Jeżeli planujecie swoją wakacyjną podróż, rozważcie wypad z Polski do Grecji. Ewelina i Mirek opowiadają o swoich przygodach!
Późnym popołudniem wyruszyliśmy z Bydgoszczy. Przed północą dotarliśmy do Wójtowic, wioski na modłę alpejską (czyt. oświetlenia brak). Nawigacja jako cel wskazała nam polankę w lesie, ale napotkane w egipskich ciemnościach miejscowe kobiety pilotują nas do hotelu. Rano okazuje się, że w świetle dziennym widać go z kilku km, ale właściciel dumnie oznajmił, że jeszcze nikomu nie udało się tu trafić z GPS-em…
Następnego dnia jako cel obraliśmy Maribor w Słowenii. Po drodze zaliczyliśmy wizytę w serwisie Yamahy celem zakupu pinlocka, niestety nieudaną. Bez większych ekscesów docieramy do słoweńskiego Mariboru, który zwiedzamy nocą. Jesteśmy, poza obsługą jednego z barów rodem z Las Vegas Parano, chyba jedynymi ludźmi w tej wyludnionej Europejskiej Stolicy Kultury 2012.
Drugiej nocy mam koszmar senny i jestem niewyraźnie niespokojna. Jest zimno, wietrznie i deszczowo – planowaliśmy zobaczyć Jeziora Plitwickie, ale skierowaliśmy się w stronę Splitu. Opuszczamy nudnawe niziny i zaczynamy delikatną wspinaczkę. Przy wyjeździe z jednego z tunelów serdecznie wita nas wiatr fenowy. Motocykl ważący prawie 500 kg zachowuje się jak skuterek o pojemności 50 ccm, a nieprzewidywalne podmuchy spychają nas na barierki albo na lewy pas. Mam wizualizację, jak spadamy w przepaść, i zaczynam pobekiwać ze strachu dziękując niebiosom, że jestem przyklejona do Mirka, a nie do kierownicy Transalpa, który zapewne by odfrunął. Mijamy po drodze spętaną do barierki Africę, której właściciel odpuścił dalszą drogę. Wleczemy się pasem awaryjnym, aby zacumować na stacji, na którą w żółwim tempie podjeżdżają inne motocykle. Wszyscy z wypiekami na twarzach, lekko przestraszeni. Przyklejamy się do grupy Francuzów i gnamy autostradą 60 km/h. Im niżej zjeżdżamy, tym wiatr słabnie, ale dla odmiany obrywa się chmurzysko i wjeżdżamy do Splitu w strugach deszczu.
Kolejny dzień wita nas słońcem i upałem. Zwiedzamy zatłoczony Pałac Dioklecjana, przeganiamy kocury z Bandyty i ruszamy do Czarnogóry. Jest przyjemnie i zaczynam mieć nadzieję, że być może zaczniemy wakacje. Nic z tego – przez Bośnię i Hercegowinę przejeżdżamy przy ciemniejącym niebie, a w okolicach Dubrovnika nadchodzi epicka burza, która wyglądałaby niesamowicie z daczy na wybrzeżu i z drinkiem w ręku. Nocleg mamy w Kotorze więc musimy jechać. Robi się ciemno, kończy się asfalt, przed nami smagany piorunami las, leje jak z cebra, przekonuję Mirka, żeby przeczekać pod sklepem. A tu grupa Włochów ze stoickim spokojem zakłada przeciwdeszczówki i odjeżdża w las na swoich motocyklach, Chorwat uzupełniający zapasy alkoholu proponuje garaż, a przerażeni Niemcy modlą się w zaparowanym po dach samochodzie. W końcu ruszamy, odprawa na granicy odbywa się przy latarkach, bo prąd szlag trafił, i oto śmigamy widowiskową Zatoką Kotorską w ciemnościach. Z pomocą właściciela hacjendy już o północy raczymy się piwkiem z… prywatnego dystrybutora pod winoroślami.
Następnego dnia kierujemy się w stronę Albanii niczym pod koło podbiegunowe – kręte śliskie wąskie górskie drogi, efektowne widoki i temperatura w okolicach 10°C. Niedaleko granicy spożywamy najsmaczniejszy, najobfitszy i najtańszy podczas całej wyprawy obiad i przekraczamy granicę w strugach deszczu. A tuż za granicą asfalt się skończył. Intonuję pieśń religijną dla otuchy, Mirek skupia się na wymijaniu pędzących po wyboistej drodze TIR-ów i tak sobie rozkosznie podróżujemy. Znaków brak, nasza nadinteligentna nawigacja pokazuje drogę, która jest dopiero w budowie. Mijamy dziuple wulkanizacyjno-lakiernicze, spalone albo rozbebeszone stacje benzynowe i sterty śmieci. Przejeżdżamy drogą usianą głębokimi dołami ze śmieciami, betonowymi pozostałościami po zaporach przeciwczołgowych i częściowo zalanymi rondami, po których wszyscy jeżdżą i chodzą jak chcą. Cały czas leje i po kilkunastu fotach aparat idzie do diabła. Tankujemy na jednej z miliona stacji, a toaletę dzielę z ropuchą i karaluchem. Obsługa już po zatankowaniu konspiracyjnie „zakazuje” płacić milicji w przypadku zatrzymania. Przy „autostradzie” widzę miejscową garmażerkę, czyli skleconą z desek chatkę z dyndającymi tuszami i krwawymi flakami zalegającymi na klepisku i chyba chcę już do Grecji. Zapada zmrok, a my wjeżdżamy w Góry Albańskie. Kręta, dziurawa droga, nieoświetleni wędrowcy, albańscy burżuje pędzący w swoich beemkach i mercedesach, przyklejający się do nas na kilka minut, a co kilkanaście kilometrów „bar pod chmurką” i skupieni wokół stolików mężczyźni żywo pokrzykujący i gestykulujący na nasz widok skutecznie podbijają adrenalinę. Na rogatkach wiosek wita i żegna nas patrol milicji w asyście żołnierza z długą bronią. Przyglądają się uważnie, ale nikt nas nie zatrzymuje. Około 1.00 dojeżdżamy wreszcie do granicy greckiej. Prawie umieram z radości. Nocleg miał być w Meteorach, ale jesteśmy wyczerpani, więc celnik kieruje nas do najbliższej wioski. Przy jednej z niewielu chatek zarośniętej winogronami spotykamy patrol policji i okazuje się, że nasz „hotel” jest właśnie tu. Empatyczny starszy Grek wręcza nam klucze i znika życząc udanego wypoczynku.
Następnego dnia droga do Meteorów idzie nam świetnie, ale pomiędzy dwoma tunelami TIR przewożący samochody tak precyzyjnie blokuje obydwa pasy, że nie da się wcisnąć zapałki. Grecy ze stoickim spokojem przewidują 3 godz., więc zawracamy i jadąc autostradą pod prąd szukamy alternatywy. Do klasztorów docieramy za późno, więc wdychamy tylko święte powietrze, ucinamy pogawędkę z ojcem opuszczającym klasztor i ruszamy do Pireusu, bo jutro o 7:25 czeka nas rejs na wyspę Santorini. Gnamy autostradą prostą jak stół (500 km), która po wymagającej jeździe wcześniejszych dni ma być balsamiczna, ale jest dość niebezpiecznie. Zapada zmrok, jedziemy szybko, a zamiast kilometrów ucieka czas. Sztywnieję od bezruchu i dziarsko zagaduję Mirka, żeby nie zasnął. Po 1:00 zaliczamy nocne zwiedzanie Pireusu.
Do promu mamy jakieś 700 metrów spod hotelu, ale przezornie wyruszamy z zapasem. Droga do terminala zajmuje nam… pół godziny. Razem z pieszymi, skuterami zapakowanymi do granic absurdu i tirami wbijamy się na prom. Nauczony doświadczeniem ze Skandynawami, którzy tylko wskazują bladymi łapkami umiejscowienie lin i kołków, Mirek próbuje sam wiązać motocykl, ale Grecy żywo protestują. Zalegamy na obładowanym niczym prom z afrykańskimi uchodźcami pokładzie i tak mija 7 godzin. Wysypujemy się z tłumem i z kaskami w ręku wspinamy się na wietrzną wyspę. Tu następują, poprzedzone praniem zgnojonych deszczami ciuszków, cztery bajeczne dni pogoni za rybkami w wielkim błękicie, degustacji miejscowej kuchni i przejażdżek quadem, którego nawet santoryński osioł wyprzedzał na podjeździe.
Zwiedzamy Ateny, ale po kilku godzinach w 50°C pomiędzy akropolskimi rusztowaniami, umazanymi graffiti ruderami i wszechobecnymi Transalpami z ulgą opuszczamy kolebkę cywilizacji europejskiej kierując się do Hanii na Półwyspie Pelion. Stopy mi płoną od gorącego asfaltu, a po kilkudziesięciu kilometrach sandałki z plastikowymi szkiełkami oblewają test, demontując się przy 160 km/h. Po długiej wspinaczce docieramy do celu. Właściciel hotelu porozumiewa się wyłącznie po grecku, więc wykorzystując patent Bazyla z Hotelu Zacisze na migi tłumaczę panu, że chcemy papu, bo jest w cenie noclegu.
Zachęceni przez miejscową dziewczynę, zwiedzamy region narciarsko-plażowy Grecji. Po nieskończonej ilości zakrętów, przy których te alpejskie i skandynawskie przypominają świetnie wyprofilowane łuczki, zalegamy na kameralnej rajskiej plaży i gonimy rybki. Rozmarzeni wyruszamy późnym popołudniem, a tu za zakrętem na ostrym podjeździe asfalt się kończy i wpadamy w muldy. Bandyta zawiesza się zgrabnie na jednej z nich i z wdziękiem upadamy. Na szczęście motocykl cały i my nietknięci. Ruszamy ku Salonikom. Po kilku godzinach jazdy zatrzymuje nas nocna burza. Lądujemy w Alexandrii, w której podczas pytania o hotel dostajemy strzał w przód motocykla od Greczynki, która nas nie zauważa wycofując swoją puszeczkę. Oględziny nie wskazują usterek, więc jedziemy do hotelu na wytargowany odpoczynek.
Odpuszczamy Stambuł i jedziemy do bułgarskiej Varny. W Xanthi pytamy o drogę parę greckich motocyklistów, którzy pogardliwie mierzą nas wzrokiem (krótki rękawek przy 40°C to przecież objaw totalnej amatorszczyzny), po czym uzbrojeni w GPS wielkości plazmy i encyklopedyczną mapę pilotują na rogatki miasta. Po 20 minutach błądzenia w końcu odnajdujemy drogę i po długim górskim OS-ie docieramy na granicę, gdzie celnicy bułgarscy częstują nas kawą i udzielają bezcennych wskazówek. GPS dawno umarł, mapa przypomina pokruszony andrut, więc jedziemy „na nos”. Krążymy zdezorientowani po wioskach, aż w końcu pomaga nam policjant i… ofiara wypadku napotkanego na drodze. Na radiowozie rozkładamy mapę i zakrwawiony jegomość precyzyjnie tłumaczy drogę. Jedziemy dalej, już po ciemku, a do Varny jeszcze ponad 300 km. Z duszą na ramieniu i od dawna aktywną rezerwą suniemy 150 km autostradą bez zjazdów. W końcu zjeżdżamy do stacji, z której nie ma powrotu na autostradę. Bladym świtem półprzytomni docieramy do kwatery pilotowani przez taksówkarza poliglotę. Szybkie piwko ze szczęścia, że udało się przejechać Bułgarię w nocy i przeżyć.
Po parodniowym odpoczynku stwierdzamy, że nie podobają nam się gargamelowate Złote Piaski. Przy plaży spotykamy Polaka „6-calowe-felgi”, który ostrzega nas przed żebrzącą Rumunią…
Ruszamy do Rumunii. Portfel pakujemy wyjątkowo do kufra centralnego, bo przecież biedny Rumun może nam ściągnąć tankbag! Przy wyjeździe z Bułgarii tankujemy motocykl za resztę gotówki i okazuje się, że kufer centralny jest otwarty i portfel zniknął. Zostały nam paszporty i jedna, prawie pusta karta. Konsultanci infolinii zapewniają radośnie, że gotówkę wypłacimy w dzień powszedni. Jedziemy więc ekonomicznie, a skwar nieziemski i rumuńskie autostrady wyjątkowo długie. Przydrożni akwizytorzy proponują tenisówki, iPoda i… piłę łańcuchową. W hotelu w Pitesti obsługa zgadza się wystawić nam fakturę z terminem płatności. Przy bankomacie okazuje się, że mamy niecałe 300 zł. Na wszystko.
Po omówieniu drogi z obsługą suniemy dostojnie 70 km/h. Wodę bierzemy z górskich źródełek przy drodze (bezchmurnie i 40C), i kupujemy od rodziny Cyganów arbuza za 10 zł, chociaż zaczynają od 200 zł. Zapraszają nas do swojej chatki, podają krzesełka, wodę i ręczniki, młodzież szaleje z naszym aparatem, a nas w ściska w gardle. Żegnamy się i ruszamy dalej. Na postoju w jednej z wiosek Mirek prosi gospodarza o wodę. Ten zaprasza nas na podwórze, wypytuje o podróż, częstuje pyszną wodą ze studni, a żona wciska nam jabłka i chętnie pozuje do zdjęcia. Jedziemy dalej. Po 23:00 wjeżdżamy do Węgier, ale sił starcza na godzinę jazdy. Zalegamy na ławkach przy barze. Po 2:00 ruszamy, ale oboje dosłownie zasypiamy, więc znajdujemy kolejną ławkę. Rano budzi nas wzrok zdziwionych Madziarów idących po bułki. Ruszamy. Mijamy urokliwy Tokaj, w którym okazuje się, że żadnych pieniędzy nie wypłacimy. Spożywamy resztki arbuza popijając studzienną wodą. Przejeżdżamy Słowację i kończy się ostatnie paliwo. Mirek wygrzebuje z kieszeni 30 złotych i prosi Słowaczkę na stacji o 4 litry. Tym sposobem dojeżdżamy prosto do krośnieńskiego banku. Ładna pani nie chce wypłacić pieniędzy, bo dokumentem autoryzacyjnym jest dowód osobisty, a nie paszport. Kogo obchodzi, że straciliśmy? Już mam przegryzać kobiecie tętnicę, ale Mirek dyplomatycznie wyjaśnia sytuację. Zamawiamy chyba wszystko, co serwuje pobliska restauracja i obżarci jak bąki ruszamy do Bydgoszczy. Prawie dojeżdżamy do domu, ale po północy przychodzi burza i zalegamy w hotelu jakieś… 100 km od naszego domu w Bydgoszczy.
Podsumowując, na noclegi wydaliśmy 1800 zł (motele lub kwatery), prom (Pireus- Santorini) w obie strony kosztował 1000 zł (2 osoby i motocykl). Na benzynę wydaliśmy około 3500 zł. Na jedzenie ile wydaliśmy trudno określić, realny koszt naszej podróży to powyższe opłaty x dwa.
• Dobór ubrań był przemyślany i celowy – chcieliśmy się opalić, a nie ugotować
• Dobór trasy też, następnym razem będę planować z mapą fizyczną, a nie administracyjną
• Warto rezerwować pokoje na bookingu – wszyscy się starają i są mili, bo zależy im na dobrych ocenach
• Do najciekawszych noclegów nawigacja nie doprowadzi – dotyczy opcji pt. mapa kupiona tydzień przed wyjazdem
• Nie polecamy Albanii ani Bułgarii nocą na motocyklu
• Zieloną kartę chcieli zobaczyć tylko Albańczycy
Ceny benzyny w zł:
• Czechy – 5,95
• Austria – 5,89
• Słowenia – 5,80
• Chorwacja – 5,79
• Czarnogóra – 5,87
• Albania – 5,60
• Grecja – 7,00
• Bułgaria – 5,00
• Rumunia – 5,22
• Węgry – 6,02
• Słowacja – 6,44
Tekst i zdjęcia: Ewelina i Mirek Pomian