę Macedonii Północnej, co usatysfakcjonowało grecki parlament. Ratyfikował on porozumienie, jakie w czerwcu 2018 zostało zawarte nad granicznym jeziorem Prespa przez premierów Aleksisa Ciprasa i Zorana Zaewa. Jego pokłosiem było przyłączenie się nowego kraju do struktur NATO i głośniejsze dopominanie się o akces do Unii Europejskiej, od lat blokowany przez grecką stronę. Oficjalnie zakończył się trwający kilkanaście lat konflikt o nazwę. Nieoficjalnie, trwał będzie zawsze. Wielu Greków niewzruszenie przekonuje, że nazwa Macedonia powinna być używana wyłącznie w kontekście greckim.
Tym razem nie jadę autostradą imienia Aleksandra Macedońskiego, a Autostradą Przyjaźni. Podróżujący samolotami nie lądują na lotnisku wielkiego greckiego wodza i zdobywcy, lecz w Porcie Lotniczym Skopje. O nazwy te także od lat zajadle awanturowali się Grecy. Autostrada Przyjaźni! Wzniosłość tytulatury cofa mnie w czasie do lat osiemdziesiątych. Na stacji benzynowej mimowolnie rozglądam się za cytrynadą w folii i gumą do żucia Donald. W oczy rzucają mi się tylko tanie papierosy. Są i Monte Carlo. Kiedy jeszcze paliłem, kupowałem je hurtowo. W latach, które przywołałem, pojawiały się w polskich kioskach. Klubowe, Caro czy Carmeny były lepsze, ale ich dostępność uzależniona była od magii obowiązującego ustroju.
4 – DROGA W GRECJI SKĄPANA
Przejście graniczne Republiki Północnej Macedonii mijam szybciej niż kierowcy samochodów. Chwilę później kłaniam się grzecznie greckiemu policjantowi, wypytując o samopoczucie. Nie zapominam – choć nie jestem Anglikiem – wywiedzieć się w sprawach pogodowych. Nad Półwysep Chalkidiki, dokąd zmierzam, ciągną chmury burzowe o nieprzyjaznej barwie. Policjant informuje mnie, że czuje się świetnie, a letnie chmury, jak to zwykle z nimi bywa, zrzucą, co mają do zrzucenia. Albo i nie zrzucą, bo i tak w pięknej Grecji bywa.
Jestem tu po raz niemalże setny, ale dopiero teraz odnotowuję tablicę dobitnie precyzującą czym jest Macedonia. I dumam: była ta tablica, kiedy przejeżdżałem tędy dwa lata wcześniej? Nie wiem. Otacza mnie czterdzieści stopni Celsjusza. Daje o sobie znać siedemset pięćdziesiąt kilometrów autostradowego przelotu. Mam prawo nie pamiętać. Tablica podkreśla greckość historycznej krainy, wyraźnie karcąc uzurpatorów z sąsiedniego państwa, którzy – zdaniem Greków – próbowali ograbić ich z dziedzictwa. “Macedonia to Grecja” – od lat takie napisy spotkać można na murach całej Hellady. Nierzadko o skrajnie nacjonalistycznych wydźwięku.
Jadę dalej. Do niewielkiej miejscowości Metamorfosi. Mijam nisko zabudowane Saloniki. Widzę je jak na dłoni, wspinając się serpentynami. Z tej perspektywy miejska przestrzeń jawi się bajkowo. Aż chciałoby się tam zamieszkać, myślę. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, przypominam sobie bardzo mądrą sentencję.
Metamorfosi to maleńka wioska z kilkoma hotelami, campingami i niewielkim centrum, gdzie – jak to w Grecji – życie rozkwita po zmroku, a plaże kojarzą się z rajem. Lokuję się na jednym z pól namiotowych. Na recepcji na zmianie popołudniowej pracuje grecka piosenkarka o stambulskich korzeniach. Rodzina jej mieszkała tam przez lata. Do momentu, kiedy na mocy podpisanego 24 lipca 1923 roku traktatu w Lozannie dwa miliony Turków i Greków nie zostało przesiedlonych w wyniku uzgodnionej wymiany między wojującymi stronami.
Niewiele w Metamorfosi zagranicznych turystów. Tablice rejestracyjne najczęściej z Rumunii, Serbii i Bułgarii. W typowym greckim miasteczku, Nikiti oddalonym o kilka kilometrów życie zdaje się koncentrować wokół sklepu popularnej w Europie sieci. Wyłaniają się z niego turyści obładowani siatkami i głośno wyrażając zachwyt w rodzimej mowie nad czasem kanikuły, rozjeżdżają się na swoje plaże, gdzie w słońcu, bądź w cieniu, spożywać będą nabyte dobra.
5 – Z ODSIECZĄ
Kieruję się w stronę tureckiej granicy. Porzucam autostrady na rzecz spokojniejszej trasy, która wić się będzie często wzdłuż linii brzegowej Morza Egejskiego. Jest gorąco, słonecznie. Kilka chmur zaplątało się tu przez przypadek.
Naprzeciw niewielkiego stanowiska archeologicznego kilka kilometrów za Vrisi na środku drogi dostrzegam żółwia. W Grecji spotkać je można wszędzie. Zatrzymuję się kawałek dalej. Zawracam. Kierowcy tirów widzą niewiele. Na stanowisku archeologicznym również ożywienie. Naukowcy odnotowali zagrożenie. Powoli ruszają z odsieczą. Jestem jednak pierwszy przy wędrującym dostojnie zwierzęciu nieświadomym zagrożeń wynikających z ruchu drogowego. Przenoszę go przez asfalt i kładę tam, dokąd prawdopodobnie zmierzał.
Archeolodzy tańczą z radości.
Kilkanaście minut później jeszcze raz wspieram żółwia w wędrówce.
Przejeżdżam przez Kavalę. Nawigacja prowadzi przez centrum miasta. Ustrzeliwuję się na tle akweduktu, w czym nie różnię się od innych. Budowla powstała jeszcze za czasów rzymskich, aby w XIV wieku pełnić funkcje obronne. Ostatecznego kształtu nabrała dwa wieki później, a inicjatorem prac był sułtan Sulejman.
I już jestem w Porto Lagos. Zwiedzam niewielką cerkiew usytuowaną na jeziorze, częstuję się lokum wyłożonym na niewielkim stoliczku. Wpatruję się w złocenia prawosławnego ołtarza. Krwiobieg transportuje cukier dostarczony przez słodycz. Ptaki krążą nad jeziorem. Wokół piętrzy się spokój i cisza. Wciągam je pełną piersią. Kłaniam się popowi.
Popołudniem dobijam do Aleksandropolis. Miejsce noclegowe znajduję na miejskim campingu. Powracam tu po latach. Wieczorem spaceruję po pustej plaży. Chciałbym, aby ostatni dzień w Grecji trwał jak najdłużej, jednak czas bezlitośnie redukuje pragnienia.
6 – Z ZIEMI GRECKIEJ DO TURCJI
Aleksandropolis opuszczam wczesnym rankiem. Zamierzam dotrzeć do tureckiego Erdek, miejscowości ulokowanej nad Morzem Marmara. Formalności na przejściu granicznym trwają kilka minut. Uśmiecham się na wspomnienie ostatniej wizyty w Turcji i na Cyprze. Pozostało po niej dwanaście pieczątek w paszporcie. Zagubionym dwa lata temu podczas powrotu z Maroka. Podczas blisko dwudziestoczterogodzinnego przelotu bez odpoczynku na trasie Genua – Kraków można stracić znacznie więcej.
Kilkanaście kilometrów przed Eceabat zatrzymuję się przed cmentarzem marynarki wojennej w Akbaș. Spoczywają tam żołnierze biorący udział w krwawej kampanii na półwyspie Gallipoli (1915 – 1916). Jest ich wielu, gdyż zatoka Akbaș ze względu na swoją strategiczną pozycję – baza zaopatrzeniowa – stanowiła łakomy kąsek dla aliantów. Atakowano ją z wody i z powietrza. Bezlitośnie.
Ląduję w Çanakkale po przeprawie promowej przez Dardanele. W starożytności cieśninę nazywano Hellespontem. Wiele widziały te wody: most zbudowany przez perską armię prowadzoną przez Szacha Szachów Ksereksesa I spieszącego dokonać rzezi Aten, pokonać pod Termopilami garstkę Spartan, a następnie przegrać morską batalie pod Salaminą; wielką przeprawę armii sułtana Murada II, który po załatwieniu rodzinnych porachunków z bejem Karamanu (kuzyn sułtana), przeprawił się przez Dardanele przy pomocy chrześcijańskich okrętów, aby stanąć naprzeciw chrześcijańskiego króla polskiego Władysława pod Warną, gdzie rozegrała się wielka bitwa. Zawiła bywa polityka.
W tamtym czasie de facto sułtanem był dwunastoletni syn Murada, Mehmed. Przerosła go jednak wyprawa krzyżowa króla polskiego, dlatego poprosił ojca o powrót na tron Osmanów. Murad odmówił. Wtedy Mehmed – z pewnością za radą swoich wezyrów – napisał do niego: Jeśli jesteś sułtanem, poprowadź swoją armię, lecz jeśli to ja jestem sułtanem, rozkazuję Ci, abyś przybył i poprowadził moje wojsko. Murad wypełnił polecenie i zgotował nieproszonym gościom pod wodzą króla Władysława i wielkiego pana węgierskiego Jana Hunyady rzeź i poniewierkę, choć koleje bitwy pod Warną były zmienne.
W przytulnej restauracyjce zachwycam się pierwszym dürüm dönerem na tureckiej ziemi. Przepijam go ajranem. Uwieczniam konia trojańskiego. Różni się on odrobinę od tego, jakiego znaleźć można na stanowisku archeologicznym Troi, ale jest równie okazały i górując nad przechodniami, przypomina o zamierzchłych czasach, kiedy światem rządzili bogowie.
Na nocleg w Erdek wybieram Ant Camping. I całkiem słusznie. Pytam jednego z obozujących tu Turków czy w lokalnym sklepie nabyć będę mógł pyszne piwko Efes. Zapytany nie potrafi udzielić odpowiedzi przeczącej, bądź twierdzącej, gdyż wspólnie ze znajomymi zaopatrzyli się w niezbędne produkty jeszcze w Stambule, skąd pochodzą. Przy okazji wręcza mi trzy butelki piwa pszenicznego, wyrażając nadzieję, że posmakują mi tak, jak i jemu. O pieniądzach nie chce słyszeć. Życzy mi udanego pobytu w Erdek i wszędzie tam, dokąd zmierzam.
Jestem drugim Polakiem na polu namiotowym w tym sezonie, stwierdza właściciel. Pierwszy przyjechał na rowerze. Długa trasa, mówi, trzeba mieć czas. Ano, trzeba, potwierdzam. Za długa, słyszę. Jeśli coś, co ma być przyjemnością, trwa długo, przestaje być przyjemnością i staje się robotą. Wystarczy, że całoroczna praca jest nużąca, podkreśla. Nie potwierdzam i nie zaprzeczam. Każdy chłonie świat wedle własnych paragrafów i – powtórzę – co dla jednego jest niezrozumiałe, dla drugiego jest oczywistością.
7 – LĄDEM I WODĄ
Niezmiennie podkreślam – uwielbiam przeprawy promowe. W wyśmienity nastrój wprowadza mnie jednostajne, monotonne buczenie potężnych silników generujących tysiące koni mechanicznych, dzięki którym tony stali z majestatyczną prędkością zarezerwowaną w ruchu drogowym dla terenów zabudowanych przecinają morskie fale.
W Bandirmie pakuję się na prom. Ma dostarczyć mnie do Stambułu, na przystań Yenikapi w dzielnicy Fatih, skąd bardzo blisko jest do meczetu sułtana Ahmeda, obok którego zarezerwowałem nocleg w jednym z hosteli.
Zanim jednak stal promu wbije się w Morze Marmara, chłonę poranek w typowym, liczącym sto tysięcy mieszkańców tureckim miasteczku. Z cokołu pomnika usytuowanego na rondzie, na budzący się do życia naród życzliwie spogląda Mustafa Kemal, Ojciec Wszystkich Turków, oświecony dyktator i twórca nowoczesnego, świeckiego państwa. Kłaniam mu się nisko. Wzbudza we mnie szacunek ktoś, kto na zgliszczach Imperium Osmańskiego, gdzie oficjalnie nie było miejsca na równość, zaprowadził ją. Dał kobietom prawo do edukacji i głosowania. W tamtym czasie i w tamtej części świata to było naprawdę wiele.
Wokół tętni życie. Z niesłabnącym entuzjazmem zachęcają sprzedawcy ryb do zakupu dóbr wywodzących się z głębin. Z podobną pasją oferowane są drożdżówki i obwarzanki, Warzywa i mięso. Krzyk zdaje się być w Turcji wyznacznikiem jakości towaru. Lubię to.
Wreszcie pakujemy się na prom. Wjeżdżam pierwszy. Za mną sznur samochodów. O, kolega!, słyszę zza pleców zawołanie. Siemanko!, odpowiadam z uśmiechem oficerowi promu.
Gnieżdżę się w fotelu. Za dwie i pół godziny dotrę do celu podróży. Prom, którym płynę pozbawiony jest zewnętrznych pokładów dla pasażerów. Pozostają miejsca siedzące, kawiarnia i restauracja. Jest też pokój modlitw. Z racji piątku często odwiedzany.
Stambuł wita mnie upałem, choć niebo zasnute jest chmurami. Zjeżdżam z promu i po chwilę włączam się do ruchu – o poruszaniu się po Stambule opowiem za chwilę – na ulicy Kennedy’ego. Tu wszystko jest inne, zauważam, inaczej pachnie. I nawet mewi rechot zdaje się bardziej przenikać kości. Do hostelu mam raptem dwa kilometry. Melduję się na recepcji. Rozpakowuję majdan. Zanoszę go do pokoju. Na razie jestem sam. Później pojawić się mają Meksykanin, Japończyk, Pakistańczyk, Portugalczyk i Białorusin. W ciągu dnia będziemy się mijać. Jedyną dłuższą pogawędkę odbędę z Masuro, informatykiem z Tokio, który przybliży mi trochę Japonii, bo i tam moje ciekawe oko spogląda, błądząc po mapie świata. Imponuje mi podzielność jego uwagi: rozmawiając ze mną je kebab, kontroluje telefon, pali sziszę i Iqosa. Zapytany, wyraża opinię o Takeshi Kitano i japońskiej motoryzacji. Podkreśla zasługi Akiro Kurosawy. Demitologizuje Yakuzę. Następnego dnia zamierza jechać dalej. Do Kapadocji.
8 – U CELU. STAMBUŁ, JAKI JEST…
Każda światowa metropolia posiada swój niepowtarzalny styl i atmosferę. Stambuł także. Ale gdyby zapytano mnie, jaka jest dawna stolica Bizancjum i Imperium Osmańskiego, tych dawno minionych tworów, których pozostałości do dziś puszą się dumnie w niemal każdej części blisko dwudziestomilionowego molochu, odparłbym: namiętna. Myślę, że namiętność ta rodzi się z niezwykłej bliskości, z jaką obcują ze sobą Turcy. Z ich hałaśliwego uosobienia. Z gorączkowej postawy wobec życia, którą widać wszędzie – w parkach podczas pikników, w pracy czy w ruchu ulicznym.
Podczas pierwszego spaceru celuję w wieżę Galata. Spoglądali z niej Genueńczycy 20 kwietnia 1453 roku na morską potyczkę kapaduna paszy (wielkiego admirała) Baltaoglu Sulejmana. Miał on na polecenie sułtana Mehmeda rozprawić się z trzema galerami genueńskimi wiozącymi z polecenia papieża broń i żywność dla oblężonego Konstantynopola. Zamykam oczy. Uwalniam wyobraźnię. Opis tej potyczki zakończonej porażką Baltaoglu Sulejmana znajdzie się w mojej powieści. Kapadun pasza stracił uznanie w oczach swojego sułtana. Pozbawiony dowództwa i majątku, a także z obitymi podczas bastonady piętami znikł z kart historii.
Rwetes. Gwar. Harmider. Tumult. Wrzawa. Jazgot. Z prawa i z lewa. Z tyłu i z przodu. Dzwonią tramwaje na pieszych wchodzących na tory. Trąbią kierowcy, zupełnie, jakby żyć bez tego nie mogli. Wydzierają się dzieciaki. Nawołują sprzedawcy. Targują się klienci. Grają na ulicach w tryk taka starsi i młodsi, przepijając grę czajem. Wydmuchują palacze namiętnie z płuc formaldehyd, cyjanowodór, felen i tysiące innych toksyn. Mam wrażenie, że cała Turcja pali papierosy. Jednego za drugim. Zupełnie jak Grecja. Zaraz, zaraz! A może to Grecy palą, jak Turcy?
Dygresja
Być może w świecie wielkiej polityki, o jakim nie będzie się tu szerzej roztrząsać, istnieją – i chyba zawsze istniały – poważne różnice pomiędzy Turcją i Grecją, tak ciężko się ich doszukać w wymiarze kulturowym. Podobna muzyka (mam na myśli jej folkową odmianę), kuchnia, południowa krew wrząca w żyłach.
To, co Grek nazywa Ouzo, Turek z dumą określa Raki. Grek zajada się dolmades (gołąbki z liści winogron), Turek spożywa dolmę. Co dla pierwszego jest grecką kawą, dla drugiego kawą turecką. I tak dalej i dalej…
Idę dalej. W zasięgu wzroku mam przystań promową Eminönü. Jeśli do tej pory otaczał mnie rwetes, gwar, harmider, tumult, wrzawa, jazgot, tak ciężko mi ustalić z czym mam teraz do czynienia. Ze wszystkim tym, co wymieniłem tylko podniesionym do nieznanej matematyce potęgi. Mam wrażenie, że powietrze za chwilę eksploduje od przesycenia miriadami dźwięków. Że rozleci się na drobne kawałki otaczająca mnie rzeczywistość, znikną promy i pasażerowie, tłumy pieszych i legiony samochodów, meczety i mosty, sklepy i sprzedawcy.
Ale nie. Wszystko to trwa dalej, spiętrza się. Rżną melodie grajkowie w rejonie mostu Galata. Nie zapominają także o śpiewie. Buczą i huczą przypływające i odpływające promy. Wrzeszczą przez szczekaczki naganiacze. Zachwalają rejsy po Bosforze. Siedzą przy koszach na śmieci małe dziewczynki. Wygrzebują z nich resztki jedzenia. Kurczy się serce na ten widok. Dłoń wędruje do kieszeni. Rozum jednak później analizuje. To spektakl, myślę, widząc kolejnego turystę, który przejęty niedolą wręcza banknot poszkodowanym przez los. Aktorami są dzieci, rekwizytami worki ze śmieciami, sceną zaś most Galata. Lokalna widownia mija sztukę z dawno wystudiowaną obojętnością. I tylko turyści raz na czas płacą za bilety.
Psocą i figlują dzieciaki. Kulminacją wygłupów są skoki z mostu. Polscy policjanci na ten widok wpadliby chyba w obłęd. Tu nikogo to nie wzrusza. Kolejny skoczek ląduję w wodach Złotego Rogu. Obserwatorzy biją brawa. Mewy rechoczą. Statki buczą i huczą.
Wędkarze niewzruszenie wystawiają długie kije za most i próbują szczęścia. Ryby tu jednak nie są takie głupie, choć niektóre z nich dają się oszwabić. Nie mieliby łatwego życia miejscy łowcy w odległym Lechistanie. Najpierw pojawiłaby się policja, potem straż miejska, chwilę później poważni panowie ze związku wędkarskiego. Posługując się dialektem przepisów, orzekli by winę. Zmusili do złożenia podpisu. Zaapelowali o rozsądek w przyszłości. Wspomnieli o dobrze ogółu. Zarekwirowali sprzęt. A wszystko na oczach ciekawskich gapiów o zajadłym spojrzeniu, których liczba po dwóch minutach zwiększyłaby się z trzech do trzydziestu i trzech.
Wędruję dalej. A gdzieś tam wieczór powoli przymierza się dobijać do meczetów Stambułu. Pragnie okryć je szczelnie ciemnością. Ochronić przed oczami tysięcy turystów. Pozwolić im odpocząć od wszystkowidzących aparatów. Od kultury selfie. Od bycia udostępnianym.
Przy wieży Galata kolejka. Kłopoty z jej podliczeniem mieliby nie tylko pracownicy urzędów statystycznych. Ależ jest piękna! Zarówno wieża, jak i kolejka. Nawzajem dodają sobie kolorytu.
Sobotę i niedzielę spędzam na włóczędze. Z muzeów wybieram Cysternę Bazyliki. Przed laty przechowywano tam wodę na wypadek oblężenia miasta. Przydała się wielokrotnie. Schodzę do podziemi. Oblewam światłem flesza kolumnę wspierającą się na odwróconej głowie meduzy. Podobnie jak miliony przede mną.
Najwięcej uwagi poświęcam meczetom Sulejmana i Sehzade. W tym pierwszym zatrzymuję się na dłużej przy grobowcach Sulejmana i Hürrem. Na tablicy informacyjnej wpatruję się w kopię listu napisanego przez faworytę sułtana. Jego treść świadczy o głębokim przywiązaniu. Musieli tu szukać natchnienia twórcy popularnego na całym niemal świecie serialu “Wspaniałe stulecie”. Wszystko jest wspaniałe, myślę, wszystko, czego już nie ma, wszystko, co nie wróci.
Przed skromnym meczetem Ibrahima Paszy, wielkiego wezyra Sulejmana dumam nad zmiennością losu. Zginął Ibrahim Pasza z polecenia sułtana, swojego najlepszego przyjaciela. Dochodzę jednak do wniosku, że to nie zmienność losu, lecz niezmienne dążenia Sulejmanowej faworyty pozbawiły życia niewygodnego rywala.
Pętam się też w okolicach Wielkiego Bazaru. Najróżniejszy towar zalega na tysiącach stoisk. Kupisz tu wszystko: od oliwek i przypraw, przez odzież, elektronikę i artykuły gospodarstwa domowego, po gadające w wielu językach pluszowe misie wyprodukowane w kraju, gdzie produkuje się. I będzie się produkować.
Nagabują sprzedawcy klientelę, do mnie najczęściej zwracają się po rosyjsku. Nie odpowiadam na zaczepki. Nie wyprowadzam ich z błędu. Da swidania!
Zachodzę na Taksim. Policja i wojsko stoją w gotowości. Nie wiadomo, co wydarzy się w niedzielny wieczór wyborczy. Powtórne wybory burmistrza Stambułu zarządzone zostały przez prezydenta Turcji. W pierwszych doszukano się ponoć fałszywych głosów. Wspominano nawet o wspieraniu kandydata opozycyjnego wobec aktualnego rządu przez organizacje terrorystyczne.
W niedzielne popołudnie na Taksim zmierzają tłumy. Jestem pewny, że wygrana zwolennika prezydenta zakończy się masowym protestem w miejscu idealnie do tego stworzonym. Taksim przeżył wiele już takich wystąpień. Gaz na ulicy. Wędrujące w powietrzu kamienie. Dlatego też odchodzę stąd przed ogłoszeniem wyników. Żaden ze mnie reporter wojenny. W restauracji przed hostelem dostrzegam na ekranie telewizora triumfatora. Po raz drugi Ekrem Imamoglu uzyskał niezbędną do sprawowania urzędu burmistrza większość. Taksim faluje z radości.
9 – SZTUKA ORIENTACJI, MAGIA ORIENTU
Gdyby ktoś zapytał mnie, na czym polega ruch uliczny w pięknym mieście Stambule oraz w wielu innych nie mniej urokliwych tureckich miastach, odpowiedziałbym bez namysłu: na wymuszaniu pierwszeństwa. I odrobinie szczęścia, dodałbym, uśmiechając się szeroko. Czy to aż takie skomplikowane? Dla wielu Polaków temperament odmienny od polskiego jest trudny do zaakceptowania, a to właśnie z gorącego, namiętnego temperamentu zrodził się turecki styl jazdy, który uprawiany jest także w wielu innych krajach, gdzie nazywany jest marokańskim stylem jazdy, greckim, pakistańskim, egipskim, itd. W myśl jego niepisanych prawideł najważniejsze podczas jego uprawiania jest “ja” (gr. εγώ), a właściwie: JA. Im większe ego kierowcy, tym pewniejsza linia jego przemieszczania, tym większa przestrzeń, którą sobie zagrabia, trąbiąc nieustannie, gdyż klakson w Turcji jest zarówno sygnałem dźwiękowym, jak i kierunkowskazem, przekaźnikiem protestu, zachwytu, pozdrowienia oraz irytacji.
Najdziwniejsze, że z tego chaosu – człowiek uświadamia to sobie, kiedy minie pierwszy szok nim wywołany – wyłania się niezwykła harmonia, co może wydać się dziwne, a nawet niedorzeczne. Kiedy podglądałem ulice z perspektywy pieszego w rejonie Mostu Galata, a konkretnie przy przystani promowej Eminönü, widziałem sceny, wobec których polskim policjantom – a może i polskiemu państwu – zabrakłoby bloczków mandatowych, a które dla policjanta tureckiego, obecnego zresztą na przejściu dla pieszych, były jedynie nudną normą odbębnianą zarówno przez kierowców, jak i przechodniów. A działo się to w strefie o natężonym ruchu, dokładnie w miejscu, gdzie ulica Kennedy’ego przechodzi w Reşadiye. Wysypywały się fale pasażerów z cumujących promów, wlewając się na ruchliwą drogę niezależnie od komunikatów wydawanych przez sygnalizację świetlną. Biorąc przykład z najbardziej narażonych uczestników ruchu drogowego, wbijali się na przejścia dla pieszych zmotoryzowani już w chwili, kiedy zobaczyli lukę, w którą wbić się dało. A że dla pieszych radośnie świeciła zieleń? Nie było to takie istotne.
A motocykle? Królują tu od lat małe pojemności. Dominuje Honda CBF 150. Obok niej cała gama chińskich 125-ek.To nie Polska. Tu bez litrowego motocykla nikt nie ma kompleksów. Tu wiesz, że małym sprzętem wyrwiesz więcej przestrzeni niż Electrą Glide. Nie oznacza to, że duże motocykle stoją w garażach: wszędzie ich pełno, jednak przewaga małych jednostek jest zauważalna.
10 – FERIT. AGA JANCZARÓW
W Stambule znalazłem się nie bez powodu. Wizyta miała wesprzeć mnie przy pracy nad trzecim tomem powieściowego cyklu o przygodach polskiego brańca w seraju sułtana.
Akcja pierwszego tomu rozpoczyna się w Krakowie w roku 1435. Głównym bohaterem jest Jutrowoj, trzynastoletni chłopiec śniący o rycerskim pasie, jednak ze względu na niskie pochodzenie, marzenie trudno będzie mu zrealizować. Strzela też biegle Jutrowoj z miniaturowego łuku, co zostaje dostrzeżone przez osmańskie poselstwo bawiące w mieście. Jego sztuka łucznicza wzbudza wielki podziw w jednym z posłów i decyduje się on uprowadzić chłopca. W ten oto sposób znika z kart historii Jutrowoj, a rodzi się Ferit, takie bowiem imię nadane zostało trzynastolatkowi po przejściu na islam.
Trafia Ferit do szkoły paziów pałacowych (tur. enderun kolej), gdzie pod czujnym i surowym okiem białych eunuchów oraz nauczycieli, przyswaja wiedzę, aby w przyszłości stać się mniej lub bardziej istotnym trybem w urzędniczym systemie państwa Osmanów. Tak właśnie wyglądało wówczas zarządzanie w tamtej części świata. Aby nie szerzył się nepotyzm, kadra urzędnicza (także w najwyższych strukturach: wezyrowie, a później i wielcy wezyrowie) rekrutowała się wyłącznie z brańców.
Podobnie janczarzy, elitarna piechota sułtana przez wiele lat zasilana była wyłącznie chłopcami z zagranicznych terytoriów zależnych od sułtańskiej administracji w ramach systemu branki (tur. dewszirme), przeprowadzanej co kilka lat.
Mimo iż moja opowieść jest fikcją, starałem się, aby bieg wydarzeń zgodny był z historycznymi faktami, które czasami trudne były do zweryfikowania. Źródła chrześcijańskie potrafią znacznie różnić się od muzułmańskich. Potwierdza to tylko tezę, że narody, owszem, potrafią napisać historię świata, ale wyłącznie na własnych warunkach.
Warto dodać, że na kartach przeszłości zapisali się Polacy, którzy uprowadzeni z Korony Polskiej w latach chłopięcych, zrobili wielką karierę w seraju sułtana.
Jednym z nich był Joachim Strasz herbu Odrowąż. Do niewoli – słowo “niewola” miało odrobinę inny wydźwięk w państwie Osmanów, gdzie każdy bez wyjątku był niewolnikiem sułtana całkowicie uzależnionym od jego woli – trafił na początku XVI w., jako kilkuletni chłopiec. Po ukończeniu elitarnej szkoły paziów pałacowych został lalą (opiekunem) sehzade (księcia) Selima, który był owocem miłości Sulejmana i Hürrem, jednak w przeciwieństwie do ojca tytułowanego Wspaniałym, jako sułtan zasłużył na mniej imponujący przydomek: Pijak.
Przyjaźń, jaka zawiązała się polskim brańcem, a przyszłym sułtanem, miała z pewnością wpływ na dalszą karierę Ibrahima Beja – tak nazywał się Joachim Strasz w państwie Osmanów – który już za panowania swojego podopiecznego pracował w kancelarii Wysokiej Porty (Rady Ministrów). Ze względu na znajomość języków (polski, arabski, turecki, łacina) był posłem sułtana do Wiednia, Polski, Hiszpanii. Lingwistyczne talenty sprawiły, że w latach 1551-1571 został Ibrahim Bej wielkim dragomanem Wysokiej Porty, czyli naczelnym tłumaczem. Dzięki temu znalazł się on w gronie najbliższych współpracowników sułtana i pamiętając, skąd pochodzi, próbował wpływać na jego politykę wobec Korony Polskiej.
Z fragmentami dwóch tomów moich powieści zapoznać się można we wszystkich księgarniach internetowych, także w Google Play.
Tom II – “Zabij mnie nim przyjdą”
11 – SŁOŃCE, BRZEG i PLASTIK
Opuszczam Stambuł. Jadę na plażę. Kierunek: Słoneczny Brzeg. Tym razem zatrzymam się w hotelu. Przy basenie będę się relaksował. Nad morzem obcował z falami. Wieczorami popijał pyszne piwko. Na razie jednak wciąż jestem na ulicy Kennedy’ego. Wybiłem się z centrum, z dzielnicy Fatih wprost na obwodnicę. Coś jest nie tak, myślę gorączkowo. Gdzie mój paszport? Natychmiast kojarzę fakty: niewielki klucz do hostelowego mam schowany w portfelu. A skoro mam klucz, nie mam paszportu, dedykuję metodą słynnego detektywa z Baker Street. Dalsza dedukcja jest banalnie prosta. Jest dziewiąta rano. Godzina szczytu. Jestem w sercu wielkiego miasta. Co posiałem, będę żął.
Wypowiadam kilka słów, jakich kulturalni mężczyźni nie używają w towarzystwie dobrze wychowanych kobiet. Jadę. Próbuję zjechać z obwodnicy. Od razu pakuję się w pokaźny korek. Za chwilę zamiast czterech pasów będę miał jeden, niezbyt szeroki. Ciężko się manewruje w takim ścisku. Chwilami stoję. Kiedy widzę drobny prześwit, wciskam się, trąbiąc zawzięcie i “posiłkując się kurwąmacią” (Artiom Wiesoły, Rosja we krwi skąpana). Ostatecznie daję radę. Małą godzinę później znów jestem na obwodnicy w towarzystwie paszportu. Długo wyjeżdżam ze Stambułu. Potwierdza to jego wielkość.
Tuż za przejściem granicznym Bułgaria wita mnie kilkunasto kilometrowym zjazdem. Serpentyny wśród zieleni lasów. Nawierzchnia mogłaby być lepsza, ale dobrze, że jest. W Rumunii nierzadko będzie miała z tym problem. Nie narzekam. Przechodzę do porządku dziennego. Wznawiam obrady zakrętów. Wczesnym popołudniem melduję się w hotelu w Słonecznym Brzegu. Kilka godzin relaksuję się przy hotelowym basenie. Wieczorem spacer.
Ostatnio byłem tu dziewięć lat wcześniej. Kurort rozrósł się do rozmiarów, jakie ciężko zamknąć słowem.
Wydaje się nie mieć końca. Karuzele, tancerki, cukrowa wata, piwo, soliści, wokaliści, promocje, kelnerzy, bufetowe, strzelnice, kebab, striptisierki, ochroniarze, nastolatki, pełnolatki. I to jedyne w swoim rodzaju wakacyjne wyzwolenie. Ta wszystkomożliwość. Ta wolność dwutygodniowa, która pryskając po powrocie do domu przemieni się w pourlopową depresję.
12 – RUMUNIA DZIKA, DAWNO ODKRYTA
Docieram do Curtea de Arges w Rumunii. Rozbijam namiot na campingu. Transfogarska zamknięta do trzeciego lipca, informuje mnie właściciel, kiedy wieczorem popijamy piwko w towarzystwie sympatycznej pary z – jak podkreślają – północnej Anglii. Wspinacze. Są w drodze powrotnej z greckiej wysepki Leros. Zostawili na jej skałach trochę kalorii i potu. Rozmawiamy. Bardzo się cieszę, że miła konwersacja nie przeradza się w licytację, gdzie kto był, czego nie widział. Że nie ma porad. Halikowania. Makłowiczowania. Zaawansowanych obliczeń. Skrupulatnych podsumowań. Nie przepadam za tym. Unikam, jak ognia. Gawędzimy o świecie, o jego miastach, miejscach, przemieszczaniu się pomiędzy nimi. O tym, że to tylko chwile, jakie możemy wyrwać z codzienności. Tylko chwile, myślę, tak. Ale odświeżające. Inspirujące. Regenerujące.
Rano ruszam dalej. Wiem, że czeka mnie ciężka przeprawa. Nie znam jednak wagi tego ciężaru. Okaże się naprawdę spory. Ze względu na asfalt. Uściślając: jego brak. Serpentyny na trasie przejazdu ciągną się kilometrami. Wjeżdżam pod górę, aby po chwili z niej zjechać w dolinę, a następnie ponownie wzbić się wysoko nad poziom morza. Otacza mnie zieleń lasów, beż wyschniętych traw w wyższych partiach i błękit nieba. Próbuje zdominować mnie stan rumuńskich dróg.
Niektóre odcinki remontowane były jeszcze w czasie, kiedy lud postawił pod ścianą swojego przywódcę wraz z małżonką. Albo wcześniej. Przeżyję, myślę, podskakując na twardej kanapie V-Stroma. Najważniejsze, że jadę dalej, że jest mi to umożliwione, a zatem – sumuję rozmyślania – rząd rumuński wywiązał się z zadania: zagwarantował mi przejazd wśród urzekających widoków. Najpiękniejsze z nich uchwyciłem w dolinie Parku Narodowego Cozia. Wije się tam wśród wzniesień wstęga Aluty, przypominając mi, że to na co spoglądam, formowało się miliony lat temu.
Nie dziwię się jednak, że co roku wiele motocykli z całej Europy przemierza Rumunię asfaltem i poza nim, że niezmiennie przywołują do siebie setki serpentyn wijących się wśród gór. To trzeba zobaczyć.
13 – POWRÓT DO WCZORAJ I DZIŚ
Rok temu do Hajduszoboszlo dotarłem z dziurą w nodze. Magia Transalpiny. Zażywając antybiotyk sączyłem piwko bezalkoholowe i dumałem nad sekundami, które w pewnego rodzaju dyskusjach – oby było ich jak najmniej – nazywamy “tymi sekundami”. Po dziurze została blizna. Reszta jest taka sama, tylko piwko nabrało procent. Namiot, motocykl, drzewa. I znów coś się kończy, aby powoli coś mogło się zacząć. Śpię, jak dziecko. Rano wypoczęty ruszam w ostatnią trasę podczas tej podróży. Z każdym kilometrem robi się swojsko. Chłodne powietrze poranka chłodzi myśli na węgierskiej autostradzie. Świadomość istnienia słowackiej policji skłania do przepisowego przemieszczania. Wsie, miasteczka, lasy, doliny, wzgórza, pogórza i góry. Wszystko przepada w tyle. Przed sobą jednak dostrzegam perspektywy. Są szerokie. Jak główne arterie Stambułu. Budująca świadomość. Do następnego razu, zwracam się do motocykla, zamykając drzwi garażu.
Sławomir Łuczak (1973) – autor powieści. Opublikował m.in. „Archipelag Rynek”, „I tak wszyscy się tu znajdziecie”, „Normalne ślady użytkowania”. Motocyklowa włóczęga po Turcji stała się inspiracją do powstania trylogii historyczno-łotrzykowskiej o Imperium Osmańskim, „Ferit. Aga janczarów”. Do tej pory ukazały się dwa tomy: „Sprawy eunucha” (2015) oraz „Zabij mnie nim przyjdą” (2017).