Motocykle są synonimem wolności. Dla nas wszystkich jest to sposób, by chociaż na chwilę oderwać się od tego, co przyziemne. Praca, problemy, rutyna…
Odpalamy bajka i na te kilka godzin wjeżdżamy w alternatywny świat. A że kask trochę przydusza, skóra lekko uwiera, buty krępują krok? A kto o tym myśli, w końcu to atrybuty naszej odskoczni. Bez nich jazda byłaby jak seks bez drapania, trzymania za nadgarstki i gryzienia w kark.
Worek, który parę godzin wcześniej trafił na moją głowę, nie pozwala zebrać myśli. Nagle okazało się, że bez swobodnego operowania wzrokiem nasz mózg zaczyna płatać figle. Jasne, słuch się wyostrza, ale w moim przypadku nie niesie to żadnego pocieszenia. Wokół krzyki, przekleństwa, od czasu do czasu strzały. Do tego ta pierońska klaustrofobia. Nasiąknięty materiał zaczyna oblepiać mi twarz. Trochę jak kominiarka w mniej sprzyjające dni. Niestety, równie ciężko ją odciągnąć. Na motocyklu przeszkadza w tym kask, w mojej sytuacji ciasno skrępowane ręce.
Czuję, że mimowolnie wpadam w panikę. Tętno wariuje, coraz ciężej zaczerpnąć powietrza. Znacie ten stan – minęliście właśnie o włos maskę jakiejś puszki albo ledwo zmieściliście się w zakręcie. Teraz mroczki latają Wam przed oczami, a mostek ściska jakaś niewidzialna zjawa. Staram się oddychać wolniej, trochę głębiej. Przymykam oczy. Jak na zawołanie pojawiają się twarze moich bliskich, ich przepełnione czułością spojrzenia, wyciągnięte w moją stronę dłonie. Uśmiecham się, odruchowo. Bliscy, motocy…
W tym momencie czuję kawałek stali przyciśnięty do mojej skroni. Wiem, co to jest, każdy by wiedział. Niewielka powierzchnia, spory nacisk. Jak plastik w wyściółce budżetowego kasku, który akurat uwiera w skroń. Albo ciemiączko. Albo potylicę. Tym razem jednak czuję, że po drugiej stronie czeka na mnie niemiła niespodzianka.
– I co, wolny strzelec, chcesz zobaczyć co to jest wolne strzelanie?
Cisza. Lecą sekundy. Nagle zgrzyt zamka. Śmiech nad uchem i przyspieszone bicie serca. Mimowolnie myślę o tym, jak pokonuję kolejne zakręty. Wokół przyprószone śniegiem szczyty Alp, Słońce odbijające się od idealnie równego asfaltu. Jadę w górę, z nieskrywaną przyjemnością tnąc kolejne łuki. Długi winkiel w lewo, przełęcz, teraz na łeb, na szyję w dół. Czuję ból w nadgarstkach, coraz mocniej. Staram się zmienić pozycję, jakoś inaczej rozłożyć ciężar. Mimowolnie szarpię dłońmi, jednak plastikowa linka wrzyna się w nie coraz mocniej. Czuję, że moje zdrętwiałe palce zaczynają żyć własnym życiem. Nabrzmiały, mrowieją jak szalone, co chwilę wykrzywia je bolesny skurcz. Chociaż bardzo chcę, pozycji nie zmienię. Nie tym razem.
Brutalne szarpnięcie. Wokół mnie śmiechy, kolejne przekleństwa, kolejne krzyki. Pchnięcie w plecy i klęczę na czymś zimnym i twardym. Lewe kolano, zaorane w rowie jeszcze na starej Kawie, odwraca uwagę od mrowiejących dłoni. Wiem, że nie ma żartów, muszę w tej pozycji wytrzymać tyle, ile oni będą chcieli. Może parę minut, może parę godzin. Przypominają mi się słowa Czestera, który ładnych parę lat temu wdrażał mnie w tajniki sportowej jazdy – „ciężar trzymasz na udach, tyłek tylko muska siodło. Prostuj plecy, będzie dużo łatwiej”. Odruchowo prostuję grzbiet, robi się lżej. Wyćwiczone w siodle nogi również ułatwiają zachowanie pozycji. Nie upadnę, wytrzymam.
Jeden z nich stoi bardzo blisko. Wyczekuje mojej słabości, momentu, w którym przystąpi do wymierzania kary. Oni lubią ten czas. Zbieram się na odwagę.
– Mogę zabrać głos?
– Co?
– Lubisz motocykle?
Cisza. Ogień w kolanach.
– Lubię.
Głęboki oddech, jest nadzieja. Może popatrzy na mnie przychylniej, może chociaż jeden przestanie mnie traktować jak żywe mięso.
– A jakie?
Przesadziłem. Pchnięcie, uniesiony głos.
– Po co Ci ta wiedza, taki kozak jesteś, taki kozak? Chcesz trafić na Youtube, chcesz żeby cały świat widział Twoją urżniętą głowę? Zamknij się!
Chwilę później wiszę na haku. To trochę tak, jak wielokilometrowa jazda z pasażerem, który ma dość. Bezradnie leży Ci na plecach, a Ty wytrwale, z dumą, dźwigasz ten ciężar. Czujesz go w kręgosłupie, barkach, ramionach, nadgarstkach. Mimo tego mobilizujesz całą swoją siłę, żeby dojechać do celu. W końcu ten ciężar nie jest Ci obojętny. Sam go tam posadziłeś, odpowiadasz za niego, często wyzwala w Tobie silne emocje. I trwasz w takim zawieszeniu kolejne minuty. Mój stan również nie jest mi obojętny. Więc trwam bez słowa skargi. W końcu dojadę, osiągnę cel, posadzę plecak na krawężniku i odetchnę pełną piersią.
Czas przestał grać rolę. Nie wiem, czy minęło parę minut czy godzin. Jak podczas dobrego seksu. W zasadzie jest to jego antyteza, antyteza wszystkiego, co kojarzy się z wolnością. Siedzę wykończony pod ścianą, głowa zwisa mi bezradnie. Oddycham ciężko. W głowie bliscy, motocykl, seks, uśmiech, worek. Błądzę pomiędzy światem fantazji, a rzeczywistością. Już nigdy więcej nie będę się skarżył na lekko przyciasny kask, na upał, na zdrętwiałe kończyny, na cokolwiek. Mam dość, naprawdę mam dość. Nagle huk. Znowu krzyki, kolejny huk. Facet, który szeptał mi miłe rzeczy do ucha, pruje seria za serią z Kałacha. Każdy strzał rozsadza mi czaszkę. Osuwam się na ziemię, zastygam bez ruchu. Wokół latają łuski, odbijają się od posadzki, od moich pleców, głowy, ścian. Kanonada urywa się, zostaje po niej tylko pisk w uszach. Ktoś podbiega, podrywa w górę, nie mogę jednak ustać na nogach. Przewracam się na ścianę. Kolejne szarpnięcie, tym razem pod ramię. Pęd po schodach, inne kroki, znowu na tyłku. Szybka identyfikacja i wreszcie Słońce pada na moją twarz. Nawet nie razi, fajnie jest.
Jak z bliskimi, na motocyklu, seks, w Alpach. Wolność.
P.S.: Tym razem były to tylko ćwiczenia, które mają na celu przygotowanie do operowania w strefach, powiedzmy, podwyższonego zagrożenia. Bardzo realistyczne ćwiczenia. Jak rzucanie się z motocykla w zakręcie, żeby sprawdzić, czy boli.