Wyprawa do Chorwacji, Bośni, Czarnogóry, Włoch i Niemiec, która zaczęła się podczas długiego weekendu majowego 2014 roku. W dniach 1-15. maja nawinąłem na mojej Hondzie CBR 600 F z 2011 prawie 5000 km, z czego ponad połowę samodzielnie. Przeczytajcie relację!
autor:
Tomek Kulesza
Od roku myślałem o takiej wyprawie, ale jakoś się nie składało. Albo ciężko było zgrać urlopy, albo nie było kasy, albo praca. Zawsze coś. Więc kiedy w okolicach kwietnia usłyszałem, że dwójka moich znajomych, Agnieszka i Maciek wybiera się na długi weekend majowy do Chorwacji i Czarnogóry, postanowiłem przyłączyć się do nich. Ustaliliśmy trasę i punkty jakie chcemy odwiedzić i jak logistycznie przygotować się do wyprawy.
Spakowałem się do 2 kufrów Givi V35 z samodzielnie zrobionym na tę wyprawę oświetleniem LED, rollbag 40 litrów w którym trzymałem lustrzankę, śpiwór, strój przeciwdeszczowy, zapasowe rękawice, bluzę i coś do picia i zjedzenia po drodze… No i w końcu przyszedł ten dzień kiedy marzenie miało się ziścić!
Pierwszą część wyprawy przejechaliśmy razem. Wspólnie dojechaliśmy do Dubrownika. Jechaliśmy z Warszawy do Graz-u (pierwszy przelot 850 km) gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg. Granicę z Czechami przekraczaliśmy w Cieszynie, potem autostradami na Wiedeń i Graz właśnie. Wieczorem w Alpach zanim dojechaliśmy do Graz-u nieźle nas wymroziło. Trochę zajęło nam znalezienie noclegu – albo było za drogo albo nie było miejsc. W końcu wylądowaliśmy w hostelu w 8-osobowej sali. Czyściutko, tylko jeden z dwóch współlokatorów miał pewien feler – strasznie chrapał i co jakiś czas trzeba go było uciszać.
Obejrzyjcie też pokaz slajdów z całej podróży oraz przejażdżkę Ferrari 458 Italia:
Drugiego dnia kierowaliśmy się na Zadar. Zjechaliśmy z autostrady w okolicach Haimburga i drogą numer 82 udaliśmy się w kierunku granicy ze Słowenią. Od czasu do czasu padał deszcz. Podjazd do przejścia granicznego w Jezersko to już niezłe serpentyny. Droga lokalna, po Austriackiej stronie dobry asfalt, po Słoweńskiej nieco gorszy. Na górze opuszczone budynki przejścia granicznego, na którym żywego ducha. Na mokrym asfalcie serpentyn przekonałem się, że nie jestem tak dobrym kierowcą jak myślałem i było sporo stresu. A u moich współtowarzyszy pełny lizak na twarzach. Ale dzięki temu stwierdziłem, że po powrocie do Polski od razu zapisuję się na jazdy doszkalające.
Następnie droga 210 do Ljubliany, a potem Postojna i Rijeka. Chorwacja przywitała nas deszczem i temperaturą +10 stopni. Nie za fajnie. Przynajmniej miałem kombinezon przeciwdeszczowy. Z Rijeki chcieliśmy już jechać nad morzem do Zadaru. Ale deszcz i temperatura przegoniła nas z drogi nr 8 i w Senji odbiliśmy w głąb lądu do autostrady A1 i w deszczu, po ciemku i w trupiej mgle snującej się nad asfaltem dojechaliśmy do Zadaru. Po drodze była przerwa na tankowanie i ogrzanie się gorącą herbatą. Przy okazji znaleźliśmy nocleg w Zadarze przez Booking.com. Niestety po dotarciu na miejsce okazało się, że właścicielka kwatery wynajęła ją komuś innemu, bo zapomniała to zgłosić. Więc pierwsza wpadka. Stojąc jak mokre i zziębnięte kury z bagażami odesłano nas do helpdesku Booking.com i właścicielka kwatery też miała czegoś nam poszukać. Ale nie bardzo jej to wychodziło, a helpdesk nie bardzo przejął się problemem klientów stojących o 23:00 w centrum miasta bez noclegu. Więc sami znaleźliśmy kwaterę na starówce na tę jedną noc, ale niestety droższą. Po 588 km drogi, udałem się ukoić nerwy piwem do pobliskiej knajpki.
Rano korzystając z tego, że nie pada, krótka sesja zdjęciowa na starówce i w okolicach. Zaraz ruszyliśmy w drogę, ale deszcz przypomniał sobie o nas.
Trzeciego dnia z powodu psiej pogody trasa była krótka, bo tylko 162 km, ale dalej w deszczu. Jechaliśmy do Splitu z przerwą w Sibeniku. Pokręciliśmy się po starym mieście na szczycie wzniesienia – przynajmniej nie padało tak, jak do tej pory (mżawka już nam nie przeszkadzała tak bardzo). Przez tą psią pogodę Trogir wypadł z planu. Do Splitu dojechaliśmy i zalogowaliśmy się na kwaterze (już nie było problemów z bookingiem). Ale stwierdziliśmy, że kwatery na nocleg na dany dzień będziemy rezerwować najpóźniej w czasie przerwy obiadowej (a najlepiej rano). Wieczorem zwiedzaliśmy Split i Pałac Dioklecjana. Pięknie oświetlone, mokre od deszczu mury i posadzki też mają swój urok ale wolelibyśmy, aby było cieplej i sucho. Kolacja z krewetek i wina w eleganckiej restauracji pozwoliła ogrzać przemoczone w czasie zwiedzania stopy.
Czwartego dnia plan był taki aby dotrzeć do Dubrownika przez Mostar. Pogoda była lepsza – nie padało i przebijało słońce. Ale wiatr był taki, że na autostradzie A1 (a szczególnie jej początku) targało motocyklami po całej szerokości pasa.
W Bośni TomTom w iPhone już nie miał praktycznie siatki dróg wiec pobłądziliśmy, ale dzięki znajomości niemieckiego dogadaliśmy się z lokalesem – skierował nas na drogę M6 i dotarliśmy do Mostaru. Na tej trasie ruch był duży, a w porównaniu z Chorwacją było dziko i niebezpiecznie. Pełno wariatów wyprzedzających na podwójnej ciągłej na zakręcie w prawo, kiedy po prawym jedzie sznurek pojazdów jeden za drugim, wyjeżdżających z podporządkowanych na pełnym gazie. Trochę strasznie i radzę uważać. Za to Mostar wynagrodził trudy – piękne widoki, malownicze uliczki i bardzo miły spacer. Warto wejść na szczyt wieży minaretu na starówce – bardzo ładny widok, chociaż na górze bardzo ciasno. Wystarczy odejść kawałek od starówki, a bez problemu znajdzie się ślady nieodległej wojny i opuszczone budynki w stanie jak po naszym Powstaniu Warszawskim, ze ścianami pełnymi dziur po pociskach i ostrzale artyleryjskim.
Do Chorwacji wróciliśmy kierując się na Rogotin, a potem wzdłuż wybrzeża drogą nr 8. Pomiędzy chmurami wyglądało od czasu do czasu słońce. Znaleźliśmy bardzo fajna kwaterę w Dubrowniku, z której było 5 minut do starego miasta. Była tak fajna, że postanowiliśmy poświęcić więcej czasu na zwiedzanie Perły Adriatyku i zostaliśmy 2 dni, by wygrzać zziębnięte kości po poprzednich dniach i ostatnich 338 km drogi. Wieczorem przeszliśmy się po starym mieście po smacznej kolacji.
Piątego dnia rano stwierdziłem z Maćkiem, że wyskoczymy do Czarnogóry zobaczyć Kotor i Budvę. Pogoda była piękna i chyba z 30 stopni ciepła. W końcu pogoda na jaką liczyliśmy! Niestety Maciek w Czarnogórze już niedaleko Kotor-u miał awarię świateł i wrócił do Dubrownika szukać serwisu. Ja pojechałem dalej sam.
W Kotorze trafiłem na szczyt ruchu ulicznego i nie było za bardzo gdzie zaparkować, więc pojechałem dalej do Budvy. Tutaj mniej ludzi chociaż widać, że miasto mocno się rozbudowuje z powodu turystyki. Szczególnie wzdłuż główniej promenady prowadzącej do starego miasta i murów twierdzy co kawałek jakaś budowa hotelu pomiędzy już stojącymi, eleganckimi sklepami. Wszędzie pełno Mini Cooperów na rosyjskich blachach oraz innych Land Cruiserów. Zresztą w porcie też wypasione jachty motorowe z nazwami pisanymi cyrylicą. Twierdza i uliczki w murach starego miasta bardzo urokliwe.
Potem postanowiłem ponownie zaatakować Kotor. Znalazłem miejsce do parkowania przy samych murach i jednej z bram na stare miasto, tam gdzie parkują swoje skutery tubylcy. Chyba jeszcze ładniej niż w Budvie chociaż bardziej turystycznie. W architekturze czuć rękę Republiki Weneckiej. No i robi wrażenie mur z wieżyczkami wijący się wysoko mad miastem po skałach wzgórza jak chiński mur. No i mega dobra pizza z okienka na cienkim cieście. Po powrocie do Dubrownika licznik wskazał 227 km. I każdy kilometr był piękny – szczególnie jazda wzdłuż wybrzeża przed Kotorem. Zdecydowanie warto się tam wybrać. Trzeba tylko pamiętać o paszporcie i zielonej karcie, bo sprawdzają na wjeździe i wyjeździe z Czarnogóry. Wieczorem znowu był spacer i kolacja w Dubrowniku i piwko w kawiarence przyklejonej do skał na zewnątrz murów miasta – kawiarenka sama reklamuje się jako posiadająca najpiękniejszy widok na morze.
Szóstego maja postanowiłem zrobić w końcu zdjęcia Dubrownika w słońcu. Zwiedziłem wiele z miejsc jakie widziałem już 2 razy w nocy oraz wiele nowych. Zrobiłem też wycieczkę po murach miasta – zapewnia piękne widoki na całe stare miasto. Warto, bo daje widok prawie z lotu ptaka na miasto. Potem zakupy spożywcze i zameldowałem się na kwaterze. Tu pożegnałem się z Agnieszką i Maćkiem. Oni jechali na kilka dni pokręcić się po Czarnogórze. Ja musiałem spadać na prom do Splitu. Musiałem być 9 maja w Mediolanie, a po drodze miałem w planie Bolonię i okolice. Zatrzymałem się jeszcze w punkcie widokowym nad miastem przy drodze, żeby zrobić pocztówkowe fotki starego miasta.
Po 227 km z pięknymi widokami i zakrętami drogą nr 8 oraz A1, wylądowałem koło 16:00 w Splicie. Pogoda dopisywała, więc z aparatem wróciłem z rewizytą do Dioklecjana i jego włości. Warto było zobaczyć te miejsca znowu w promieniach popołudniowego słońca. No i w porcie stał mój włoski prom Marco Polo. Po ponad 2 godzinach zwiedzania, pojechałem do portu. Tam spotkałem wycieczkę Włochów na GS-ach oraz dwóch sympatycznych Serbów. Po zaczekowaniu się na promie, piwko dla strudzonego wędrowca, kolacja i sen.
Do Ancony przybyliśmy koło 7-mej rano, siódmego dnia. Do Bolonii miałem tylko 240 km, więc myślałem, że szybko przelecę ten odcinek. Chciałem udać się lokalnymi drogami, żeby zobaczyć coś więcej, niż z autostrady. Wybrałem trasę na Ravene, a potem w lewo na Bolonię. Ale rozczarowałem się – spory ruch na drodze, trochę fotoradarów, co chwila ronda i roboty drogowe w miastach. Widoków też nie było specjalnych. Tłukłem się 4,5 godziny. Przyjemniej, ładne widoki i mały ruch były na wiejskich okolicach niedaleko Boloni. Na miejscu zamieszkałem u koleżanki mojej koleżanki. Po zrzuceniu gratów w zasadzie atrakcje dopiero się zaczynały. Znowu na motocykl i jazda po mieście do fabryki i muzeum Ducati. Wycieczkę zarezerwowałem jeszcze w Polsce z wyprzedzeniem. Najpierw była wycieczka po fabryce po kilku działach produkcyjnych. Było nas kilkanaście osób z różnych krajów i kontynentów. Obejrzeliśmy praktycznie wszystkie etapy produkcji. Na linii były akurat Panigale z limitowanej, tytanowej serii i Multistrady. Liczyłem na dłuższą wycieczkę po produkcji i miałem trochę niedosyt. No ale fabryka to nie miejsce dla turystów, więc ich trochę rozumiem. Potem wizyta w muzeum i przegląd historycznych modeli, które albo coś wygrały, albo czymś się wyróżniły. Po wyjściu z fabryki rzut oka na parking pracowniczy, na którym pełna paleta najróżniejszych Dukatów. No i długi szpaler najnowszego modelu Diavela – wróciły chyba z jakiejś prezentacji dla mediów. W stacyjkach były kluczyki i aż kusiło by odpalić i pojechać w siną dal. Późnym popołudniem pierwszy spacer po mieście z aparatem. W końcu mogłem nacieszyć oczy piękną architekturą i powdychać historię.
Kolejny, ósmy dzień i kolejna atrakcja – przed południem zameldowałem się w muzeum Ferrari w Maranello. Na parkingu przed muzeum witają trzy stoiska firm jakie oferujących odpłatne przejażdżki Ferrari. Wybrałem Ferrari 458 Italia + filmowanie kamerką GoPro. Z miłą panią, która też jeździ na motocyklu, utargowałem łącznie cenę na 110 EUR za 15 minut przyjemności za kółkiem. To niestety trochę mało jeżdżąc po okolicznych drogach w normalnym ruchu. Ale raz udało mi się wcisnąć tak, że przyspieszenie spowodowało mimowolne wyrwanie się z gardła „ohhhhh”. Dużo kasy, ale warto – chociaż polecam dłuższą jazdę. Potem muzeum pokazujące historię marki od najstarszych do najnowszych modeli.
Po powrocie do Bolonii znowu wycieczka po mieście i lody w lodziarni obok dwóch wież, które zryją mózg! Najlepsze lody na świecie! Wziąłem tylko 2 kulki: pistacjowe i czekoladowe. Wystarczyło by chcieć znowu wrócić w przyszłości w to samo miejsce – nie trzeba wrzucać kasy do fontanny. Wszędzie pełno studentów, knajpek gdzie można zjeść dobre rzeczy za niewielkie pieniądze – szczególnie kiedy trafi się na taką z „apperitifo” – płacisz kilka euro i jesz do oporu to, co danego dnia knajpa przygotowała w ramach tej „promocji”. W różnych miejscach różne menu i w różnych godzinach. Bierzesz talerzyk w rękę i nabierasz jak na przyjęciu ze szwedzkim stołem.
9-go maja rano ostatni spacer pożegnalny po Bolonii. Już przypinałem kufry Givi do motocykla, kiedy okazało się, że jedna ze śrub w stelażu podtrzymująca prawy kufer gdzieś odleciała. Miałem stracha, że mi kufer odleci na autostradzie, więc trzeba kupić nową w jakimś sklepie. Ale zaczęła się właśnie sjesta i sklepy pozamykane na 2 godziny albo i dłużej. Czas goni, więc pomyślałem, że w tym czasie dojadę do Mediolanu i tam kupię tę śrubkę. Na autostradzie kufer nie odleciał! Ale przez taką drobnostkę z planu wypadła Parma, miałem ją po drodze. W hotelu w Mediolanie zrzuciłem graty i ruszyłem na miasto w poszukiwaniu śrubki, bo to piątek, a w weekend nie będę miał czasu na zakupy, natomiast w poniedziałek lecę dalej. I jak to we Włoszech, nie obyło się bez przygód. Jeden sklep przeniesiony w inne miejsce niż na stronie producenta, w drugim akurat śrubki nie mają. Ale ludzie mili i po burzliwej konwersacji rękami i łamanym angielskim w końcu trafiłem na wielki sklep i dealera kilku marek motocykli. Po grzebaniu w komputerze i kartonach mili panowie (którzy nawet znali angielski) znaleźli 2 śrubki za 8 euro. Uffffff, taka głupota, a popsuła humor. Jeden z obsługujących nawet był tak uprzejmy, że kiedy płaciłem w kasie, przykręcił mi brakującą śrubę do stelaża.
Spocony, ale szczęśliwy dojechałem na Piazza del Duomo. Tu spotkanie ze znajomymi i pizza. Na to jak piją w tym upale piwo patrzyłem z niekłamaną zazdrością. A wieczorem spotkanie z jeszcze większą liczbą znajomych, bo wszyscy przyjechali tu na festiwal salsy czyli 3 dni lekcji salsy i innych tańców latynoamerykańskich oraz 3 imprezy do samego rana (www.on2salsacongress.com). Ludzie z całego świata i wspaniała zabawa! Z powodu zajęć nie było czasu na większe zwiedzanie, więc późnym popołudniem był wypad nad kanały przecinające miasto. Nie jest to Wenecja, ale swój klimat na pewno ma. W restauracji nad kanałami kuchnia włoska oczywiście nie zawiodła.
Po 3 dniach hulanek i swawoli trzeba opuścić Mediolan i festiwal. Następny etap będzie bardzo malowniczy – jeszcze w Polsce zaplanowałem pokonać Passo dello Stelvio. Ale po przeprawie na granicy Austriacko-Słoweńskiej stwierdziłem, że jestem za cienki bolek. Zresztą jadę sam, więc nie będę kozaczył. Przyjadę jeszcze raz, jak się podszkolę. Wybrałem zatem trasę przez Bergamo i po zjeździe z A4 w Bresci, jazda zachodnim brzegiem jeziora Garda drogą SS45bis. Legenda nie kłamie i to naprawdę piękne miejsce. Widoki niesamowite i nie dziwię się, że bogaci kupują tam swoje rezydencje. Po dojechaniu do Riva del Garda zjazd na drogę SS240 i na A22 w kierunku Bolzano. Przed Bolzano zjazd w lewo na Nalles, gdzie miałem nocleg.
Zameldowałem się w pensjonacie o zmroku i jak już było ciemno wyszedłem na miasto w poszukiwaniu pizzerii, którą polecała mi właścicielka pensjonatu. W trakcie spaceru zaczęły mnie dopadać wątpliwości – czy to jeszcze Włochy czy już wpadłem do Austrii? Domy z pruskim murem, wszystko takie czyściutkie, „wycacane”, pod linijkę. Znalazłem pizzerię. Pizza z czosnkiem rozgrzała ciało, niemieckie piwo po 307 km pięknych górskich widoków było zwięczeniem wieczoru. Na szczęście młody kelner bardzo dobrze mówił po angielsku. Uświadomił mnie, że te tereny przed pierwszą wojną światową należały do Austrii. Rodzimym językiem mieszkańców tych terenów jest niemiecki. Włoskiego uczą się później w szkole, ale myślą w języku niemieckim, więc mają trochę problem, gdy muszą rozmawiać po włosku udając się dalej na południe kraju.
Ale jak dla mnie to bardzo ciekawa mieszanka – mają co najlepsze z 2 światów: wyśmienitą pizzę oraz bardzo dobre piwo, a nie tylko Peroni.
13 maja to trasa do Monachium. Ale dzień byłby stracony, gdyby nie było niczego do zwiedzania. Po śniadaniu w Nalles wróciłem w Bolzano na autostradę A22 i kierunek się na Innsbruck. Im dalej w Alpy, tym robiło się zimniej i mimo słońca temperatura spadła do 5 stopni. Widoki na szczyty Alp pokryte śniegiem spektakularne – kilka miesięcy temu w tych okolicach jeździłem na nartach. Na granicy z Austrią musiałem się zatrzymać by kupić winietkę, no i ogrzać się wyciągacjąc mój strój przeciwdeszczowy – przynajmniej zabezpieczy mnie przed powiewami zimnego powietrza. Na stacji spotkałem grupę chyba pięciu Polaków z Trójmiasta – na 6-cylindrowych turystycznych BMW i GS-ach wracali z Korsyki. Wcześniej mijałem ich jeszcze we Włoszech. Chwilę pogadaliśmy i ruszyliśmy dalej. Ja A13 na Innsbruck, a potem A12 w kierunku na Niemcy. W Mötz odbiłem na L236, a potem na lokalną 189 jaką miałem przekroczyć granicę. Zaczęło co jakiś czas kropić i potem dosyć obficie padać. Zatem serpentyny znowu pokonywałem w kiepskich warunkach. Jak pech to pech. Niebo mi przypominało o przyrzeczeniu dotyczącym szkoleń z doskonalenia jazy. Potem 179 do Lermoos, nastpnie za Pinswang na drogę 17. No i w końcu dojechałem w deszczu do zamku Schloss Neuschwanstein wybudowanego przez szalonego Ludwika II Bawarskiego. Szkoda tylko, że pada i podstawa chmur jest tak niska, że nie widzę zamku…
Kupiłem bilet do zamku i na autobus wiozący turystów na górę. Wejścia są w określonych turach na konkretną godzinę. Trzeba określić język, w jakim będzie mówił automatyczny przewodnik w słuchawce otrzymaną przy wejściu do zamku. Jest też Polski. W trakcie wjazdu niebo się zlitowało i przestało padać, chmury się rozwiały i wyszło słońce. Zrobiłem zdjęcia z punktu widokowego na mostku nieopodal zamku, walcząc o miejsce z chińskimi turystami – licznie tam przybyli i robili prawie poklatkowe zdjęcia ze swojej podróży w każdym ciekawszym miejscu. Po obfotografowaniu zamku znowu zaczęło się chmurzyć. Wycieczka po pokręconym świecie Ludwika II była ciekawa. Zamek ma swój urok, chociaż trochę mroczny. Zdrowa na umyśle osoba chyba straciła by rozum mieszkając w tych wnętrzach i słuchając Wagnera.
Po wyjściu z zamku znowu zaczęło padać. Dalej 17 i A96. W pobliżu Monachium w końcu przestało lać i wyszło słońce. Zainstalowałem się w hotelu. Przyjechał znajomy i pojechaliśmy na kolację do hinduskiej restauracji. Po 367 km drogi wszystko smakowało wyśmienicie, a ostre specjały rozgrzały ciało.
Czternastego dnia rano jeszcze krótkie spotkanie ze znajomym i w drogę na Berlin autostradami A9 i A15. Przede mną 591 km raczej nudnej trasy. Po wczorajszych doświadczeniach na wszelki wypadek od razu wskoczyłem w strój przeciwdeszczowy. I dobrze zrobiłem, bo na trasie z 10 razy wpadałem w obszary intensywnych opadów i słońca. Czułem się jak na przejściu dla pieszych: czarne – pada deszcz, białe – świeci słońce. Z nudów śpiewałem sobie co mi iPhone w słuchawkach zapodawał i robiłem sam ze sobą zakłady, czy zmieszczę się pomiędzy deszczowymi chmurami, czy jednak mnie zmoczy. No i zwykle przegrywałem.
W końcu dotarłem do Berlina koło 17-tej. Znajoma z salsy użyczyła mi swojego mieszkania na jedną noc. Wieczorem spacer po mieście po bliskiej okolicy. Nie miałem siły na jazdę do Centrum.
15 maja nieśpiesznie przed południem ruszyłem w ostatni etap – czyli akcja „pierzyna”. Na początku trochę deszczu (na szczęście niezbyt mocnego), a potem po przekroczeniu granicy z ojczyzną pogoda powoli się poprawiała. Zameldowałem się u mamy pod Łodzią i po kilku dniach odpoczynku od siodła, wróciłem do Warszawy.