Grass to ksywa jednej z niewielu dziewczyn w Toruniu, która jeździ na sportowej maszynie. Opowiada nam o kursie na prawo jazdy robionym w ciemno, o tym, że motocykle to także lans i o nie swoim, a motocyklowym liftingu.
Motocykle w mojej głowie…
W rodzinie były Junaki, Sokoły, SHLki, ale w czasach, kiedy do mojej świadomości motocykle nie docierały, większym „dobrem” był samochód… Potem pojawiły się gazety branżowe w Polsce, czasami kolega przywoził niemieckie i holenderskie czasopisma. Wszystkie trzymam do dzisiaj. Podwórkowo jeździliśmy Simsonami i rometami. Ten, kto miał emzetkę był kimś. Z ówczesnym chłopakiem, a obecnie mężem mieliśmy właśnie etkę, potem cezetę, potem długo, długo nic i na dobre kilka lat temu zaczęła się ciągłość pasji i spotkań z motocyklami.
Niespotykany tandem…
Kobieta i motocykl? Mówiąc szczerze – nic nadzwyczajnego. Motocyklistek jest zdecydowanie mniej niż motocyklistów, ale to tylko kwestia czasu. Widzę, że coraz więcej dziewczyn do kategorii B dokłada kategorię A, albo nawet ma tylko prawko na motocykl. Liczba przedstawicielek płci pięknej na jednośladach rośnie lawinowo i jeszcze trochę, a widok kobiety na motocyklu nikogo nie będzie dziwić. Bez dorabiania ideologii – motocykle stają się z roku na rok popularniejsze, niech to będzie nawet lans, czy moda, zwykłe użytkowanie jednośladów bez wielkiej miłości, przysłowiowego wiatru we włosach oraz adrenaliny…, ale może społeczeństwo się przyzwyczai do tego, że motocykl to zwykły środek transportu, a jego użytkownik to normalny uczestnik ruchu drogowego. Marzy mi się sytuacja, żeby chociaż połowa osób jeżdżących samochodami jeździła także motocyklami, żeby było więcej miejsc, gdzie bez szkody dla innych (poza sobą) można się wyszaleć i spuścić nieco adrenaliny. Ale zrozumienie się na drodze w naszych realiach to obecnie marzenie ściętej głowy.
Słodkie żywioły we mnie śpią…
Wydaje mi się, że my kobiety mimo, iż chciałybyśmy kupować motocykl oczami, to jednak wybieramy rozsądkiem. Nie rzucamy się bez żadnego doświadczenia na zbyt mocne i duże jednoślady. Mamy jednak świadomość swojej „ułomności” wzrostowej czy wagowej. Dlaczego tak mało kobiet spotykamy na krążownikach szos, potężnych turystykach, czy nawet weteranach? Bo wiemy, że nie można przeceniać swoich sił i pozwolić, żeby to maszyna nami „pozamiatała”. Nie każda z nas lubi też bawić się w mechanika, a w przypadku weteranów bez tego się nie obejdzie. Dlatego staramy się wybierać motocykle dopasowane do naszych możliwości, umiejętności i potrzeb, czyli najczęściej sportowo-turystyczne 500, 600, najczęściej do 100KM. Choppery również poniżej 1000 pojemności. Mówiąc szczerze, osobiście kojarzę może ze trzy dziewczyny, które jeżdżą litrami i powyżej.
„Kobitki mają większe szanse, poocierać się można w czasie jazdy miastem…”, czyli retrospekcja z kursu prawa jazdy…
Pierwsze podejście na prawo jazdy miałam za czasów licealnych, kiedy zdawało się na Mińsku, a na 10-godzinnym kursie panowały WSKi, WFMki i SHLki. Na ósmej godzinie zakończyła się moja przygoda z kategorią „A” między innymi z powodów zimowych. I tak niczego się tam nie nauczyłam. Byłam sama na placu ze średnio sprawnym sprzętem, a mój instruktor chodził wtedy na kawę. Następne podejście było kilka lat temu. Wtedy kiedy był już jednoślad i dyskomfort bez uprawnień. No to w końcu wypadało. Mając prawko na auto, ominęła mnie część teorii z wykładami. Nie zainteresowałam się jak wygląda trasa egzaminacyjna, więc na egzamin poszłam w ciemno. Zdałam za pierwszym razem, ale nie polecam takiego podejścia. Nawet jak się ma przepisy w małym palcu i jeździ samochodem na co dzień, to jednak warto zrobić cały kurs. Dla siebie samego, nawet jeżeli jazdy motocyklem mamy się potem sami uczyć na własnych błędach, bo wiadomo powszechnie, jak to z tymi szkołami nauki jazdy wygląda, wciąż za mało jest profesjonalistów.
Od przedszkola do…
Przed motocyklami był dwusezonowy rozruch skuterkiem – Yamaha Jog-Z. Fajna rzecz na dojazdy do pracy, niezależnie od pogody i pory roku. Potem zakup upatrzonej MZ ES Trophy 250/2. To był dziwny wybór i dziwna jazda dla początkującej, więc oddałam ją mężowi. Kolejna też MZ, ale ETZ 150 w wersji de Luxe. Bardzo miło i z sentymentem wspominam tego dwusuwa. Mąż miał GS500, więc kiedy zmieniał motocykl przesiadłam się na Suzuki i przejechałam nim 40 tysięcy km. Do pracy, na wycieczki i zloty po całej Polsce. Dzięki temu motocykl stał się nieodłączną częścią codzienności, a z miesiąca na miesiąc powiększało się grono znajomych zakręconych na punkcie motocykli. Po ponad dwóch latach stwierdziłam jednak, że poczciwy GS spełnił swoją rolę. Zaczęło czegoś brakować. O R6 raczej nie myślałam, prędzej miał być Fazer, Hornet, taka niby naturalna kolej rzeczy. Niektórzy doradzali skok na GSX-R 600 i prawdopodobnie stąd zrobiło się bliżej do Yamahy R6. W każdym razie – po przeglądzie ogłoszeń wpadła mi w oko… To były decyzje dnia – sprzedany GS, kupiona R6 (rocznik 2001). Decyzja, której nie żałuję.
W parze…
R6 służy mi do pracy, dla przyjemności, w trasy. W ubiegłym roku zrobiliśmy sobie z mężem objazdowe wakacje motocyklami Czechy-Słowacja-Węgry. I wieczorne przejażdżki miejskie z brygadą, no bo kto tego nie zna…? Dla mnie jest więcej plusów oczywiście – żadnego bólu pleców, nadgarstków. Zapakowanie bagażu na plastik to też nie problem. Prowadzenie tego motocykla to bajka. Mam do niego respekt, ale gdybym się go bała albo nie spełniałby moich oczekiwań – pozbyłabym się go. To nie wstyd przyznać się, że się nie daje rady, korona z głowy nie spadnie. Byłabym też hipokrytką, gdybym powiedziała, że R6 mi nie wystarcza i potrzebuję „litra”. Na nasze drogi? Do codziennego użytku? Po co? Przerost formy nad treścią, a i umiejętności motocyklowe zdobywa się z każdym kilometrem i każdą sytuacją na drodze, na laurach się nie spoczywa.
Słabe, czułe punkty…
Nie lubię manewrów parkingowych, nie przepadamy za jazdami w dużych paradach motocyklowych z prędkościami 30-50km, trochę się wtedy obie męczymy. Po przejechaniu 17 tysięcy km stwierdziłam, że spokojnie zostawiam ją sobie na najbliższe sezony. Zafundowałam jej mały lifting plastików w postaci malowania i aerografu.
Jest motocykl, jest impreza…
Obecnie jest tyle imprez motocyklowych, że naprawdę trzeba selekcjonować co ciekawsze wydarzenia. Na zloty już nie jeżdżę. Jestem wierna kalendarzowi spotkań w różnych miejscach Polski, w tym dwóch forów motocyklowych i bliskich mi ludzi z Bractwa Suzuki oraz Motocykl i Dziewczyna.
Moto – Toruń…
W Toruniu jest tyle samo imprez motocyklowych, ile w każdym innym mieście. Przyłączamy się do różnych akcji typu Motomikołaje, WOŚP, teraz Motoserce. W ubiegłym roku odbyły się MP Cross Country w Toruniu, jest też tor motocrossowy w Chełmnie, w XIX-wiecznych fortach siedzibę ma znane Bractwo Miłośników Weteranów BMW Veteran Club, stąd często motocykle trafiają na plan filmowy, i oczywiście mamy „toruńskie anioły”, czyli Unibax z nowym stadionem żużlowym.
Kumpele po fachu…
Myślę, że sporo, właśnie dzięki forum „Motocykl i Dziewczyna”. Od kilku lat spotykamy się regularnie dwa razy w roku na pewno i często zupełnie prywatnie, kiedy mamy możliwość. Środowisko nasze jest bardzo zróżnicowane zawodowo, wiekowo. Ale pasja faktycznie łączy, a dziewczyny naprawdę mają oktany we krwi.
Bo czym byłby świat bez marzeń…
Podobno są od tego, żeby je spełniać. Motocykl mam trafiony, pasję dzielę z mężem, jeżdżę ile czasu, siły i kasy na benzynę wystarczy, więc nie mogę narzekać. Ale jak mam pojechać po bandzie, to chętnie do tego plastika chciałabym mieć gdzieś bliżej tor, oprócz tego w garażu na babskie fanaberie jakiegoś nakeda, coś do lasu, żeby się pobrudzić, zmęczyć i kondycję poćwiczyć. Poza tym na chopperze nigdy nie miałam okazji pojeździć – przyznaję bez bicia. Samochód mam, ale wystarczyłby „maluch” nawet, bo zakupy można i na tylnym siedzeniu zmieścić. A z takich poważniejszych marzeń to właściwie jedno, może górnolotne…, żeby te nasze sezony motocyklowe nie były okupione taką ilością tragedii.
Tekst: Magda Raczyńska