Dwa tysiące kilometrów po Polsce. Zwiedzana powoli (tzn. do 130km/h) jest piękna…
Latem Pacyfka na Małej (Honda CBF250) i Shayba na Mariannie (Honda CB500) przejechali Polskę na ukos i wszystkie góry wzdłuż…
CZĘŚĆ DRUGA
(Przeczytaj też część pierwszą – ze Szczecina w Bieszczady.)
Jest koniec czerwca, po przejechaniu ponad tysiąca kilometrów ze Szczecina w Bieszczady, budzimy się w Wetlinie, w przyjaznym motocyklistom zajeździe „Wiklinowa Zatoka”.
Rano pomagam przesympatycznej gospodyni, pani Ewie, w porozumieniu się po angielsku z trzema Holenderkami, które przyjechały nad ranem, po tym jak trasa autem zajęła im kilka godzin więcej niż mówił GPS, bo była mgła. Dziewczyny przyjechały ze Słowacji, nie mają złotówek, pytają o bankomat. Najbliższy jest w Cisnej, 18 km stąd. Taki to świat, bez bankomatów, bez zasięgu… a może by tak to wszystko pie*dolnąć i wyjechać w Bieszczady….? Wymieniam dziewczynom euro, żeby nie musiały cisnąć do Cisnej by zapłacić za nockę.
Ruszamy na zachód przez parujące po nocnej burzy lasy. Pachną mokrą zielenią. Na wjeździe do Dołżycy – „Hipisówka, pijalnia nalewek i absyntu”. Wydziarany, brodaty, muskularny mieszkaniec przynosi nam ciepły jeszcze chleb na zakwasie, z prawdziwego pieca. Do chleba – pesto z czosnku niedźwiedziego; to taka aromatyczna trawa, która rośnie w górach. Trudno jest zdecydować się na którąś z nalewek, taki ich wybór, a w środku pływają górskie ziela, niektórych nazw w życiu nie słyszałam. Obok hipisowska izba pamięci z portretami Jima Morrisona i Janis Joplin. W Cisnej szukamy miejsca na śniadanie, ale tam przed nami zdążyła dotrzeć komercja, i jakoś nie mam ochoty po latach wracać do kultowego pubu „Siekierezada”, skoro teraz nawet parking przed nim jest płatny. Objechawszy całą Cisną zawracamy i zajeżdżamy do Szynku na Zamościu, przed którym widzieliśmy lśniącego customowego choppera, na którym jak się później okazało, jeździ pani gospodyni. Timing idealny – parkujemy w pierwszych kroplach deszczu, do drzwi dobiegamy już całkiem mokrzy, a gdy przestąpiliśmy próg, dmuchnęło i lunęło tak, że baliśmy się czy nie przewróci naszych maszyn. Patrzymy przed okna drewnianego szynku, jak wicher gnie drzewa do ziemi, a pioruny walą po okolicznych szczytach.
Szalejąca burza uciszyła się po pół godzinie (wypełnionej plackami ziemniaczanymi, porcja dla drwala); słońce i błękit wyszły jak gdyby nigdy nic. Tylko szarożółte bełty wezbranego potoku, który wcześniej był cieknącą po kamieniach strużką, są świadectwem że przed chwilą była tu nawałnica.
Jak już tylko kropi, ruszamy dalej drogą 897. Po lewej stronie mamy cały czas główną grań, po której biegnie granica ze Słowacją. Postój na punkcie widokowym na przełęczy Przysłup. W Komańczy na skrzyżowaniu pytamy miejscowych o stację benzynową, a oni cieszą się, że mogą nas pokierować. Trzeba zalać, chociaż mamy jeszcze trochę wachy, ale nie wiadomo kiedy trafimy na następną stację. Benzyniarnia jest na wylotówce, już za ostatnimi domami. Dookoła lasy. Dwa dystrybutory. Nalewamy bez pośpiechu. Po betonie podjazdu skacze żółto-czarna pliszka górska potrząsając ogonkiem. Podjeżdża lokalny człowiek furgonetką i też tankuje ją niespiesznie. Nawet słońce świeci powoli. W okienku dziewczyna z kolorową chustką na włosach. Jak z jakiegoś amerykańskiego filmu drogi. Aż się zdziwiłam że można płacić kartą.
Przekraczamy granicę między Bieszczadami a Beskidem Niskim (i zarazem między Karpatami Wschodnimi i Zachodnimi). Te górki są dużo niższe, więc krajobraz odwrotny niż w Bieszczadach: trawa jest tu na dole, a drzewa na górze. Droga łagodnie wije się przez łąki. Ogromne, błękitne niebo z porozwłóczaną na nim watą chmurek. Nie ma wiosek, nie ma ludzi, nie ma aut. Cudownie.
Zapadła dziura, a w drodze nie ma dziur
W Tylawie zjeżdżamy na szosę gminną przez Mszanę. Wbrew obawom asfalt jest tu bardzo porządny. Droga wznosi się, odsłaniając widoki na faliste łąki, kraciaste, poprzecinane pasami drzew, i na zalesione grzbiety Beskidu Niskiego. Ruch żaden. Spotykamy tylko jeden pojazd, zaparkowaną na poboczu czerwoną SVkę, ale para która nią tu przyjechała to raczej nie po to by podziwiać krajobraz. Jesteśmy chyba na najdalszym, cudownym zadupiu Polski. O ile w Bieszczadach są i lokalni, i turyści, tutaj nie ma ani jednych, ani drugich. Lasy, lasy, łąki, wzgórza, czasem jakaś senna, rozciągnięta wzdłuż szosy wieś z kilku domków. Największa miejscowość Beskidu Niskiego, Krempna, pusta kompletnie. Kilku miejscowych. Budka z napisem „lody” jest otwarta, nikt do niej nie podchodzi. To bierzemy lody i kawę i siadamy na ławce. Po chwili dosiada się autochton, próbując nawiązać z nami kontakt. Mimo inicjatywy z jego strony i otwartości z naszej, jest trudno skleić rozmowę. Gościu tłumaczy, że ma nadzieję że nie mamy mu za złe, ale jest już dość wstawiony, a jak się napije, to uwielbia zgrywy.
Z Krempnej kierujemy się drogą 992 w górę Wisłoki i potem na południe, ku grani gór i podążającej z nią granicy. Zaczyna kropić deszcz. Tablice przy drodze ostrzegają przed niedźwiedziami. Shayba wypatrzył między drzewami kamienny krzyż. Zawracamy, parkujemy i przez wilgotne pokrzywy po pas przedzieramy się do drewnianego płotu, za którym stoi kilka mniej lub bardziej zniszczonych krzyży nagrobnych. Była tu kiedyś wieś Rozstajne, i to wszystko, co z niej zostało.
Przełęcz Beskid. Tu zaczyna się Słowacja. Deszcz cały czas siąpi. Drogą 77 do Bardejova, potem na przełęcz Tylicką, granica Polski i Krynica Zdrój. Uzdrowisko jest ładne, ale przeładowane ludźmi i pojazdami – tłok i ruch jak w centrum Warszawy. Wypijamy czekoladę na gorąco i szukamy noclegu. Obfitość hoteli i pensjonatów, ale żaden nie przyciąga. Krynica się kończy i zaczyna się miasto Muszyna. Jest już całkiem ciemno. Rynek kompletnie opustoszały, wszystko pozamykane, albo z powodu pory, albo plajty. A szkoda, bo tu energia jest dobra. Miasto wyssane przez sąsiednią Krynicę. Na środku rynku paru nastolatków ujeżdżających mniej lub bardziej szrotne motorowery. Pytamy ich o noclegi, ale mówią że tu nie ma, żebyśmy szukali za mostem, w Złockiem, tłumaczą dokładnie, jak dojechać.
I rzeczywiście znaleźliśmy tam spokojne miejsce z bezpiecznym parkingiem. Na liczniku przybyło 194 km.
Zakręty!
Kolejne pasmo górskie: Beskid Sądecki. Obudziliśmy się u stóp najwyższego szczytu – Jaworzyny. Tu zaczyna się niesamowita droga 971 nad graniczną rzeką Poprad. Jak na filmie, jest przyczepiona do stoku zwieszającego się nad rzeką i składa się z samych zakrętów, wijących się wraz z nurtem rzeki. Nad nami po prawej zwiesza się zalesione urwisko, po lewej na dole spieniona woda na kamieniach, a za nią widoki na wzgórza po słowackiej stronie. Nic dziwnego że spotykamy tu całe kawalkady motocyklistów.
Piwniczna Zdrój, przez wielki most przekraczamy granicę. Słowacka droga 68 wije się wznosząc. Wychodzimy łukiem za stok wzgórza, nagle kończy się las i widok który się otwiera ryje czerep. Nad przestrzennym, falistym dnem doliny wznosi się kilometrowymi obrywami skalnymi potężna ściana Tatr, zwieńczona poszarpaną granią. Widziany od tej strony kontrast jest niesamowity. Stoimy ponad pół godziny i nie możemy nasycić oczu tym cudem przyrody.
Drogi 77 i 543, Czerwony Klasztor – niesamowity, wspaniale zachowany średniowieczny monastyr na brzegu Dunajca, po którego drugiej stronie kilkusetmetrowymi zerwami wznoszą się ściany Trzech Koron, najwyższej góry Pienin.
Widok jest fantastyczny, ale nie umiemy się nim cieszyć tak, jak na to zasługuje, bo dookoła nas i wiekowego klasztoru huczy jarmark wycieczkowiczów, handlu, rozrywek i ogólnej kurortozy. Zjadamy dobre ciasto w klasztornej restauracji i zmykamy stamtąd. Kilka km dalej jest przejście graniczne Sromowce Wyżne. Z okolic Krośnicy widoki na Pieniny nie tak spektakularne, ale za to można obejrzeć je w spokoju.
Kawałek dalej, po lewej kolejny widok – Tatry. Grzebień sinych, skalistych szczytów, ocienionych szarymi chmurzyskami kontrastuje z rozścieloną u jego stóp doliną, falistą i pasiastą, w zielono-zielono-zielone wzory, niczym kilimek z górskiej chałupy. To najlepszy widok na Tatry jaki znaleźliśmy na tej trasie.
Zakręty!
Skręcamy na Krościenko; uroda ryneczku otoczonego piękną, unikatową architekturą niestety tonie pod wrzaskami stad młodzieży i rodzinek wczasowych. Uciekamy na północ drogą 969, na której gęsty ruch i mnóstwo popieprzonych kierowców. Zakręty, podwójna ciągła, barierka wzdłuż, a jednej takiej się spieszy; jadę 60 tam gdzie jest 50 a ona najpierw wbija się Shaybie na ogon, wcina między nas, trzyma zderzak niemal na mojej tylnej gumie i jeszcze mi mruga światłami żeby jej zjechać, gdzie tu nie ma widoczności, pobocza, ciasno jak w budżecie ministerstwa kultury i zakaz wyprzedzania. Niechby ten przede mną gwałtowniej przyhamował z dowolnego powodu, to ze mnie by została marmolada. Macham idiotce, że ma trzymać odstęp. Po kilku takich sytuacjach na odcinku zaledwie paru kilometrów zjeżdżamy na parking, bo muszę się odstresować używając słowa, za które Jurkowi Owsiakowi sąd wlepił 130 zł kary. Na szczęście już parę kilometrów dalej można z zjechać z tej drogi – Zabrzeż, Kamienica i w niej w prawo na Zalesie. Wjeżdżamy w ten sposób w Beskid Wyspowy. Widoki na łagodne, otwarte wzgórza pełne łąk, pól i porozsiewanych domków. W Zalesiu skręcamy na Starą Wieś/Limanową, wbijamy w lasy i naraz robi się jakiś przeobłędny czad. Droga, łącząca nic z niczym, porządnie wyasfaltowana i kompletnie pusta, zwija się w urywające łeb zakręty. Wspina na przełęcze, opada, wznosi, trawersuje zbocza i wije się, wije, wije. Shayba tak przytarł podnóżkami że aż się przestraszył. Mi te zakręty podobały się najbardziej z całej naszej trasy (Shayba jednak wolał te w Bieszczadach).
Później dowiedzieliśmy się że na tej właśnie drodze rozgrywane są samochodowe wyścigi górskie (w tym runda mistrzostw Świata).
Limanowa to sympatyczne miejsce. Przyjezdnych jest niewielu – same lokalne blachy KLI. Czuje się, że ludzie którzy tam żyją, je lubią. Na pięknym ryneczku kwitną pelargonie i kwitnie życie miejskie.
Metę mieliśmy na szczycie górskiego pasma nad Limanową. Po świetnym asfalcie posmakowaliśmy offroadu i drogi składającej się z kamieni i kolein. Motocykle zaparkowane na miękkiej trawie mogłyby się przewrócić, gdyby w nocy padało lub wiało. Więc przypięliśmy je do słupków, Mariankę pożyczoną linką holowniczą, a Małą paskiem od spodni i od plecaka 🙂
Tego dnia nakręciliśmy 160 km.
Zakręty!
Nazajutrz ruszamy po południu, jak przestało w końcu padać. Przed Tylmanową skręcamy z DW 969 na Ochotnicę, wjeżdżając tym samym w kolejne pasmo Karpat: Gorce. Przez Gorce wiedzie tylko jedna droga, wzdłuż której rozciąga się najdłuższa wieś w Polsce, Ochotnica, porozrzucana na odcinku 25 kilometrów, a w pionie od 380 m n.p.m. aż po szczyt wznoszącego się nad nią Lubania 1210 m. My nie wjechaliśmy tak wysoko, tylko tam gdzie asfalt, na przełęcz Knurowską 846m. Czyli w sumie pół kilometra deniwelacji. Po naszej lewej Lubań, po prawej szczyt Turbacz. Wzdłuż szosy domki, zagrody, pola i łąki.
Tuż przed przełęczą oraz za nią – znów wspaniałe zakręty. Droga jest jednak wąska, a miejscowi, których jeździ tu dość sporo, jeżdżą raczej środkiem niż prawą stroną, więc nie używamy ich sobie (zakrętów, nie tubylców) tak bardzo jak by można, z obawy przed czołówką. Mimo to jest przepięknie. Za przełęczą wspaniały widok w stronę doliny.
W Nowym Targu na południe, droga 49 na Białkę Tatrzańską. Znów widoki na Tatry, teraz już znacznie bliższe, potężniejsze, oświetlone niesamowicie przez zwieszające się nad horyzont słońce. Nim dojechaliśmy jednak do ich stóp, do Bukowiny Tatrzańskiej, obkleiły je ciemne chmury 🙁
Szukamy noclegu. W Brzegach z pastwiska na poboczu na drogę wyszedł nam KUŃ. Shayba ominął go unikiem, ja odhamowałam. A on nawet nie spojrzał!!!
CIĄG DALSZY NASTĄPI