Nie mogliśmy zdecydować się gdzie pojechać na wakacje – żona myślała o Grecji, a ja natomiast o Bałkanach i zwiedzaniu Rumunii. W końcu jednak poszliśmy na kompromis i postanowiliśmy, że zwiedzimy i Grecję i Bałkany.
autor: Gieras
W podróż wyruszyliśmy 26.08 natomiast wróciliśmy 08.09. Pokonaliśmy ponad 4500 kilometrów. Odwiedziliśmy kraje takie jak Czechy, Słowacja, Węgry, Serbia, Macedonia, Grecja, Bułgaria, Rumunia. Niektóre kraje były tylko tranzytowe, w niektórych spędziliśmy po kilka dni. Wszędzie jednak byliśmy nastawieni na wspaniałe widoki, spotkanie ciekawych ludzi, poznanie innych kultur po prostu na przygodę. W podróż oczywiście wyruszamy motocyklem, ponieważ możemy wiele więcej zobaczyć, a także poczuć, gdyż możemy odbierać takie bodźce, których nie sposób odebrać jadąc samochodem. Chodzi mi tu o temperaturę, zapachy, a nawet wilgotność powietrza. Chcemy jechać sami jednym motocyklem, ponieważ taka podróż ma niekwestionowane plusy w porównaniu do jazdy w grupie, w której jadąc jesteśmy poniekąd zamknięci na nowych ludzi i znajomości trzymając się w grupie. Cenię sobie swobodę w podejmowaniu decyzji a także wolność.
Wyruszyliśmy o 4.15. Droga do granicy ze Słowacją i przez Słowacje przebiegła spokojnie aczkolwiek temperatura nie była zbyt dobra. Drogi kiepskiej jakości poprawiły się dopiero po przekroczeniu granicy z Węgrami ( pozdrawiamy kierowcę ciężarówki z Olkusza, który udzielił nam kilku rad). Mniej więcej w połowie trasy zatrzymaliśmy się na obiad ( bułki z pasztetem 🙂 ) na ładnej polanie. Droga przez Węgry trochę się ciągnęła, ale podróżowalo się w miarę dobrze mimo kilku wypadków. Przez ponad 100 kilometrów jechał przed nami radiowóz, ale na szczęście nie byli to przepisowi policjanci. W końcu upragniona granicą z Serbią, chociaż od niej do Belgradu było jeszcze 250 kilometrów. Jest to granica Unii europejskiej także najpierw sprawdzanie dokumentów przez Węgrów, przejazd może ze 300 metrów i sprawdzanie przez Serbów W międzyczasie mieliśmy prowizoryczny obóz uchodźców po prawej stronie i mnóstwo policji, która według mnie pilnowała żeby nikt nie robił zdjęć, ale mamy to na filmie. Zmęczenie i przebyte kilometry dały o sobie znać, kolejny postój na kawę i można jechać dalej. Szczerze mówiąc to od granicy odliczaliśmy tylko kilometry do Belgradu. Na postoju dostrzegliśmy różnorodność kulturową i narodowościową, gdyż wiele nacji traktuje Serbię, jako kraj tranzytowy. Po dotarciu do Belgradu i próbie znalezienia hotelu ( remonty dookoła) podjechaliśmy do grupy motocyklistów, która siedziała jak się okazało 300 metrów od naszego hotelu. Po udzieleniu nam informacji zaproponowali żebyśmy się dosiedli. Motocykliści w Belgradzie spotykają się tam blisko 50 lat, mimo że jest to zwykła buda ze stołami, na zewnątrz atmosfera stworzona przez tych ludzi jest bardzo pozytywna. Zawarliśmy nowe znajomości wypiliśmy po serbskim piwku i po godzinie ruszyliśmy deptakiem pod hotel. Teraz czas na szybkie zwiedzanie.
Następny dzień zaczął się później niż planowaliśmy. Wyruszyliśmy dopiero przed 8 ponieważ cała noc goście w hotelu świetnie się bawili. Na półprzytomni jakoś wstaliśmy, zapakowaliśmy graty na motor i ruszyliśmy do centrum Belgradu mijając po drodze przygotowania do rajdu ulicznego. Natknęliśmy się na spożywczak i piekarnie. Kupiliśmy mały chleb i napoje, zjedliśmy po drożdżowce i w trasę. Serbię przelatujemy z postojami jedynie na tankowanie i opłaty na bramkach. Na południu Serbii autostrada się kończy, a zaczyna jednopasmowa droga, potem znów autostradą i tak parę razy. Może to i lepiej, bo już po mału przysypialiśmy. Strasznie się ciągnęła podróż po Serbii, Ale mieliśmy czas na podziwianie wspaniałych widoków w południowej części tego kraju. Granica z Macedonią, znowu straszny korek do okienek i znowu z przeciwnej strony niż my :). Sprawdzenie dokumentów przez serbskich pograniczników, zapytali, co wieziemy i gdzie jedziemy. Ruszamy następnie do okienek po stronie Macedonii. To samo, ale zapytali o zieloną kartę. Jak zobaczył, że trzymam ja w teczce i w folii w kufrze to się zaśmiał. A prawda jest taka ze na granicy jak się celnik uprze to może kazać wykupić nowa, gdy nasza jest pomięta, a nawet złożona na pół.
Ruszamy dalej. Pierwszy widok – bieda brud i ubóstwo poraża, ale jakoś znika razem z liczba nawiniętych kilometrów. Dalej już trasa wiedzie przez góry i jest to jak do tej pory najładniejsza trasa, która jechaliśmy kiedykolwiek. Z nadmiaru szczęścia zapominam trochę o przepisach, ale mój towarzysz podróży studzi me zamiary. W końcu granicą z Grecją, bramki opłaty itp. itd. Zmęczeni, spaczeni i niewyspani odliczamy kilometry do celu. 40 kilometrów do celu, atakuje najdroższe paliwo na trasie. 1.50 Euro za litr. Drogo, ale co zrobić. W końcu docieramy na miejsce z ponad 700 kilometrami na liczniku za dzisiejszy dzień.
Kolejnego dnia trochę o dosypiamy i wstajemy później, mamy w końcu kilka dni z jednym noclegiem i okolicznym zwiedzaniem. Ruszamy na motocyklu w poszukiwaniu marketu i na objechanie okolicznych miejscowości. Jemy śniadanie i na plażę. Dzisiaj mało kilometrów, ale w końcu zasłużony odpoczynek. Zapisujemy się na wycieczkę statkiem na Skiatos na jutrzejszy dzień, także pobudka jutro przed 5.
Następnego dnia wstajemy o 4.30 i udajemy się na zakupioną na miejscu całodobowa wycieczkę na wyspy Skiatos i Kukunaris. Jedzie z nami sporo Polaków, Serbów, Rosjan i Turków. Jedziemy autobusem około 3 godzin. Po dojechaniu na miejsce naszym oczom ukazuje się malowniczy port, a w nim nasz statek. Najpierw płyniemy na Kukunaris gdzie mamy 2 godziny na zwiedzanie. Następnie płyniemy na Skiatos gdzie jemy obiad w nadmorskiej knajpie próbując regionalnych potraw, a następnie udajemy się na zwiedzanie pięknego miasteczka. Na naszym statku w drodze na wyspy jak również powrotnej organizowane są pokazy Greckich tańców, w które wciągani są również turyści, czyli również my. Dwie Greczynki w trakcie tej zabawy chodzą z ogromnymi butlami metaxy i greckiego uzo i ku uciesze wszystkich wlewają uczestnikom do ust. Zapoznajemy się z grupą Polaków z Niska, 4 góralkami z Czarnego Dunajca i grupa znajomych z Zielonej Góry. W oprawie góralskich piosenek wracamy autobusem po 23.
Nazajutrz w końcu dosiadamy motocykl i udajemy się na dłuższą wycieczkę do miasta Saloniki. Z powodu 40-stopniowego upału nie ubieramy wszystkich ciuchów motocyklowych A jedynie kaski i kurtki. Po dotarciu do miasta jesteśmy trochę przerażeni i zdziwieni sposobem jazdy kierowców. Jest dokładnie tak jak o tym czytałem przed wyjazdem. Ilość pasów na jezdni wyznaczają sobie kierowcy w zależności od natężenia ruchu, sygnalizacja świetlna jest respektowana może przez połowę kierowców, a piesi chodzą gdzie chcą i kiedy chcą. Oczywiście kierowcy motocykli i skuterów w większości jeżdżą bez kasków i w sandałach. Zatrzymujemy się w cieniu na chwilę wytchnienia. Ilość jednośladów w tym mieście jest zadziwiająca. Gdyby u nas w mieście i kraju ludzie przesiadki się nawet na takie małe skutery, jestem pewien, że nie byłoby korków i problemów z parkowaniem. No, ale cóż. Wsiadamy znowu na motocykl i zjeżdżamy praktycznie całe miasto nagrywając przy okazji kilka filmików. Zatrzymujemy się jeszcze w nadmorskiej kawiarni i kilku sklepach motocyklowych. Do hotelu wracamy wieczorem. Dokonujemy zmian w planie naszej wyprawy. Jak już wyjdziemy z Grecji, to w Bukareszcie zostaniemy na dwa dni, a nie tylko na nocleg jak planowaliśmy, przy okazji muszę przestawić następne 4 noclegi.
Następnego dnia zmęczeni ciągłymi upałami wstajemy trochę później i część dnia spędzamy w hotelu planując częściowe zwiedzanie Bukaresztu, do którego zawitamy w piątek i opuścimy w niedzielę. Ruszamy obejrzeć tez miejscowy monaster. Następnie wyruszamy na część plaży gdzie jest nieco mniej ludzi. Wszędzie pełno leżaków i parasoli, ale my leżymy nieco dalej za darmo na piasku. Nasza chwilę spokoju i relaksu przerywa dwóch chciałbym napisać Afroamerykanów, żeby być poprawnym politycznie, ale to po prostu czarnoskórzy z Afryki. Ci „majfrendzi” próbują turystom wcisnąć pączki, kije do selfie, buty i portfele. Oczywiście nic nie kupujemy. Główną atrakcją jest natomiast kobieta bez górnej części stroju kąpielowego, niespecjalnie urodziwa, ale i tak wszyscy oglądają. Wracając występujemy do sklepu po lokalne trunki i urządzamy sobie na balkonie grecka ucztę. Montuję też na nowo uchwyt od kamery na kasku, ponieważ podczas wczorajszej wycieczki do Salonik zaczął się odklejać, co przy autostradowej prędkości nie skończyłoby się dobrze dla nas i dla kamery.
Wieczorem poznajemy małżeństwo Bułgarów z Sofii, którzy wypoczywają tu wraz z dziećmi. Przy piwie rozmawiamy o życiu w Polsce i Bułgarii a także o podróżowaniu. Słuchamy rad Bułgara, co warto zobaczyć na Bałkanach. Jest to pierwsza osoba, z którą podczas rozmowy po angielsku rozumiałem mniej, niż mój rozmówca. Okazało się, że jest on wykładowcą na uniwersytecie w Sofii 🙂
Kolejnego dnia udajemy się na pieszą wycieczkę do miasteczka Paralia. Pokonujemy pieszo 10 km w obie strony, odwiedzamy miejscowy port i monastyr. Podczas kąpieli w morzu parzy mnie meduza w stopę, świetnie zwłaszcza, że nazajutrz do pokonania 800 kilometrów, ale jakoś damy radę. Wracamy do hotelu i pakujemy kufer i sakwy na jutrzejszy dzień. Dokonuję jeszcze małego przeglądu motocykla. Wieczorem udajemy się ostatni raz zażyć kąpieli w morzu egejskim.
Grecję opuszczamy o godzinie 4.45 czasu miejscowego, czyli o 3.45 polskiego. Poczułem delikatny deszcz jednak przeszedł on dosłownie po poł minuty. Jednak nie do końca. Po około 20 minutach nastąpiło chyba oberwanie chmury. Warunki były takie ze poruszaliśmy się z tak niską prędkością, że na autostradzie wyprzedził nas nawet Matiz. W sumie to padało przez około 60 kilometrów, z czego przez 20 naprawdę mocno. Po przekroczeniu granicy z Bułgarią nastąpiło znaczne pogorszenie jakości dróg. Poruszaliśmy się głównie drogami krajowymi jedno- czasami dwupasmowymi, gdyż sieć autostrad w tej części kraju jest naprawdę uboga. Jezdnia jest łamana prawie na każdym metrze a koleiny są takie głębokie ze czasami ciężko jest zmienić pas ruchu. Do momentu dojazdu do Sofii i kilkadziesiąt kilometrów dalej widoki są wspaniałe. Jednak, czym dalej na północ jest coraz gorzej. Bieda aż kłuje w oczy. Opuszczone i zdewastowane wsie i miasteczka, cygańskie osady itd. Ludzie utrzymują się tam prawdopodobnie głównie z rolnictwa i prostytucji, wszędzie pełno pół zboża i „autostopowiczek”. Dojeżdżamy na granice z Rumunią. Olbrzymi korek, który trochę omijamy bokiem w miarę możliwości, jednak tuż przed samą granicą grzecznie czekamy by znów wszystkich ominąć. W miejscu tym były pobierane opłaty ze przejazd przez wspaniały most łączący Bułgarię i Rumunię. Na szczęście motocykli to nie dotyczy, tak samo jak winiety w obu krajach. Zły stan dróg i brak autostrad w Bułgarii mocno nas opóźnia. Do hotelu meldujemy się przed 20, wcześniej przez godzinę błądząc po Bukareszcie. Dzisiaj nie ma czasu na zwiedzanie, jedynie krótka przejażdżka po mieście. Reszta na jutro.
Zostajemy w Bukareszcie dwa dni. Zwiedzanie zaczynamy od parlamentu. Gigantyczny gmach został wybudowany z pomysłu Nicolae Ceausescu. Parlament podobnie jak jego pomysłodawca jest naprawdę wielkiego formatu. Jest to drugi po amerykańskim pentagonie największy budynek na świecie. Jest to natomiast najcięższy budynek świata. Zapisujemy się na zwiedzanie na 12.30 w języku angielskim, nie wykupujemy drogiego pozwolenia na robienie zdjęć wiec robiliśmy je szybko i po kryjomu. Kontrola jak na lotnisku i wchodzimy. To, co zobaczyliśmy przerosło nasze wyobrażenia. Kryształowe żyrandole o wadze 5 ton, jedwabne zasłony, wszechobecne brąz i złoto oraz różowe marmury to tylko niektóre zdobienia, które można tam spotkać. Zachwyceni rumuński socrealizmem, zwiedzamy pozostałą część miasta wybudowana wspólnie z parlamentem, do którego wybudowania wyburzono 1/5 części miasta. Następnie zwiedzamy starówkę i wieczorem wracamy do hotelu. Jutro ruszamy dalej. Przed nami Karpaty i najpiękniejsza trasa świata – droga Transfogarska.
Z hotelu wyruszamy o godzinie 8. Szybkie śniadanie pod marketem i ruszamy do miejscowości Curtea de Arges by stamtąd ruszyć w podobno najpiękniejsza trasę na świecie – trasę transfogarska. Była to najbardziej oczekiwana przez nas trasa podczas tej wyprawy, a pomysł by się tam udać siedział w mojej głowie już od dawna. Jedziemy przez malownicze wioski z nieco zaniedbanymi, ale mającymi swój wspaniały klimat domami. Na każdym podwórku widzimy mały sąd i gospodarstwo. Mijamy tablicę z napisem trasa transfogarska. Droga najpierw prowadzi pomiędzy drzewami, więc za wiele nie widać, ale ku naszemu zaskoczeniu po wyjechaniu z tunelu ukazuje się nam ogromną zapora wodna. Zatrzymujemy się tam na zdjęcia. W sumie to, co chwilę się zatrzymujemy żeby wszystko sfotografować. Jedziemy tunelami i serpentynami i tuż przed najwyższym punktem trasy stajemy w korku w środku tunelu. Nie ma, czym oddychać, mało powietrza i same spaliny, więc jakoś przeciw mamy się na zewnątrz. Na zjeździe podczas postoju widzimy stado owiec przepędzane przez drogę przez pasterzy wraz z psami. Chwilę później luźno biegnące świnie. Nie wiem, kto je wypasa, ale biegają luzem po trasie i poboczu. Po ukończeniu trasy udajemy się do miejscowości Avrig. Pensjonat, który zarezerwowaliśmy okazuje się restauracja z pokojami. Akurat w dniu naszego przyjazdu jest wesele a dokładniej poprawiony. Już wiemy, że się nie wyśpimy. Pensjonat z zewnątrz nie wygląda na to, co ma do zaoferowania. Ładne pokoje i wspaniała kuchnia, o czym przekonaliśmy się wieczorem miło nas zaskoczyły. Ciężko się tu dogadać, bo to małe miasteczko, ale jakoś dajemy radę. Do bardzo późnego wieczora przebywamy w ogrodzie restauracji i przy dźwiękach rumuńskiego wesela smakujemy regionalnej kuchni i alkoholi. Jutro transalpina.
Dzisiejszego dnia wyruszamy z miejscowości Avrig do Baile Olanesti zaliczając trasę transalpina. Przed transalpina zatrzymujemy się gdyż motocykl wydaje dosyć denerwujący i niepokojący dźwięk w pewnym zakresie obrotów. Przyczyną jest płyta pod silnikiem, która uderzyliśmy w krawężnik jeszcze w Bukareszcie. Chwila roboty i jedziemy dalej. Wjeżdżamy na transalpine asfalt jest dużo lepszy niż na transfogarskiej, chociaż czasami pojawiają się dziury kamienie piasek. Wczoraj pisałem, że brak mi słów żeby opisać jak pięknie było na transfogarskiej. Dzisiaj na transalpinie jest dużo ładniej. Lepszy asfalt, jeszcze ostrzejsze zakręty podjazdy i zjazdy no i trasa biegnie nieco wyżej, bo prawie na 2200 m. n.p.m. spotykamy w sumie 3 grupy Polaków i z każdymi zamieniamy po mniej lub więcej słów. Sporo czasu rozmawiam z Niemcem, który na małej 350 objechał wszystkich łącznie ze mną i ścigaczami na wąskich winklach A także przymierzam się na jego motocykl. Po skończeniu trasy mu naszemu zdziwieniu nawigacja każe nam skręcić w lewo w wąską drogę w kierunku Baile Olanesti gdzie mamy zarezerwowany nocleg. Przejeżdżamy około 60 kilometrów małymi wnioskami mijając malownicze wsie i domy, których jest coraz mniej i nagle kończy się asfalt. Dalej droga z kamieni ostro pod górę. Nawigacja w dalszym ciągu pokazuje ze tędy dojedziemy. Nikola schodzi z motocykla ja podjeżdża. Przemierzamy tak może z 300 metrów. Mijają nas wozy konne i luźno b biegające konie. W końcu jedzie samochód, który zjeżdża stamtąd gdzie my mamy wjechać. Samochodem jest oczywiście jest Dacia, 1300 których w Rumuni jest jeszcze bardzo dużo. Zatrzymuje ich i jakoś dowiaduje się ze za 500 metrów jest asfalt i ze nie ma innej drogi. Mija nas wóz konny z gospodarzem i jego synem. Nikola podchodzi do nich i jakoś dogadując się na migi dojeżdża w ten sposób do asfaltu, który był trochę dalej niż za 500 metrów. Trochę więcej niż trochę. Ja robię parę fotek, zatrzymuje się koło mnie dwóch Rumunów na drodze i chyba pytają, co się stało, mowie ze ok oni to samo i pozdrawiają ręka. Za chwile z domu wychodzi Pani na oko koło 90 i tez zagaduje. Dojeżdżam do wozu konnego. Dziękujemy za podwózkę i wzajemnie się pozdrawiamy. Cieszymy się jak małe dzieci. Są to takie sytuacje i zdarzenia, których nie za znasz wykupując wycieczkę w biurze podróży dla wygodnych. Ponadto Rumuni to bardzo życzliwi serdeczni pomocni i otwarci ludzie. Szczególnie widać to w małych wsiach z dala od głównych dróg. Wszyscy pozdrawiają, zagadują. Po jakimś czasie wjeżdżamy na drogę, która mieliśmy jechać. Do hotelu docieramy na 20. Czasami dobrze się jest zgubić. Szczególnie w Rumuni.
Następnego dnia wstajemy o 8 ponieważ nie mamy do przejechania dużo kilometrów i ogólnie jesteśmy już trochę zmęczeni. Niestety pada deszcz wiec graty na motocykl pakujemy w ulewie. Padało też całą noc i przy okazji umyło nam motocykl. Żegnamy się z właścicielką, z która rozmawialiśmy w języku każdym innym niż angielski i na migi. Pada tak mocno ze w pierwszą godzinę przejeżdżamy 45 kilometrów. Po 2 godzinach przestaje mocno padać i tylko trochę mży, ale też w końcu przestaje. Po przejechaniu około 150 kilometrów wjeżdżamy na autostradę by za chwilę z niej zjechać, bo jest w budowie, później była jeszcze jedna taka sytuacja. Rumuńskie autostrady o ile się trafią są bardzo dobrej jakości i powstają nowe odcinki, więc jest sporo zamieszania i objazdów ale i tak dzisiaj dojeżdżamy najwcześniej na nocleg. W hotelu w miejscowości Kluż Napoka meldujemy się przed 16. Hotel oddalony od centrum tylko 3 kilometry, ale w otoczeniu magazynów i małych firm. Mimo że hotel nie wygląda zbyt ładnie, jednoosobowa obsługa jest świetna. Recepcjonista, który stoi za barem robi nam po kawie, krótka pogadanka i do pokoju. Ogarniamy się i udajemy na zwiedzanie miasta. Parkujemy motocyklem przed knajpa. Już ze środka widzimy jak Pani, która sprzedawała kwiaty parę metrów dalej przenosi cały swój „stragan” pod nasz motocykl i robi on jej ze reklamę. Do hotelu wracamy późnym wieczorem.
Dzisiejszego dnia wyruszamy z rumuńskiego miasteczka Kluz Napoka do węgierskiego Miszkolc. Za miastem zatrzymujemy się na śniadanie przy polu mięty. Ruszamy dalej. Trasa przebiega bocznymi drogami wśród malowniczych wsi i pól uprawnych. Po Rumuni przejeżdżamy 250 kilometrów, z czego połowę trasy przejeżdżamy drogami naprawdę kiepskiej, jakości, zdarzają się odcinki z kostki brukowej gdzie nieźle nas wytrzepało. Granice przekraczamy na małym przejściu granicznym. Sprawdzenie dokumentów i propozycja funkcjonariusza straży granicznej bym zostawił żonę, zabieram ja jednak do domu. Pierwsze większe miasto na Węgrzech, które odwiedzamy to Debreczyn. Następnie wjeżdżamy na autostradę i pokonując nią 100 kilometrów docieramy do Miszkolc. Docieramy do pensjonatu. Właściwie jest to dom, który wygląda wspaniale, o wiele lepiej niż na zdjęciach. Jednak dom jest pusty a bramy i furtka pozamykane. Dzwonię na numer widoczny na tablicy i po 10 minutach przyjeżdża na skuteczne syn właściciela. Mieliśmy zarezerwowany jeden pokój ze wspólną łazienką a mamy do dyspozycji cały dom, ponieważ nie ma turystów a właściciele prawdopodobnie wyjechali. Chłopak informuje nas żebyśmy rano zostawili klucze w skrzynce pocztowej. Oprowadza nas po domu, spisujemy meldunek i odjeżdża. My natomiast po chwili udajemy się na zwiedzanie miasta. Po obiadokolacji wracamy do pensjonatu. Siedzimy na tarasie i piszemy relacje. Słyszę podjeżdżający samochód, a za chwilę jakieś trzaski, następnie w salonie zjawia się jak się później okazuje drugi syn właścicieli. Więc jednak nie mamy całego domu. Jutro po dwóch tygodniach wracamy do domu.
Ostatniego dnia wyprawy wyruszamy najpóźniej. Zniechęceni powrotem do domu wyjeżdżamy o 10. Przejeżdżamy przez 3 kraje i pokonujemy 490 kilometrów. Na stacji paliw na Słowacji około 50 kilometrów od granicy z Polską poznajemy Słowackiego bajkera i trochę czasu ucieka nam na rozmowie i wspólnej kawie. Na następnym postoju już w Polsce, a dokładniej w Suchej Beskidzkiej podjeżdża do nas dwóch bajkerów z południowej Szwecji. Wracają z Alp, teraz jadą do Krakowa, a w sobotę będą w Oświęcimiu. Wymieniamy się numerami i ugadujemy na sobotę. Do domu przyjeżdżamy około 18.
Przebieg całej wyprawy to 4530 wspaniałych kilometrów. Była to najwspanialsza podróż, wakacje, widoki, jakie kiedykolwiek w życiu mieliśmy okazję przeżyć i zobaczyć. Wiem już na sto procent, że jeszcze nie raz odwiedzimy Rumunię, a nawet będzie to prawdopodobnie najchętniej odwiedzany rzez nas kraj. Cel na następną wyprawę: Ukraina, Mołdawia i Rumunia.