Dalej się nie da – czyli motocyklem z Druskiennik do Szanghaju 80 lat później.
Pomysł na wyjazd powstał niecały rok przed planowanym startem. Było to pierwsze wydarzenie podróżnicze w naszym życiu, które wymagało zaangażowania już nie tylko logistycznego, czy wytrzymałościowego. Tym razem musieliśmy zmierzyć się z zagadanieniem, które wcześniej ni w ząb nie pokrywało nam się z hasłem 'wyprawa’ – marketingiem. Od momentu kiedy ostatecznie podjęliśmy decyzję, że chcemy pojechać na motocyklach na inny kontynent, zaczęliśmy pracę na dwie zmiany. Po powrocie z biur siadaliśmy przed komputerem, i do późnych godzin nocnych tworzyliśmy oprawę marketingową wydarzenia. Wysłaliśmy ponad tysiąc maili, wykonaliśmy dziesiątki, jeśli nie setki telefonów, a nawet stworzyliśmy autorskie pocztówki wysyłane do prezesów firm, mające zachęcić do współpracy przy projekcie.
Niecałe dwa miesiące przed planowanym startem musieliśmy się poddać. Mimo wielu obietnic i sporego zainteresowania, poza ciepłym słowem i klepaniem po plecach, nie udało nam się otrzymać wsparcia finansowego gigantów, pozwalającego powtórzyć w całości trasę rodaków sprzed 80ciu lat. Rozbiliśmy skarbonki i z pomocą wielu zaprzyjaźnionych dobrych ludzi ruszyliśmy krótszą trasą 'choćby do granicy Chińskiej’. Zaskakujące, jak świat się zmniejszył… Przez długi czas twierdziliśmy, że skoro nie wjedziemy do Birmy i Chin, wyjazd będzie zwykłą przejażdżką, niewiele odbiegającą od coweekendowego śmigania po Puszczy Noteckiej.
Nie był. Może zabrzmi to bardzo patetycznie, ale jeśli faktycznie są w życiu chwile, dla których warto żyć, to te dwa miesiące składały się tylko z nich.
– Nie było trudno, co? – No, nie było. Wystarczy wsiąść i jechać!
Tak wyglądał nasz dialog tuż przed granicą czesko-polską, po przejechaniu 18. tys kilometrów w kierunku granicy chińskiej i z powrotem. Z całą pewnością wyciągnięcie takich wniosków jest oczywiste po zakończeniu każdego wyjazdu. Z łatwością przyszło nam zapomnieć o 10cio miesięcznych przygotowaniach, wyrzeczeniach i pracy po nocach. O rozczarowaniu, gdy poznaliśmy bariery finansowe pierwotnego planu. Ale też o obecnych obiciach, obtarciach i wysilonych dwumiesięczną jazdą stawach. Mieliśmy to już za sobą, był piękny, ciepły jesienny dzień. Jechaliśmy granicznymi serpentynami, wymijając różnobarwne liściaste pułapki zastawione na drodze przez powietrzne wiry. Serce rozsadzała radość. Udało się! Pozostało 250km do DOMu: ciepły prysznic, wygodne łóżko, zaopatrzony sklep na wyciągnięcie ręki, bieżąca woda.. Radość trwała prawie do końca dnia. 5km przed osiągnięciem celu, coś, jakby piorun, strzeliło kontrastem. Słowa z ust nie chciały wychodzić, natomiast łzy na poliki znacznie chętniej.
Co my teraz będziemy robić, skoro jest co jeść i jest gdzie spać? Znowu wpadniemy w wir wykonywania rzeczy niepotrzebnych. Pamiętasz jakie to było piękne? Tylko to, co najistotniejsze, niezbędne do przeżycia. Resztę czasu wypełniał szum w kasku i walka z siłami natury. Jak to zrobić, żeby wrócić tam, gdzie długość dnia wyznaczają wschody i zachody, gdzie odległości mierzy się w godzinach jazdy.. Przede wszstykim – jak tu się cieszyć z powrotu?!
Wszystko zaczęło się w Druskiennikach 19. sierpnia 2014 roku. I tu warto zaznaczyć, że nasze działania marketingowe przyczyniły się do pięknej rzeczy – sporo osób dowiedziało się o parze rodaków, którzy popełnili niesamowity wyczyn i przed osiemdziesięcioma laty przetarli motocyklowy szlak z Druskiennik do Szanghaju. Zostaliśmy niezwykle miło przyjęci na miejscu, wieczór minął nam na opowieściach o Państwie Bujakowskich i naszych planach na wyprawę 80lat później. Następnego dnia, mer Druskiennik i orkiestra pomogli nam oficjalnie rozpocząć naszą – nie tak niesamowitą jak przed laty – podróż. Zaskoczeni uroczystością, opuściliśmy Druskienniki w obiektywach kamer i aparatów.
Materiał nakręcony w dniu wyjazdu:
Przejazd przez Europę traktowaliśmy jako rozbieg do dalekiego skoku. W końcu o te rejony zawsze można zahaczyć, choćby w przedłużony weekend listopadowy. To miało być 'te parę dni’, żeby wpaść w rutynę wyjazdową, jednak jak się szybko okazało, rutyny na motocyklu nie ma. Raz lecisz serpentyną w rzęsistym deszczu, kiedy indziej w pełnym słońcu prawa ręka nie wie jak ściskać gaz na trzysetnym kilometrze nieskazitelnie prostej autostrady. Wydawałoby się, że lżej maszyn traktować nie można, niż na zadbanych głównych drogach Europy, co za tym idzie – o awarię trudno. Okazało się jednak, że wadliwy uszczelniacz lagi zmusił nas do szukania pomocy pod Belgradem. Bałkańska gościnność i chęć pomocy spisała się na medal. Zostawiliśmy motocykl w doskonałych rękach, więc po krótkim spacerze, wsiedliśmy na maszyny i bez wycieków, z czystymi rękoma odjechaliśmy szukać kwiecistej łąki do rozbicia namiotu i konsumpcji Serbskich winnych roztworów.
Dwa dni później byliśmy już w Turcji, która z pozycji motocyklisty wygląda znacznie inaczej, niż kiedy ogląda się ją zza szyby, najlepiej prowadzonego przez lokalnego kierowcę, auta. Jak choćby przejazd przez automatyczne bramki autostrady na przedmieściach Istambułu. Nagle z trzech wypełnionych po brzegi pasów robi się dziesięć. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że po dwustu metrach całość dziesięciopasmowej ferajny ponownie musi wpasować się w trzy pasy. A wszystko przy stałej prędkości ok 80ciu km/h. To jakby znaleźć się w środku perfekcyjnie tasowanej talii kart. Wystarczy mrugnięcie okiem i wszystko leży doskonale na swoim miejscu. Od zawsze na wyprawach unikamy dużych miast i szerokich dróg. Gwar nas irytuje, szum innych uczestników męczy.
Gdy tylko wyrwaliśmy się z 15-sto milionowego centrum kulturowego Turcji, odbiliśmy na mniejsze dróżki. Warto podpowiedzieć posiadaczom większych maszyn turystycznych, że mniejsze drogi są tu nierzadko dwupasmowe, a już na pewno w dobrym stanie. Jeśli więc poszukujesz przestrzeni, a nie lubisz otrzepywać się z kurzu, jest to z pewnością kraj, który przypadnie Ci do gustu. Bo powietrza tu wystarczy każdemu, by po brzegi wypełnić płuca. Okazało się jednak, że i my ziewać nie będziemy, bo o ile dwupasmówki kręcą rozległymi dolinami, o tyle można skracać łuki szutrowymi długimi wzniesieniami. Zdziwienia naszego nie było końca, że tak mało o tym kraju wiemy. Bo niby coś wiedzieliśmy, ale szczęki rozdziawione pozostawały przez baardzo długi czas. Omijając popularne dukty i stolice turystyczne, natykaliśmy się na stacje benzynowe, gdzie prawdopodobnie noga zagranicznego motocyklisty stawała rzadziej niż piwo w sklepach pojawiało się na półkach. Obskakiwani byliśmy właściwie przy każdym tankowaniu przez właścicieli stacji, którzy mimo kompletnego braku komunikacji (znają tylko język turecki) zasypywali nas pytaniami, czajem i warzywami z zastacyjnego ogródka. Gościnność turecka nie ma końca, o czym, oczywiście, żeby się dowiedzieć, koniecznym jest wyściubić nos znacznie dalej niż sięga widnokrąg hotelowych punktów obserwacyjnych, czy wielkomiejskich drapaczy chmur.
Z drugiej strony Turcy na drogach są nieobliczalni – wariaci, mało zwracający uwagę na „jakichś tam” motocyklistów. Długo wzbranialiśmy się przed zakupem komunikatorów, pozwalających na rozmowę między sobą podczas jazdy, zgodnie z zasadą minimalizowania zbędnych urządzeń elektrycznych. Jednak uwierz mi, Czytelniku, że okazują się one nieocenioną pomocą podczas pokonywania ruchliwych wielkomiejskich arterii. Innymi słowy, żeby płynnie przebić się dwoma motocyklami przez rwącą rzekę narwanych zmotoryzowanych Azjatów, dobrze jest móc ostrzec przed kolejnym bliżej nie sprecyzowanym manewrem owych, czy zwyczajnie zapowiedzieć kompanowi swój. Bo każda, choćby o sekundę opóźniona reakcja partnera jadącego z tyłu, może oznaczać urwanie kontaktu wzrokowego na najbliższe dwie godziny.
Nauczeni zasad drogowych panujących po przekroczeniu cieśniny Bosfor, postawiliśmy kolejny potężny krok umiejętności wpasowywania się w ruch drogowy. Jako, że spóźnieni byliśmy na granicę Rosyjską, postanowiliśmy Gruzję przeciąć jedyną istniejącą tam główną drogą – Tbilisi – Batumi. Pamięć podpowiadała, żeby nie pchać się tam motocyklem. Powiem tylko, że podpowiadała słusznie, ale żyjemy! Nie chcemy tu nikogo zniechęcać do motocyklowej Gruzji, tylko do tej jednej drogi. Wracając przez ten kraj miesiąc później, potwierdziło się, że cała reszta, to przepiękne asfaltowe serpentyny i malowniczo położone szutry.
Do pierwszej „poważnej” granicy z wizami dotarliśmy, przebijając się przez Kaukaz. Przepięknie wystrzelone, naostrzone szczyty cieszyły wzrok, a kręta droga serce. Ma ona jednak to do siebie, że parę razy do roku zostaje zablokowana przez lawiny błotne lub śnieżne. Tym razem idealnie się wpasowaliśmy, bo tuż po tym jak 10dni była nieprzejezdna. Idealnie, bo na motocyklach! Gdyby nie to, utknęlibyśmy w, na oko, trzydniowym korku. Zaoszczędzone dni spakowaliśmy w kieszeń i ruszyliśmy na spotkanie z groźnymi i skorumpowanymi celnikami Rosyjskimi. A tam… Wypełniliśmy obowiązkowe formularze, odczekaliśmy swoje tu i tam i już po dwóch godzinach zapłaciliśmy rublami.. za obiad w przydrożnym namiocie. Podobnie sprawa się miała rosyjskiej kultury drogowej. Fakt, nie jest to Europa, ale Rosjanie w końcu zaczęli poruszać się przewidywalnie. Tu po raz kolejny spotkaliśmy się z ogromną gościnnością – zasada „im dalej na wschód tym lepiej” jest ciągle aktualna. Prawdę mówiąc, spodziewaliśmy się, że jak Rosjanin zaprasza do domu, będzie nalegał na biesiadowanie przy ognistej wodzie. A tu guzik! Tereny byłej Czeczeni i dalsze ziemie w kierunku Kazachstanu zamieszkiwane są przez ortodoksyjnych Muzułmanów, przez co w sklepach na półkach podobny stan zero-alkoholowy co w Turcji.
Do tej pory przedarliśmy się przez kawał świata, ale wszystko wyglądało podobnie. Na stacjach było paliwo, ludzie mieszkali w domach, na polach pasły się krowy, ewentualnie owce. Przejazd przez granicę Kazaską odwrócił wszystko do góry nogami. O paliwo ciężko, zamiast domów pojawiły się gliniane lepianki, na drogę zaczęły wychodzić wielbłądy, a dziury w asfalcie sięgały połowy uda. Zmęczeni i dawno nie myci zdecydowaliśmy się na wizytę w hotelu. Pani zapewniła nas, że nie na marne pójdą nasze pieniądze, bo woda jest. I faktycznie była. Nauka wyciągnięta z tego noclegu mówi, że wiadro wody i pusta miska wystarczą, żeby umyć dwie dorosłe osoby wraz z włosami, zrobić pranie i jeszcze zostanie 5litrów czystej cieczy na rano!
Kazachstan już w Polsce przerażał nas wyobrażeniami o powierzchni i odległościach. Wydawałoby się, że nie jest to kraj dla motocyklistów, bo cóż ciekawego w parodniowym przemierzaniu prostej drogi, wokół której krajobraz właściwie się nie zmienia? Pierwsze dwa tysiące kilometrów naszych odwiedzin zupełnie nie wpisywały się we wcześniejsze obawy. Asfalt pojawiał się bardzo sporadycznie, a jeśli nawet, był tak dziurawy, że doskonale testował nauki wyciągnięte na zajęciach doszkalających technikę jazdy. Przede wszystkim jednak, jeździliśmy wzdłuż głównego nasypu drogowego – coś wspaniałego! Do wyboru zawsze było około dziesięciu duktów, wyjeżdżonych przez potężne Ziły i Kamazy. Czasem nie mniej dziurawych niż asfalt wspomniany wcześniej, czasem wypełnionych głębokim pyłem do tego stopnia, że chciało się stanąć bokiem na kanapie, bo jazda niewiele od surfowania odbiegała. Ale głównie były to przyjemne terenowe grube szutry, które trochę nosiły, trochę dobijały zawieszenie, jednak przede wszystkim dawały mnóstwo motocyklowej frajdy.
Wiedzieć należy, że są w Kazachstanie także piękne, ciągnące się bez końca gładkie asfalty. Lecz i na tych człowiek nudzić się nie może. Wystarczy podjąć odpowiednią strategię, zakłądającą dwie podstawowe zasady. Po pierwsze, należy pogodzić się z myślą, że przez najbliższe 300 km nieczęsto zmieniać będziemy biegi, czy korzystać z przeciwskrętu. Po drugie, wziąć głęboki oddech i poróbując dostrzec wielbłąda odpłynąć w najgłębsze odmęty myśli, na które nie ma nigdy czasu w codziennym świecie wypełnionym po brzegi 'rozrywką’. Jeśli natomiast myśli uleciały i nic już wygrzebać z czeluści mózgowych nie uda się, nie należy się nadto przejmować. Z pomocą przyjdzie kazachska policja, z którą parodziesięcio minutowe rozmowy o zasadach poruszania się po drogach, doprowadzą nas do wniosku, że ich obecność nie jest niczym innym, jak dostarczeniem przez Państwo Kazachskie rozrywki podróżującym w tych jakże monotonnych stronach. Bądźmy jednak gotowi, bo nierzadko za ową przyjemność przyjdzie nam słono zapłacić.
Podróżowanie motocyklem ma jeden poważny mankament. Przynajmniej raz dziennie należy zawitać na stacji benzynowej i nie jest to nic wielkiego na Starym Kontynencie. Tu zawsze czeka na nas świeża kawa, po którą, jeśli chcemy, bez problemu przemkniemy incognito, jeśli nie – Już my Europejczycy wiemy jak zwrócić na siebie uwagę. W Azji wyboru nie mamy i choćbyśmy wkulnęli się na wyłączonym silniku, pod nieczynny dystrybutor stojący w szarym polu, wraz z westernowo przewalającymi się krzakami po wysuszonej glebie, wiatr przyturla także miejscowych ze standardowym zestawem pytań: Skąd, dokąd, ile pali, jak szybko jedzie, ile kosztuje? Po każdej naszej odpowiedzi robrzmiewać będzie dźwięczne AAAAAAAAAAAAA… oznaczające każdą właściwie emocję: od zdziwienia, po aprobatę. Po tygodniu, nawet najbardziej chętna do kontaktu z lokalsami osoba, będzie miała dość!
’Dlaczego Szanghaj, bo dalej się nie da?!’ Zapytał Krzysztof Samborski, kiedy poprosiliśmy go o podzielenie się swoimi doświadczeniami w organizowaniu wjazdu do Chin. Stąd wzięła się nazwa naszego wydarzenia. Sambor, jak się później okazało, od 20lat śmiga motocyklami po krajach Pamiru, w szczególności Kirgistanie. Nic w tym dziwnego, góry zapierają dech, a szutry pozwalają wyszaleć się każdemu – od właścicieli 250tek na ostrych kostkach, po nas- parę dosiadającą sześćsety na pełniejszych oponach turystycznych. Kwestia wyboru drogi. A wybór jest! Dodaj do tego spokój i przestrzeń, a otrzymasz mieszankę marzenie. Marzenie w którego centrum znajdowaliśmy się przez bardzo krótki czas, którego wspomnienie rozsadza serce i ciągnie jak magnes w stronę odludnych krain. Szczerze, życzę Tobie, żebyś kiedyś w takim centrum też się znalazł! Motocyklowy raj, gdzie litr paliwa kosztuje mniej niż butelka piwa. Kraj w którym kurz spod kół nie dusi, a przebywanie z drugim człowiekiem nie oznacza pustego klepania jęzorem. Kraj który uczy, że wielokrotnie cisza znaczy więcej niż milion słów.
Zdarzały się sytuacje, kiedy zaganiacz stada koni, zobaczywszy nasz namiot w środku gór, sporo powyżej wierzchołka Rysów, dynamicznie zawracał swojego rumaka. Podjeżdżał na wyciągnięcie ręki i nie schodząc z wierzchowca, patrzył. Siedział na koniu, z konia parował pot, (z jeźdźca pewnie też) siedział i patrzył. My natomiast, w naszym europejskim odruchu, staraliśmy się ciągnąć go za język, częstowaliśmy czym mieliśmy, mało brakowało, a zaczęlibyśmy tańczyć, byle go czymś zająć.. Ile z ciszy, która panowała przez ten czas, można wyczytać, wiedzą tylko oni. Jakże obce jest to dla nas – poganianych od najmłodszych lat: więcej! lepiej! szybciej!
Nie ukrywamy, że poza górskimi przestrzeniami, spokój Kirgizów jest krótko mówiąc – irytujący. Ile nerwów straciliśmy na stacjach benzynowych, czy sklepach. Tu także należy uzbroić się w stoicki spokój. Nie wymagać. Nie prosić, a już z całą pewnością nie unosić głosu, oni tego nie rozumieją – robią wielkie oczy, unoszą brwi i już wiadomo, że zostają zblokowani, milkną, zapadają się pod ziemię. A irytujące sytuacje mnożą się wraz z chęcią załatwienia czegokolwiek. Nie rozwijając się, przytoczę, jak od parunastu dni pragnąłem wydać drobne, dopełniając każdy rachunek tak, żeby wydana reszta była banknotem. Próbowałem i próbowałem, jednak sprzedawcy zawsze traktowali bilon leżący na banknocie jako obciążnik zabezpieczający przed odfrunięciem. Brali tylko papierek i ni w ząb nie rozumieli o co może mi chodzić. Aż do dnia, kiedy pewien sprzedawca w, na oko, 50osobowym mieście, wziął całość! W oczach wyobraźni miałem już w porfelu papierowe 50. Chłop wbił w kalkulator kwotę przeze mnie daną 510, odjął cenę kupowanego towaru 460.. Wyjął z szuflady pięć monet po 10 i zadowolony wręczył mi do ręki. Po tym wydarzeniu, przestałem wymagać czegokolwiek, uśmiechnąłem się pod nosem i ruszyłem w Kirgistan z zupełnie nowym podejściem.
Kirgistan to świat kurzu, ukrytych pod nim superostrych kamieni. Aż dziw, że dojechaliśmy do ojczyzny na jednych, niełatanych zestawach opon! To kraj bez motocykli, w którym mechanicznie trzeba improwizować; w niebieskiej Dominice po dziś dzień wspaniale pracuje linka sprzęgła od Audi 100!
To kraj w którym sprzedawcy sklepów spożywczych zapraszają na obiad i noc do siebie. Kraj o którym nie możemy przestać myśleć, który powoduje, że płaczemy patrząc na stojące w garażu maszyny – bo przecież właśnie tam czuły się najlepiej. Choć warto przestrzec przed wysokościami, na których gaźnikowce nie czują się najlepiej i wymagają przestrojenia.
Po 30-stu intensywnych dniach jazdy, paru wywrotkach, grypie normalnej i żołądkowej, osiągnęliśmy cel. Dotarliśmy do granicy Chińskiej – do dalszej drogi zabrakło pozwoleń, opłaconego przewodnika, Chińskiego prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego. Koniec naszej przygody. Pozostało już tylko przejechać 9tysięcy kilometrów drogi powrotnej! Przez zapierające dech pogórze Tien Shan, dziurawe szutry Kazahstanu, malownicze dróżki Gruzji, ciasne wijące się wzdłuż Morza Czarnego górskie asfalty północnej Turcji, Bułgarię, Rumunię.. Ah! Przygodo trwaj!
Zapraszamy na film z wyprawy: