11 dni i 3800 kilometrów. Przekonajcie się, czy warto jechać motocyklem w Alpy!
Tekst: Tomek Frasik
Zdjęcia: Tomek Frasik, Adrian Pers, Asia Gierek
Prolog
O Alpach i wyprawach na górskie przełęcze zostało już tyle napisane, że zastanawiam się czy nie popełnię plagiatu puszczając to w net;-) Cóż- byłem, widziałem, a więc czas wyrazić opinie, które komuś może się przydadzą i pomogą w zaplanowaniu wymarzonego wyjazdu.
Dzień 1 – Polskie Drogi
Godzina 8:00, zbiórka pod moim blokiem. Piękna słoneczna pogoda. Stoją 2 zapakowane po kres możliwości motocykle – Yamaha XJ600n rocznik 99 oraz Suzuki Bandit 600n 98’. Xjota powiezie mnie oraz moją dziewczynę Asię, a pieszczotliwie nazywany Suką Bandit mojego kumpla Adriana. Cel na dzisiejszy dzień jest prosty – autostradami dojechać gdzieś za Wiedeń i nie usnąć po drodze. Sprawnie pokonujemy A4 odcinek do Gliwic, gdzie zjeżdżamy na A1 obierając kierunek na Czeską Ostravę. Na granicy mały postój, posiłek i upewnienie się, że autostrady naszych sąsiadów nie wymagają winiet dla motocykli. Szczęście nie, bo za taką nawierzchnię grosza bym nie dał. Kto narzeka na ilość i jakość Polskich autostrad niech sprawdzi o czym mówię.
Pora wjechać do Austrii. Na granicy kupujemy 10-dniowe winiety dla naszych maszyn w cenie 4,8E. Przed sklepem spotykamy kilku rodaków, którzy również ruszają w różne rejony Alp. Szybka wymiana poglądów odnośnie spalania, prędkości oraz komfortu podróży i jedziemy dalej. Autostrady prowadzą nas przez kilka tuneli, objeżdżamy Wiedeń i lądujemy w Sankt Polten. Rozpoczynamy poszukiwanie noclegu. Nadzieje na przystępne ceny mijają równie szybko jak czas do końca dzisiejszego dnia. Objechawszy kilka miejscowości przy A1 ostatecznie zakwaterowujemy się w Melku. Miasteczko wita nas potężnym klasztorem Opactwa Benedyktynów górującym nad jego panoramą. Pod wieczór spacer lokalnymi uliczkami, zakup piwa i spanie. Pierwsze 600km za nami.
Dzień 2 – Bramy Alp
Ogólne nasze postanowienie brzmi by zawsze starać się wstać koło godziny 7:00. Za każdym razem bowiem trzeba zapakować bagaże, to wycieczka objazdowa. Zapominając, że w cenie noclegu mamy śniadanie, wskakujemy na A1 i w Linzu robimy małe zakupy w Lidlu. Stopniowo mijając Salzburg i zbliżając się do Innsbrucka, ukazują nam się góry, na które znudzeni jazdą na wprost z utęsknieniem czekamy. Mała korekta trasy na stacji paliw przy Erotik Centre i postanawiamy wjechać na chwilę do Niemiec. Dość autostrad – polawirujemy między jeziorkami i wjedziemy sobie na pierwszą krętą drogę – Deutsche Alpenstrasse. Posileni w McD w końcu trafiamy na dość niską przełęcz (1200 m npm), która i tak raczy nas miłymi widokami. W końcu mogę sprawdzić jak w zakrętach spisuje się ważący prawie 400kg zestaw Xjotowy. Bez zarzutów! Bandit tak samo. A to dopiero początek. Przepustka do przełęczy Alpejskich.
Pomyliliśmy drogę. Trzeba się nieco zawrócić by wreszcie przejechać Innsbruck, wyłożyć nieco Euro i wjechać na autostradę A13. Z niej na Brenner Pass (1374mnpm) i jak po sznurku do Włoch. Góry witają nas tuż przed zachodem słońca. Zmęczeni, ale z wielkim entuzjazmem myślimy o jutrzejszym dniu i noclegu. Trafia się hotelik tuż za granicą nieopodal Vipiteno. Jest nawet garaż dla motocykli! Po spacerze po malowniczym miasteczku i wypiciu lokalnego wina kładziemy się spać. 500km zrobione.
Dzień 3 – Mit Stelvio
Jaufen Pass
Po śniadaniu doglądamy uważniej motocykli i okazuje się, że moja XJ wypiła trochę oleju. W sumie nic dziwnego – stałe wysokie obroty na autostradzie połączone z wysoką temperaturą dały się we znaki i jej. Smarujemy łańcuchy i ruszamy na pierwszą wysokogórską przełęcz we Włoskich Alpach – Jaufenpass. Droga wije się najpierw przez lasy, gdzie zakręty są dość ostre, by w szczytowej fazie (2094mnpm) przejść w szerokie łuki obfitujące w zapierające dech w piersiach widoki na góry. Zatrzymujemy się przy restauracji by porobić zdjęcia, pospacerować i ponapawać się krajobrazem. Szum wiatru co chwila przerywa ryk wydechu motocykli wspinających się na szczyt. Motocykli i licznych sportowych samochodów, w większości Audi R8, których posiadacze mają tu chyba zlot.
Przebijamy się przez gąszcz zaparkowanych aut i zjeżdżamy z przełęczy. Górskie panoramy zastępuje spuszczona z góry nitka asfaltu przecinająca małe miasteczka – równie piękny widok co z drugiej strony. Jak pies spuszczony z łańcucha rzucam się ochoczo w wir zakrętów zapominając, że głównym celem wyprawy jest turystyczna jazda i podziwianie krajobrazów. Moi towarzysze słusznie upominają mnie na dole, że taka jazda jest głupim pomysłem. Tak czy siak poczciwa załadowana Yamaha dzielnie łyka winkle, co bardzo mi imponuje i prowokuje do jazdy w stylu miejscowych bikerów.
Z żalem odjeżdżamy od Jaufen lekceważąc obok leżącą przełęcz Timmelsjoch – jeszcze dziś chcemy zaliczyć Stelvio i nie chcemy by brakło czasu. Może kiedyś.
Stelvio Pass
Mknąc pośród mniej krętych, ale nadal górskich dróg z widokiem na masywy po prawej stronie trafiamy na spory samochodowy ruch, miejscami korek. Moja pesymistyczna intuicja podpowiada mi, że wszyscy oni jadą na Stelvio. Już widzę tę jazdę… Na szczęście po dotarciu do Parku Narodowego Stelvio odbijamy w lewo w stronę przełęczy na drogę SS38, zostawiając „alpejskie godziny szczytu” za sobą. Póki co nie widzimy jeszcze, co do zaoferowania ma nam ta droga. Tyle czytaliśmy, oglądaliśmy i słyszeliśmy o niej, że informacje te urosły do rangi mitu. Czy aby na pewno nie jest to wszystko przereklamowane?
Co chwila słyszymy warkot raz po raz motocykli wracających z przełęczy, to na nią jadących. Istne szaleństwo, ruch jak na zlocie – to mi się podoba! Wkrótce odpowiednia tabliczka informuje nas, że właśnie dojeżdżamy do celu podróży. Droga zaczyna zwiększać nachylenie ku górze, zakręty zacieśniają się, jednak póki co mamy leśne widoki z nieśmiało wyłaniającymi się szczytami. Droga jest bardzo wąska, samochody zaczynają czekać na siebie by umożliwić sobie przejazd. Prędkość w zakrętach jest minimalna, co nie pomaga w utrzymaniu balansu na motocyklu. Szybko orientujemy się w technice wchodzenia w lokalne zawijasy, co nieco przyśpiesza naszą wspinaczkę. A wspinamy się coraz wyżej. Czuć to w mocy motocykli – o ile bandit dysponuje większa liczbą koni i wiezie tylko kierowcę z bagażem, o tyle moja XJ ma już twardszy orzech do zgryzienia. O dziwo nie jest tak źle – z niektórych nawrotów udaje się sprawnie wyjść z zapiętą dwójką. Co jakiś czas stajemy na poboczach w szczycie zakrętu – robimy fotki, dajemy odpocząć sprzętom. Raz spotykamy parę z Polski w sportowym BMW, rozmawiamy i wzajemnie robimy sobie zdjęcia, miły akcent.
Coraz bliżej szczytu i drzewa ustępują widokowi na pnącą się w górę serpentynę asfaltu i ośnieżone szczyty- to jest to! Mijając kamienne cokoły obok drogi, masy motocyklistów, samochodów oraz kolarzy atakujemy kolejne nawroty. Niesamowicie czuć tę wysokość – widok zapiera dech w piersi, podobnie zresztą jak powietrze. Oliwkowa zieleń trawy, grafitowo szare skały w około malowniczo kontrastują się z wiecznie białymi wierzchołkami gór. Przybywa chmur, co dodatkowo zwiększa walory widokowe trasy.
W końcu jesteśmy na górze – znajdujemy miejsce parkingowe tuż przy przepaści i pierwsze co robimy, to zerkamy w dół. Droga w górę- męcząca i wymagająca, nawierzchnia lekko zniszczona, ale to, co widzimy rekompensuje mega skupienie przy wyjeździe. Do tej pory widok ten znałem z programu Top Gear oraz licznych filmów w sieci. To trzeba zobaczyć na żywo – nic tego nie odda nawet w 50%. Wstęga asfaltu rozwinięta pośród gór i ta nieprzenikniona przestrzeń! Robimy zdjęcia, chodzimy wzdłuż krawędzi i oglądamy przybywające sprzęty.
Zjadamy kanapkę z kiełbasą i kapustą zakupioną na straganie obsłużeni przez gościa mówiącego chyba w każdym języku i w lekkich kroplach deszczu zaczynamy zjazd w dół. Jak to w górach, pogoda zmieniła się w przeciągu kilku minut i po chwili zaczyna mocniej padać. Droga z przełęczy nie jest już tak mocno pokręcona jak ta na szczyt – zakręty są łagodniejsze, nawierzchnia równiejsza i przede wszystkim szersza – przypomina to jakby tor wyścigowy. Bynajmniej jednak w tej chwili bo zrobiło się mokro i ślisko – nawet lokalni skończyli przycierać podnóżkami o asfalt. Walory widokowe wzdłuż drogi wzbogaciły się o liczne wodospady oraz strumyki. Im bardziej w dół tym pogoda lepsza, a my w promieniach słońca docieramy do Bormio, gdzie szybko znajdujemy hotel z zacnym widokiem na góry. Zresztą z każdego zakątka tego miasta je widać. Popijając wino i piwo zapisujemy 170km przebyte tego dnia.
Dzień 4 – 4x pass
Wita nas słoneczny poranek – dziś 4 przełęcze przed nami i 3 razy będziemy przekraczać granicę Włochy – Szwajcaria. Przejeżdżając liczne tunele docieramy szybko do Tirano, gdzie obieramy kierunek na Szwajcarię. Rozpoczyna się ładną drogą, która powoli wznosi się ku Przełęczy Bernina. Szybki postój na zdjęcia, bo ładny widoczek i zostajemy wygonieni przez właściciela restauracji. Nieopatrznie zaparkowaliśmy na parkingu dla gości.
Bernina Pass
Nim się obejrzeliśmy dotarliśmy na Bernina Pass (2330mnpm). Widać tego dnia wielu postanowiło zrobić to samo – na trasie spory ruch i masa samochodów. Na szczycie urzekło nas małe jeziorko świetnie wkomponowane w górzysty krajobraz. A na dole kolejne. I jeszcze jedno! Każde w innym odcieniu błękitu. Widoki jak z pocztówki. Obserwujemy dojeżdżających i parkujących motocyklistów ze skarpy nieopodal restauracji. Moją uwagę przykuł Ducati w stylu Cafe Racer. Tylko gdzie przypiąłbym tu bagaże…?
Maloja Pass
Opuszczając rejony Berniny kierujemy się na północny-zachód i odbijamy na drogę prowadzącą do Chiavenny. Wzdłuż trasy mijamy 2 jeziora, a co za tym idzie widok na liczne żaglówki i motorówki. Można się rozmarzyć. Tuż za drugim zbiornikiem wodnym trafiamy do miasteczka Malogia – na wylocie czeka na nas bardzo miła i nietypowa przełęcz – Maloja (1815mnpm). To ciasno ułożona wstążka 15 zakrętów, gdzie każdy zachodzi niemal na następny. Dość tłoczno, więc jedziemy w żółwim tempie, ale i tak cieszymy się widząc w dole kolejne zawijasy. Po chwili już jesteśmy na dole i niebawem przekraczamy granicę z Włochami. Stamtąd do Chiavenny, a z niej 2 kroki do kolejnej przełęczy.
Splugen Pass
Zalesiona droga prowadzi nas przez małe miejscowości. W oddali dostrzegamy potężną tamę. Zaraz przekonamy się co to takiego. W potężnym upale dostajemy się do Splungen i atakujemy zakręty wijące się przez malownicze opustoszałe miasteczka. Liczne tunele – te otwarte z filarami oraz te całkiem ciemne potęgują wrażenia. Niekiedy tunel znajduje się na ostrym zakręcie, gdzie ciężko byłoby się minąć z samochodem. Na szczęście jest niemal pusto. Docierając do kolejnych nawrotów, nad głową już widzimy kolejny i tak niemal do szczytu (2113mnpm). Osiągając go drzewa stopniowo zanikają, góry się piętrzą by wreszcie wyłonić spory dział wodny wraz z zaporą widzianą już wcześniej. Kapitalny widok! Nie tylko my tak uważamy – wokół niezliczona liczba camperów, namiotów, przyczep, leżaków i wszystkiego czego tylko potrzebuje człowiek na urlopie na łonie natury. Widzimy nawet lądujący i startujący śmigłowiec tuż obok drogi. Droga w dół to piękna serpentyna pośród żywo zielonych łąk. Szkoda tylko, że akurat teraz trafił się wyjątkowo ostrożny kierowca małej ciężarówki pokonujący zakręty z zerową prędkością. Tworzy się zator, ale kto powiedział, że motocykl nie zmieści się obok? Zaraz po zjeździe wskakujemy na drogę prowadzącą do San Bernardino.
San Bernardino Pass
Droga do przełęczy wiedzie wzdłuż autostrady. Z tego co widzę tę opcję wybraliśmy tylko my i jakiś inny motocyklista, ale równie szybko jak po niej dostajemy się pod Bernardino. Równym asfaltem w świetle popołudniowego słońca wspinamy się ku górze. Na szczycie (2066mnpm) czeka na nas ładne jeziorko, w którym widać ryby biorą – dostrzegam sporą ilość wędkarzy. Spacerujemy po stromych skałkach przy drodze i strzelamy foty. Droga w dół okazuje się nieco ciekawsza niż podjazd – przypomina ten ze Splugen, ale zakręty nie są tak ze sobą zwarte. W samym dole czeka na nas trochę świateł – odbywają się remonty nawierzchni, ale przynajmniej widać, że o nią dbają.
Docelowo docieramy do Bellinzony i kręcąc się w pobliżu dwóch jezior – Maggiore i Lugano znajdujemy przyjemny nocleg. W ogromnym upale jakoś zasypiamy. Wpadło 280km.
Dzień 5 – Pod Mt Blanc
Czekają na nas 2 blisko siebie położone przełęcze – Gotard i Furka. Średnio wyspani ruszamy na zakupy do Lidla, a stamtąd nudną drogą równolegle do autostrady w kierunku naszych celów. W trasie spotykamy motocyklistów ubranych w wojskowe mundury, jak się potem okazuje, chyba rzeczywiście byli to mundurowi, do kierowania ruchem czy coś w tym rodzaju. Mało przyjemny widok to mocno rozbity skuter na wjeździe do małego miasteczka. Zaraz potem z tunelu wyłania się starszy pan sunący na hulajnodze z góry. Humory wracają.
Gotthard Pass
Przełęcz zaczyna się obiecująco – na wysokich filarach opiera się szeroka droga. Na jednym z zakrętów robimy zdjęcia gdzie pozują nam kierowcy – motocykli, kabrioletów i rowerzyści. Ruszamy coraz wyżej i dojeżdżamy do serpentyn na przełęczy (2106mnpm). Jak się okazuje jesteśmy już poniekąd na górze – ciekawie zaś wygląda zjazd, który nieopatrznie mijamy pytając o drogę na Furkę pewnego Austriaka… Nic to, musimy obejść się smakiem.
Furka Pass
Bardzo szybko docieramy do podnóża Furki. Na licu góry opiera się i pnie pięknie wyglądająca serpentyna. Znakomicie widzimy to już z daleka, zapowiada się przyjemny wjazd. Tak też oczywiście jest. Adrenalinę podnosi nagminny brak barierek. Ot, słupki chroniące przed nie wiem czym. Ale jakoś mi to pasuje;-) Pewnemu motocykliście na Ducati chyba jeszcze bardziej, bo żywiołowo wyprzedza wszystkich na przełęczy. Docieramy na szczyt (2436mnpm), gdzie moim oczom ukazuje się Yamaha XJR, motocykl będący moim marzeniem. Od początku roku ważyły się losy – Alpy, czy zakup XJR…
Na Furce przyjemny wietrzyk i trochę śniegu leżącego przy drodze – Asia rzuca do mnie śnieżkami. Na małej skarpie tuż nad spadkiem terenu siedzi jegomość z piwem w ręku. Robię zdjęcie, które nazywam „Szczęśliwy Człowiek”. Istotnie- wyobraźcie sobie, że popijacie piwo, Wasze twarze muska świeży wiatr, a przed Wami rozpościera się górska panorama na wysokości niemal 2500mnpm. Nie lubicie piwa? No to kawa, herbata, cokolwiek!
Zjazd w dół przełęczy to szerokie nawroty i ruch nieco mniejszy niż pod górę. W dole płynie rzeczka, której brzegi wydają się być zamarznięte. Jedna strona gór oświetlona promieniami słońca, na drugiej rysuje się zacieniona płachta. Wzdłuż drogi czasem pojawiają się tory kolejowe, czasem w skale wydrążono mały tunelik. Te widoki zabieram ze sobą na całe życie.
W miarę zbliżania się do Martigny, Szwajcarskie miejscowości brzmią coraz bardziej francusko. Mijamy coraz więcej plantacji winorośli, a na drogę pryskają zraszacze. Zimny prysznic czeka też nas tuż za Martigny, pod Wielką Przełęczą św. Bernarda, gdzie rzutem na taśmę pakujemy się w najdroższy podczas wyprawy nocleg i to wcale nie w adekwatnych do tego warunkach. Przejechane 260km.
Dzień 6 – Kierunek Garda
Chłodny poranek pod przełęczą. To pierwsza taka, na której będziemy tak wcześnie, w oddali unosi się mgła, ale pogoda zapowiada się bardzo dobra.
Great St. Bernard Pass
Rzut beretem i już wspinaczka na przełęcz o dumnie brzmiącej nazwie. Przejeżdżamy przez ofilarowany tunel i skręcamy na prawo. Góry z samego rana wyglądają cudownie, nieskazitelne piękno. W dolnych partiach mgiełka, w górnych szybko poruszające się chmury. Biały niknący puch spowija oliwkową trawę. Gdzieniegdzie przedziera się słońce, tu i ówdzie cień. W około brak żywej duszy. Im wyżej tym zimniej, lekko zmarznięci zdobywamy szybko szczyt (2469mnpm). Nie czujemy tej wysokości, bo już zaczynaliśmy podjazd z dość wysoka.
Za to zjazd daje nam odczuć poziom na jakim się znajdujemy. Od tej strony gór jest nieco ciemniej, mroczniej. Przypomina to zjazd ze Stelvio- podobne skalne cokoły wokół dróg, a układ trasy niezwykle podobny. Przejeżdżamy przez doświetlony tunel, a za chwilę po pokonaniu kilku winkli widzimy go tak daleko i wysoko w górze. Powoli zostawiamy te góry za sobą. W miarę jak zjeżdżamy kolosalnie rośnie temperatura, słońce raźniej przebija się przez chmury, a nam pozostaje wbić się na autostradę i przez Mediolan pomknąć w stronę Jeziora Garda.
Autostrada okazuje się głupim pomysłem. Chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu podróży zmuszeni jesteśmy wyłożyć spore sumy na bramkach za coś, co drogą dobrej jakości nazwać nie można. A na pewno nie za takie pieniądze.
Bądź co bądź migiem jesteśmy nad brzegiem Gardy. Wita nas błogi wakacyjny widok. Palmy, plaże, jachty, żaglówki, turkusowa woda… Muszę przyznać, że coś na co najbardziej czekała moja dziewczyna zaczyna rosnąć i w moich oczach (jak to brzmi). W każdym razie chodzi mi o to, że sam nie pogardzę dniem wolnym od jazdy na motocyklu. Szybko odnajdujemy hotel z klimatyzowanym pokojem. Teraz nazwijcie mnie zbawionym. Przechadzka po mieście, a wieczorem ruszam z Asią na miasto porobić kilka nocnych fotek.
Dzień 7 – Off
Oj, niechętnie się wstaje kiedy ma się przed sobą odpoczynek. Jakieś niewidzialne łańcuchy trzymają mnie w klimatyzowanym przybytku szczęścia. Tylko miłość jest w stanie je zerwać, dlatego za namową Asi ruszam z towarzyszami podróży nad wodę. Jeśli ktoś nie wie to przypomnę, że nie przepadam za plażowaniem. Tego dnia jednak lekki i chłodny wiatr przytrzymał mnie nad brzegiem kilka godzin. Porobiłem zdjęcia, poleżałem (w cieniu rzecz jasna) i nawet zamoczyłem stopy w wodzie, co należy uznać za mój spory wyczyn. Dzień mija dość szybko, a pod wieczór udaje nam się zarezerwować hotel w Dolomitach – celu jutrzejszej jazdy.
Dzień 8 – Dolomity
Z jednej strony fajnie się odpoczywa, a z drugiej czuję głód jazdy. Ruszamy drogą wzdłuż wybrzeża i żegnamy Gardę. Pochmurny poranek stopniowo przechodzi w słoneczną pogodę. Krajowymi trasami docieramy do Trento, a stamtąd odbijamy na drogę SS612. Popełniłem małą gafę. Od początku planowałem uderzyć na Bolzano, by Nigerpass i Karerpass wjechać do Canazei. Niestety chwilowe zaćmienie skierowało nas na inną trasę, za to mieliśmy okazję zobaczyć skocznię narciarską w Predazzo. Teraz już prosta droga do zakwaterowania się. Hotel na nas czeka, a więc plan jest taki- zostawiamy balast w pokoju i uderzamy na 4 przełęcze. Zanim jeszcze zacznie padać, bo chmurzy się i zbiera na deszcz.
Sella-Gardena-Campolongo-Pordoi Pass
Ledwo zostawiamy bagaże i już z małego rondka wbijamy się na pierwszą z przełęczy. Postanowiłem opisać je wszystkie naraz- w zasadzie to jedna wielka trasa wkoło Masywu Sella. Przełęcz o tej samej nazwie (2244mnpm) prowadzi nas szeroką jezdnią o wielkich łukach pośród drzew, by wreszcie odsłonić piękno Dolomitów. To pasmo górskie składa się jakby z oddzielnych grup gór, pomiędzy które wślizgują się liczne doliny i przełęcze. Na pierwszy rzut oka każda góra jest taka sama, ale chwila postoju i dostrzegamy znaczące różnice w budowie każdej z nich- jedne strzeliste z ostrymi jak brzytwa wierzchołkami, inne zaś płaskie jak nasze Góry Stołowe. Uwagę naszą zwracają liczne skałki leżące u podnóża większych szczytów, w między które subtelnie wpisują się liczne drzewa.
Kolej na Gardenę (2136mnpm) – objeżdżamy pasmo od północnej strony tym samym podziwiamy te same góry z nieco innej perspektywy. Stąd rozciąga się nieco lepszy niż przedtem widok na pokonaną przez nas drogę- oddalamy się więc nieco od jezdni i wspinamy na łagodne wzniesienie. Podziwiamy panoramę Dolomitów, dla jednych jednostajną i niewysoką w porównaniu do zdobytych już gór, a dla mnie będącą bardzo miłą odskocznią od typowych ośnieżonych szczytów Alpejskich.
Dalej Campolongo (1875mnpm) – bez większych widokowych niespodzianek, za to nadal z pięknymi panoramami na góry i szeroką kuszącą do szybszej jazdy drogą. Zjeżdżamy więc bez postojów w mniej turystycznym stylu i na dole posilamy się panini z szynką i serem.
Pordoi Pass (2239mnpm) pozwala nam domknąć koło zatoczone wokół Masywu Sella i z powrotem dojechać do Canazei. Już na drugim ostrym winklu w prawo na podjeździe łapię mocny uślizg tylnego koła. Uf, było gorąco… Zdołałem szybko skontrować i lekko podeprzeć się nogą od zewnętrznej. Mniej szczęścia i highside gotowy. Tę przełęcz pokonuję już bardzo spokojnie, tym bardziej, że na zjeździe czai się na nas deszcz. Droga robi się mokra i śliska, każdy zwalnia przez co na wjeździe do miasta tworzy się gigantyczny korek.
Przykładem innych motocyklistów przeciskamy się bokami korzystając z każdej wolnej luki i po dłuższej chwili lądujemy w hotelu.
Pod wieczór spacer po miasteczku będącym pełną gębą kurortem narciarskim. Sklepy sportowe walczą z hotelami o miejsce przy drodze. Każdy budynek posiada unikalne stylowe zdobienie w postaci malunków na elewacji. Do tego kwiaty na balkonach i lampki choinkowe rozwieszone pod każdym dachem. Ma to swój urok, zapewne jeszcze większy w środku zimy.
Dzień 9 – Arrivederci Italia
Pochmurny poranek niechętnie ściąga nas z łóżek. Do przejechania ostatnie 3 Włoskie przełęcze, które najprawdopodobniej będziemy zmuszeni zaliczyć w deszczu. Już przy pakowaniu się oraz zapinaniu kufrów i sakw zaczyna kropić nam na głowy. Zapowiada się męczący dzień.
Fedaia Pass (2057mnpm)
Deszcz przestaje padać, ale jezdnia ani myśli zrobić się sucha. Przełęcz oferuje szeroką świetnie wyprofilowaną drogę. Wielki żal, że nie możemy nieco bardziej pochylać się w winklach i zwiększyć prędkości. Ma to jednak swoje plusy- jadąc powoli podziwiamy najwyższy szczyt Dolomitów- Marmoladę, odzianą w mglistą szatę, majestatycznie górującą nad nami. Zaraz obok urokliwe jezioro i tunel z filarami. Ruch niewielki, chyba ze względu na pogodę. Nie robimy postoju, mkniemy na kolejną przełęcz.
Falzarego Pass
Podjazd okazuje się nieco mniej ciekawy niż na Fedaię. W końcowej fazie droga przechodzi przez tunele, co z daleka wygląda monumentalnie. Z bliska okazuje się średnio praktyczne, gdyż na jednym zakręcie ciemny tunelik skutecznie osłabia widoczność. Dojechawszy na górę (2105mnpm) robimy dłuższą przerwę na spacer i zdjęcia. Tutaj już dzieje się więcej- podjeżdżają autobusy wycieczkowe, coraz więcej motocyklistów. Mała kapliczka na wzniesieniu urozmaica krajobraz, podobnie jak wyciąg na szczyt góry. Chyba bałbym się wsiąść do tych wagoników- wysokość jest znaczna.
Giau Pass (2236mnpm)
Zjazd z Falzarego przypomina nam o istnieniu deszczu, który na podjeździe Giau nabiera na sile fundując nam mocny prysznic. Całe szczęście, że mamy ciuchy przeciwdeszczowe. Ma cos w sobie ten deszczowy krajobraz, ale chyba wolelibyśmy zaliczyć tę piękną przełęcz w słońcu. O dziwo im wyżej tym opady coraz mniejsze, a przed nami pojawia się bardzo charakterystyczna góra tej przełęczy uwieńczona kwadratowym szczytem. Zaczynają docierać inni motocykliści, parkujemy i już mamy robić zdjęcia gdy rozpętuje się ulewa. Zaczyna grzmieć więc wolimy zakończyć eksplorację tego miejsca. Dopiero teraz większość bikerów pospiesznie zakłada przeciwdeszczówki. Droga w dół dłuży się w nieskończoność. Zjeżdżamy tą sama trasą co wyjechaliśmy. Opady raz słabną, raz zwiększają częstotliwość. Wreszcie całkowicie ustępują i pokazuje się słońce.
Naiwny ten, który myślał, że pogoda się wyrobiła. Z Cortiny d’Ampezzo obieramy kierunek na Austriacki Lienz. Z początku zapominamy o deszczu, ale po zbliżeniu się do granicy opady nabierają na sile. Miejscami ciężko się jedzie, nie mówiąc o jakimś wyprzedzaniu czy bezstresowym hamowaniu. Do Lienz docieramy w średnich nastrojach, ale pogoda chyba chce nas pocieszyć i jednocześnie wysuszyć serwując nam w końcu słońce. Po obiedzie w McD wyruszamy na poszukiwanie noclegu, który znajdujemy nieco dalej na północ- u podnóża Grossglocknera- ostatniego celu naszej wyprawy.
Dzień 10 – Dzień Świstaka
Mglisto i pochmurno. Chyba najzimniejszy do tej pory poranek. Spakowani wracamy do Lienzu zatankować. Łapie nas deszcz, a ja zastanawiam się czy nie przeczekać kiepskiej pogody w mieście zanim podejmiemy wyjazd na Hochalpenstrasse. Na horyzoncie po wschodniej stronie widać błękit nieba. Adrian uważa, że to bez sensu, czekanie nic nie gwarantuje. Całe szczęście posłuchałem go, bo w miarę zbliżania się do bramek widokowej trasy na Grossglockner słońce świeciło coraz mocniej.
Grossglockner
Już z oddali widać cały ośnieżony masyw górski. Dokuczliwy chłód uświadamia nam, że mamy do czynienia z nieco innym klimatem niż dotychczas. Stajemy na poboczu i dopinamy kurtki, ja zmieniam rękawice na te cieplejsze. Robimy kilka zdjęć- pejzażowe ujęcie na miasteczko, ze strzelistą wieżą kościoła a w tle góry- fenomenalny widok! Mijamy bramki gdzie zostawiamy 23E i rozpoczynamy wspinaczkę na górę. Rozreklamowanie i komercyjność trasy ściąga tu masy turystów- miłośników wędrówek, rowerzystów i oczywiście tych zmotoryzowanych poszukujących równych asfaltowych wstęg. Miejsce oferuje sporo atrakcji i punktów, na których możemy oglądać różne ekspozycje. Wszystko opisano na broszurze dołączonej do biletu wjazdu.
Symbolem Grossglocknera jest świstak. Ten sympatyczny gryzoń jest tu ponoć łatwy to sfotografowania, podobnie jak kozice, o czym informują nawet znaki przy drodze. Obawiam się jednak, że należy nieco oddalić się od zatłoczonej drogi by naprawdę poczuć faunę i florę Parku Narodowego Wysokie Taury. Niestety my nie mamy aż tyle czasu. Na szczęście starcza go by po zaparkowaniu motocykli pośród dziesiątek innych sprzętów, udać się do restauracji, sklepu z pamiątkami i sfotografować lodowiec. Ten obecnie kurczy się w galopującym tempie, o czym czytamy na tematycznej ekspozycji.
Wsiadamy na maszyny, cofamy się kawałek w dół i wyjeżdżamy jeszcze wyżej, zmierzając ku słynnemu Birkers-Pointowi. Jest to wysoko wysunięty punkt, na który wjazd mają jedynie motocykle i samochody osobowe. Prowadzi nań brukowana, wąska i kręta dróżka, wijąca się już w chmurach. Emocjonujący wjazd wieńczą świetne fotki tuż nad obłokami i świadomość wyjechania na wysokość 2571mnpm. Niezapomniane przeżycie. Zjazd w dół stopniowo ociepla powietrze. Krajobraz przypomina ten ze Stelvio- tutaj jednak więcej mgły i chmur.
Przejeżdżając przez bramki uświadamiam sobie ile czasu można by spędzić na Grossglocknerze i jak szybko przemknęliśmy przez niego opuszczając liczne wystawy i atrakcje. No i najważniejsze- nie mamy zdjęć świstaka… Całe szczęście, że na szczycie w sklepie z pamiątkami napatrzyliśmy się na stada pluszowych gryzoni;-)
Chwila, to już opuszczamy Alpy…? Niestety tak i kierujemy się w stronę Salzburga, potem autostradą A1 w stronę Wiednia by ponownie przenocować w Melku.
Dzień 11 – Powrót
Nie ma co się rozpisywać- przy ładnej pogodzie wracamy do Polski tymi samymi drogami, które zaprowadziły nas w te wspaniałe miejsca. Droga powrotna tradycyjnie- jakby szybciej, ale co najważniejsze bezproblemowo i bezpiecznie przekraczamy granicę i docieramy do swoich 4 ścian.
Czy kiedyś wrócę w te same miejsca w Alpy? Nie pytaj mnie CZY. Zapytaj KIEDY! A ja odpowiem Ci – jak najszybciej się da!
Epilog
Podsumowując:
Czas: 11dni (1-11.08)
Przejechane: 3800km
Wydatki: 2500-3000zł na głowę
Noclegi: hotele *** 25-40E
Wyprawa bardzo udana, wszystko o dziwo poszło zgodnie z planem, na 11 dni tylko 2 były deszczowe. Motocykle spisały się na medal – bez jakichkolwiek awarii i niespodzianek. 14 letnia Yamaha XJ600, ważąca z nami prawie 400km dzielnie połykała km i ciasne winkle bez zająknięcia- to daje do myślenia- wystarczy dbać o sprzęt, zapewnić dobry serwis (dziękuję Jackowi K. oraz firmie Darka Sudera „Mantra”) i można ruszać w drogę każdym motocyklem 🙂
Serdecznie zapraszam także na mój kanał motocyklowy na YouTube, znajdziecie tam filmy jakie nakręciłem w Alpach ze wspaniałych tras i nie tylko te!
Kilka drobnych rad:
1. Zawsze warto odwiedzić sklep większej sieci i zrobić zakupy – ceny porównywalne do tych polskich. Na stacjach i w innych miejscach przebitka x3.
2. Podszkolcie język niemiecki – w Szwajcarii nie zdarzyło nam się spotkać nikogo mówiącego po angielsku. Tak czy siak zawsze można się na siłę dogadać.
3. Warto zabrać kilka kart płatniczych – Visa, Maestro, Master – bywają miejsca gdzie jedne są honorowane, inne odrzucane (bramki na Włoskich autostradach).
4. Temperatury w lato na przełęczach są bardzo przyjemne – wyjątkiem okazał się Grossglockner, gdzie było wręcz mroźno.
5. Zwykle wzdłuż autostrad biegną drogi lokalne – nie warto płacić za drogi szybkiego ruchu – kasę zachowasz na nocleg, a nierzadko dojedziesz równie sprawnie 30 min później.