Dzień 7 – 12.07.13 (pikietaż – 2242 km)
Miało być Tusenfryd (tysiąc radości) i było, tyle że nie w parku rozrywki, a na krętych drogach Norwegii. Gdy wstawałem rano po raz kolejny zwątpiłem, tym razem na dobre – postanowiłem jechać dalej. Teoretycznie przez dwa kolejne dni pogoda na Kjeragu miała być w porządku, ale pomyślałem, że lepiej tam być wcześniej, bo silne opady deszczu mogą przyjść wcześniej. Wyruszyłem dopiero około 13:30, pogoda była niezła, więc jechało się przyjemnie. Po drodze zobaczyłem największy w Norwegii kościół słupowy w Heddal – coś niesamowitego, miejsce którego nie można przegapić! Następnie pojechałem w stronę Lysebotn, podróż była bardzo malownicza (przez Fv651), jednak ostatni odcinek trasy ciągnął się w nieskończoność – było już ciemno, chwilami mgła ograniczała widoczność do mniej niż 20m, a droga była dość wąska – biegła między wzgórzami, jeziorami. Klimat był niesamowity, tylko że było mi już zimno i jak najszybciej chciałem położyć się w ciepłym śpiworze. Krajobraz nocą sprawiał wrażenie jak gdybym był na innej planecie i tylko zaparkowane co jakiś czas samochody i kampery przypominały, że wcale tak nie jest. Troszkę się denerwowałem, bo nie byłem na 100% pewny, czy camping na pewno jest w Lysebotn, ale byłem przekonany, że planując trasę właśnie o nim czytałem. Po jakimś czasie zobaczyłem znak informujący o położeniu campingu – niezmiernie mnie to ucieszyło. Ostatni odcinek składał się z kilkunastu serpentyn, około 1:30 byłem na miejscu. Po rozłożeniu namiotu wreszcie poszedłem spać, trzymając kciuki za pogodę następnego dnia.
P.S.: Nienawidzę owiec! Są to strasznie głupie i nieprzewidywalne zwierzaki, jadąc ostatnim odcinkiem trasy często je spotykałem na poboczach lub na środku drogi, gdy były na środku schodziły na lewo słysząc, że coś jedzie ale tylko po to, aby po chwili skoczyć w prawo prosto pod koła zbliżającego się pojazdu, na szczęście nie dałem się zaskoczyć.
Dzień 8 – 13.07.13 (pikietaż – 2254 km)
Po wyjściu z namiotu okazało się, że pogoda niezbyt sprzyja podziwianiu widoków, chmury opływały skaliste wzgórza po dwóch stronach Lysefjordu. Poszedłem zapłacić za camping, okazało się, że jest to miejsce o najniższym jak dotąd standardzie i najwyższej cenie (430 NOK/2 noce) – no ale za lokalizację trzeba płacić, a ta była świetna, bo dzieliło mnie tylko 6 km od parkingu przy którym znajduje się początek trasy. Trasa liczy około 10km i nie był to spacerek, po pierwszym podejściu myślałem, że nie dam rady iść dalej. Nie jest to zdecydowanie trasa spacerowa, nazwałbym ją raczej wspinaczkową, w niektórych miejscach gdyby nie łańcuchy nie dałoby się wdrapać. Trasa biegła raz w górę, raz w dół. Mimo, że nie miałem jakiś super butów, to muszę przyznać, że dały radę. Pogoda była naprawdę kiepska – mgła, lekki deszcz i dość silny wiatr skutecznie utrudniały pokonywanie kolejnych metrów szlaku. Po pewnym czasie mijałem tylko schodzących ludzi mówiących, że większość poddała się jeszcze przed Kjerag Bolten, bo warunki są na tyle niesprzyjające, że nie dali rady. Mniej więcej wtedy poznałem Norwega, który już spory kawałek szedł za mną, mniej więcej w tym samym tempie. Idąc wciąż naprzód mijaliśmy kolejnych wracających ludzi, ich zawiedzione twarze mówiły wszystko.. Większość nie dotarła, a ci którzy dotarli zobaczyli jedynie mgłę zamiast widoków. Norweg mówił, że wg prognozy ma się rozjaśnić około godziny 15, więc nie traciliśmy nadziei. W pewnym momencie zostaliśmy na szlaku zupełnie sami, mgła (albo raczej chmury) była bardzo gęsta i ograniczała widoczność do około 10 metrów. Za każdym razem ciężko było znaleźć znaki namalowane na kamieniach kolorem czerwonym. „So.. where’s the T?” – to pytanie zadawane z uśmiechem na twarzy często się powtarzało. Kilka razy zgubiliśmy się, ale zawsze któryś z nas znalazł drogę do ostatniego znaku, wtedy zawracaliśmy i szukaliśmy kolejnych w innym kierunku. Po drodze spotkaliśmy jeszcze kilka osób, które schodziły i jedną parę, która wchodziła, ale po jakimś czasie też zrezygnowała. Dwie osoby, które schodziły mówiły to samo co pozostałe – mgła, mgła i jeszcze raz mgła. Wg nich zostało około 45 minut drogi. Następne kilka osób mówiło o około godzinie. Po jakimś czasie dotarliśmy do sporych rozmiarów kierunkowskazu, który wskazywał na Kjerag – zostało 300 metrów. Buty już dawno mi przemokły, na szczęście w ruchu było mi wystarczająco ciepło, kurtka przeciwdeszczowa i polar pod spodem dały radę. Kiedy wreszcie dotarliśmy mgła była trochę rzadsza, ale i tak nie było zbyt wiele widać, jedynie kontury skał, dna fiordu nie dało się dostrzec. Chciałem wejść na tę słynną skałę, ale zrezygnowałem ze względu na ciężkie warunki, skały były śliskie, powiewało całkiem mocno, a poza tym ta mgła.. Posililiśmy się czekając z nadzieją, że się przejaśni – doczekaliśmy się częściowego przejaśnienia, co pozwoliło na zobaczenie dna fiordu, teraz było widać jak wysoko jesteśmy i jak głęboka jest tam przepaść – około 1 kilometra. Zrobiliśmy kilka ciekawych zdjęć i gdy mgła znów zgęstniała postanowiliśmy wracać. Po pewnym czasie rozjaśniło się, doświadczyliśmy nawet przebłysku słońca. Pogoda zrobiła się całkiem przyjemna, w pewnym momencie stwierdziłem, że idziemy w złym kierunku, zamiast wracać znów szliśmy w stronę Kjeragu. We mgle musieliśmy trafić na jakieś skrzyżowanie szlaków i wybrać nie tą drogę, łatwo było stracić orientację. Okazało się, że mieliśmy dużo szczęścia, bo gdy całkowicie się rozjaśniło byliśmy znów przy dużym znaku, 300 metrów od Kjerag Bolten. Zrobiliśmy wiele zdjęć z innych miejsc, ponieważ widoczność była świetna, a następnie udaliśmy się po raz kolejny w stronę skały. Tym razem zauważyłem, że jest sucha, dojście do niej również, wiatr ustał zupełnie, słońce świeciło – dając aparat Norwegowi, postanowiłem stanąć na skale, powoli nie patrząc w przepaść wszedłem na nią, skok nie wchodził w grę w moich butach, mógłbym się pośliznąć. Delikatnie wszedłem, a następnie wstałem – nogi miałem niczym z waty. Po kilku zdjęciach ostrożnie zszedłem. Po pokonaniu ostatniego odcinka byłem bezpieczny – to było niesamowite przeżycie, właśnie dla takich wspomnień wybrałem się w tą wyprawę. Przy dobrych warunkach trasę przewidzianą na 2:30h w jedną stronę pokonaliśmy w 1:45h. Po drodze zupełnie opadłem z sił, nogi odmawiały posłuszeństwa, a nie miałem już nic do uzupełnienia energii, Norweg poczęstował mnie ciastkami, bardzo pomogły dodając sił. Co jakiś czas napełnialiśmy butelki wodą ze strumieni, szczerze mówić najlepsza woda jaką piłem. Gdy dotarliśmy na parking pożegnaliśmy się i każdy pojechał w swoją stronę, było około godziny 23. Na szczęście miałem tylko kilkanaście minut drogi na camping, Tego dnia zrobiłem więcej kilometrów pieszo niż motocyklem, przed położeniem się spać bolał mnie dosłownie każdy mięsień. Gdy dotarłem na camping poszedłem pod upragniony, gorący prysznic. Położyłem się wreszcie, to było piękne uczucie 🙂
Dzień 9 – 14.07.13 (pikietaż – 2443 km)
Ten dzień był bardzo wietrzny, trochę dokuczały mi ścięgna, ale nie było tak źle jak myślałem, że będzie. Tego dnia chciałem tylko dojechać do campingu pod Preikestolenem, na miejscu byłem około 18, niestety fizycznie nie byłem w stanie wędrować, więc zostawiłem to na następny dzień – odpocząłem, porozmyślałem nad trasą i poszedłem spać.
Dzień 10 – 15.07.13 (pikietaż – 2443 km)
Gdy obudziłem się rano, usłyszałem znajomy dźwięk – deszcz padał dość mocno, więc zasnąłem. Gdy obudziłem się po raz kolejny padało trochę słabiej. Zasięgnąłem informacji w recepcji i pojechałem na zakupy do najbliższego KIWI – rzeczywiście było trochę taniej, więc wreszcie kupiłem coś innego do jedzenia. Następnie wróciłem na camping, zjadłem co nieco i około 18 poszedłem na Preikestolen. Pogoda nie zapowiadała pięknych widoków, chmury były nisko, cały czas trochę padało. Zdecydowałem się iść już od campingu pieszo, do parkingu przy początku szlaku miałem około 4km – stwierdziłem, że będzie to dobra rozgrzewka. Szlak posiadał szereg ułatwień wprowadzonych w celu zwiększenia liczby odwiedzających – nie był spacerkiem, ale do Kjeragu było mu daleko – na szczęście. Po pewnym czasie strasznie się rozpadało, szlakiem płynęło mnóstwo strumieni – buty przemokły bardzo szybko, co mnie wcale nie zaskoczyło. Gdy dotarłem na miejsce zobaczyłem niepowtarzalny, niesamowity, zapierający dech w piersiach widok.. na nicość mgły, która pokrywała wszystko – stojąc na krawędzie przepaści (600m) czułem się jak na spacerze po bułki. Dostrzec można było jedynie zarys skał, który w zasadzie i tak robił wrażenie – najważniejsze, że Kjerag był dla mnie ostatecznie bardziej łaskawy. Wracając, na początku trochę się pogubiłem, ale później poszło już gładko – szlak jest o wiele lepiej oznaczony niż Kjerag, co jest zrozumiałe. Na campingu byłem około północy, wziąłem gorący prysznic i poszedłem spać – rzeczy nawet nie miały szansy zacząć schnąć.
Dzień 11 – 16.07.13 (pikietaż – 2702 km)
Do godziny 11 należało się wymeldować, jako że rozładował mi się telefon, a aura nie zachęcała do wyjścia z namiotu, rano zerwałem się o 10:59 – byłem pełen wątpliwości, rozważałem zostanie jeszcze jeden dzień w oczekiwaniu na pogodę – zdecydowałem jednak jechać dalej. Później zobaczyłem, że prognoza pogody wskazuje na opady przez kolejne trzy dni, więc nie żałowałem decyzji. Na spokojnie spakowałem się, zjadłem śniadanie, podładowałem telefon i około 14 ruszyłem dalej. Ten dzień był obfity w tunele, przejechałem nimi pewnie około 10 kilometrów, droga prowadziła zboczami z pięknymi widokami, nawet mimo deszczu – najważniejsze, że nie było mgły. Po pewnym czasie dotarłem pod wodospad Latefossen – bardzo malownicze miejsce, godne uwagi. Później pojechałem w stronę Trolltunga – niestety brak campingu na którym mógłbym zostawić motocykl i rzeczy, a w razie wyboru campingu w innym miejscu, drogi niestrzeżony parking i prognozowana zła pogoda sprawiły, że zrezygnowałem – kto wie, może jeszcze tutaj kiedyś wrócę – sama droga do Skjegeddal byłą na tyle widowiskowa, że dla samego przejazdu warto się tam udać – kierowcy samochodów mogą mieć nieco odmienne zdanie, ponieważ droga mieści niewiele ponad szerokość jednego samochodu. Było już dosyć późno, więc po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów w regionie Hardanger zatrzymałem się na nocleg w Kinsarviku.