6353 kilometrów w trzynaście dni dookoła Bałkanów na Aprilii RSV1000R!
autor: enZo
Są tacy, którzy twierdzą, że Aprilię RSV 1000 R „albo wstawiamy do gabloty ozdabiającej nasz salon, albo zabieramy ją na tor wyścigowy”. Są też tacy wg których włoskimi maszynami jeździ się tylko od mechanika do mechanika, a ja mam zgoła odmienne zdanie i postanowiłem przejechać tym motocyklem trasę licząca ponad 6 tys km, przez 12 krajów z miejscami nie koniecznie uważanymi za przyjazne maszynom sportowym – czy się udało, przeczytajcie sami!
Pomysł i założenia
Dla mnie Aprilia RSV 1000 R to obraz bez skazy, najwyższa mechaniczna forma ekspresji, stworzona by dawać maksimum przyjemności z jazdy pod jednym warunkiem: „koń jaki jest każdy widzi”. Tak naprawdę patrząc na ten motocykl należy odczytać intencję konstruktorów i wykorzystać je na swoją korzyść, w innym przypadku ta maszyna nas zamęczy i zamiast funu z jazdy, stanie się udręką.
Pomysł w mojej głowie przejechania motocyklem sportowym Bałkanów zrodził się mniej więcej rok temu, stwierdziłem ze skoro ten motocykl doskonale nadaje się na szybkie wypady w Bieszczady i lokalne tory kartingowe, świetnie sprawdził się w Alpach i Chorwacji na trasie liczącej 4500 km, więc dlaczego by nie poszukać innych ciekawych dróg i miejsc ? Tym razem padło na Bałkany.
Druga kwestia, to po wnikliwych obserwacjach stwierdzam że jakakolwiek forma sportowej turystyki zwyczajnie umiera. Próżno na trasach szukać maszyn typu 1100 XX, czy Hayabusa, nawet VFR stało się „kredensem” a na trasach królują motocykle do wszystkiego czyli do niczego, jak Varadero, V-Storm nie wspominając o „bawarskich turystykach”. Nigdy nie czerpałem przyjemności z jady motocyklami, którymi bardzo łatwo dojść do granic możliwości opon, hamulców czy zawieszenia (zwłaszcza obładowanymi wycieczkowym ekwipunkiem). Dorze się czuję jak motocykl przewyższa moje umiejętności, a nie odwrotnie, w przeciwnym wypadku jazdą zwyczajnie się nudzę. Te motocykle zresztą z założenia mają mieć coś, co ma się sprawdzać zarówno dobrze na drodze jak i poza nią, a w moim odczuciu w każdej opcji sprawdza się tak samo źle: coś jak by autobusem szkolnym pełnym rozwrzeszczanych dzieci z chorobą lokomocyjną, wybrać się na rajd po górskich serpentynach… Obraz na drogach stał się monotonny i nudny – SUVy i motocykle uniwersalne – koszmar.
Kolejna kwestia to taka, że mój wrodzony zmysł estety zwyczajnie nie może patrzeć na „uniwersalne osiołki”. 🙂 Czyż nie pięknym jest spojrzeć na doskonałą, sportową włoską linię motocykla postawionego na górskiej przełęczy czy skraju morza? Czyż nie piękny jest dźwięk otwartych wydechów V2 „rozdzierających” górską przestrzeń? Na mnie działa to równie dobrze jak miód na spierzchnięte usta. Pierwotne założenie było takie, iż mimo niepewnej sytuacji gospodarczej pojechać do Grecji, ale trasa w tą i z powrotem tą samą drogą zwyczajnie byłaby mało fascynująca, więc postanowiłem poszukać alternatywy i tak oto na trasie przejazdu znalazła się Rumunia, Bułgaria i Turcja oraz na powrocie Albania i Czarnogóra – od razu zrobiło się ciekawiej! 🙂
Przygotowania
Planowanie miejsc do odwiedzenia rozpocząłem tak naprawdę po podjęciu decyzji, że pomysł zrealizuję. Trochę szukania w sieci i czytania forum, gdzie chyba wszyscy, gdy dowiadywali się jakim motocyklem chcę pojechać, to pukali się w głowy. Oczywiście mnóstwo informacji na temat np Rumunii + zebrane opinie od znajomych, którzy już tam byli, jakoś nie napawały optymizmem, że na sportowym motocyklu nie będzie wielkiej radości z jazdy, a raczej trzeba się nastawić na męczenie po dziurach – stwierdziłem trudno, dupę mam twardą 😉
Kolejna kwestia jaka została do rozwiązania, to uczestnicy – puściłem informację po wszystkich znajomych. z którymi zrealizowałem poprzednie wypady i wstępnie miałem jednego chętnego, co zdawało mi się trochę mało, bo zawsze może się ktoś wykruszyć. Jak się później okazało, wykruszyli się wszyscy 🙂 Jeszcze próżne poszukiwania kogoś chętnego po forach i ostatecznie zostałem sam na placu boju. Czułem się trochę, jakbym miał polecieć na księżyc, ale szybko oswoiłem się z tą myślą i stwierdziłem, że to będzie znakomita okazja do bliższego poznania siebie, bo jednak jestem stadnym zwierzakiem i pierwszy raz tak długo będę w totalnym osamotnieniu.
Motocykl przeszedł pełny serwis wraz ze sprawdzeniem takich elementów jak luz zaworowy, na szybko pożyczyłem motocyklową nawigację od znajomego Daniela (dzięki – spisała się doskonale), do której uchwyt dorobiłem wraz z kolegą Piotrem z dybla kupionego w markecie za 1,80 zł 🙂 oraz w ostatniej chwili zakupiłem jak się później okazało, zbawienny dla mnie Power Tape.
Co do samego bagażu to jestem wyznawcą tzw. „im mniej tym lepiej” i nie chcąc obciążać włoskiej Madonny zbędnymi kilogramami (damy nie lubią kilogramów) zabieram ze sobą kilka koszulek, spodenki, japonki, kosmetyki, smar do łańcucha, olej, kąpielówki, tanią bieliznę, która po każdym dniu jest zwyczajnie wyrzucana (do jadących obok kabrioletów), a skutecznie zmienia objętość bagażu pod koniec wycieczki oraz również pożyczony od kolegi Piotra buzer (dzięki Piotrze). Wszytko zostało upchane w tekstylny woreczek zakupiony u sąsiadów zza Odry, zapięte na ręcznie wykonany przez Augustyna stelaż wg mojego projektu (mistrz w swoim fachu, najlepszy stelaż do RSV pod słońcem) i można zasuwać. Na kołach z przodu został torowy D 209 RR a na tył powędrował okazyjnie zakupiony, nowiusieńki Qualifier pierwszej generacji.
Dzień 1 – Rzeszów – Sibiu (Słowacja – Węgry – Rumunia) 795 km 20.08.2011
Tak naprawdę dzięki uprzejmości znajomego (dzięki Krzyś) swoją podróż rozpoczynam dzień wcześniej, czyli w piątek 19.08. Jadę z Rzeszowa do Tylawy przy granicy ze Słowacją, gdzie na noc zostaje u znajomego, jest to dobry odcinek aby sprawdzić mocowanie bagażu i inne wycieczkowe rozwiązania, a w razie czego dokonać jeszcze zmian. I tak też się stało, po pierwszych 95 km stwierdziłem, że mam tego wszystkiego za dużo. Wyrzuciłem śpiwór (który później by się przydał), długie spodnie i drugi ręcznik. Mniejsza torba była bardziej stabilna i dawała się łatwiej zapakować i zamocować. Wstaję wcześnie rano, bo przede mną 700 km do przejechania, ostatnie tankowanie po stronie polskiej i wlatuję wczesnym rankiem do Słowacji. Niespecjalnie przepadam za krajem, w którym podobnie jak u nas nie ma dobrych dróg, a wysokość mandatu jak i liczebność milicji na drodze może przyprawić o niezły zawrót głowy. Chcę jak najszybciej znaleźć się na Węgrzech, zakładam db kilery do wydechów i pod osłoną wschodzącego słońca z prędkościami oczywiście „zbliżonymi” do przepisowych przejeżdżam dziurawą Słowację – po ok. 1 h jestem już na Węgrzech – uff, udało się, żadnej kontroli, żadnych mandatów w Euro skutecznie uszczuplających budżet wycieczki (pozdrawiam Słowację). Zadziwiające jest, jak sami Słowacy zachowują się już po wjechaniu do Węgier – są jak spuszczone psy ze smyczy. Rozpoczyna się dobry odcinek drogi, wszyscy nagle pędzą po 140 km/h, wyprzedzają i jeżdżą jakby poczuli jakiś przypływ adrenaliny. Sam czuję się dużo swobodniej i bez problemu przy cieple pierwszych promieni słońca wyprzedzam całe towarzystwo, lecę sobie uśmiechnięty i wyluzowany między 180-200 km/h – zadziwiające jak zmiana kraju, w którym się poruszamy, zmienia sposób odbierania przyjemności z jazdy. W ekspresowym tempie dojeżdżam do węgierskiej autostrady i rura.
W przypływie euforii zapominam o jednym drobnym szczególe – tankowanie. Włoska Madonna jak każda dama nie lubi oszczędności i spokojnie konsumuje na każde przejechane 100 km ok 8 l życiodajnej cieczy. Co w praktyce oznacza, że po 160 – 170 km świeci nam „bida”. Mam już nawinięte prawie 190 km, a stacji jak nie było, tak nie ma. Zjeżdżam na parking przy autostradzie i pytam akurat znajdujących się tam panów z obsługi autostrady, pochłoniętych wypompowywaniem toalety, jak daleko do najbliższej stacji? W trudnym dla mnie języku otrzymuje dziwną do przetworzenia dawkę informacji, ale jakoś udaję mi się zrozumieć, że stacji nie ma przy autostradzie – no to mam niezły problem. Pomyślałem, że zjadę do najbliższej miejscowości i tam znajdę stację – jadę na „kropelce” powoli i delikatnie do najbliższego zjazdu i tym sposobem trafiam do miejscowości Emod, gdzie w końcu znajduję stację benzynową – uff, nowy rekord 230 km na baku bez tankownia! Kupuję winietę, tankuję i wracam na autostradę – sielanka, w ekspresowym tempie docieram do jej końca, później jeszcze chwila zwykłą drogą i już jestem na Rumuńskiej granicy.
Kolejne tankowanie – w przeliczeniu lei na złotówkę, litr benzyny 95 oktanowej w Rumunii wychodzi podobnie jak w Polsce, spodziewałem się, że będzie trochę taniej, ale cóż. Ok, więc jestem w Rumunii – pierwsze kilometry pokonuję trochę niemrawie, rozglądam się na boki podziwiając postkomunistyczne, fabryczne kombinaty przed Oreadeą. Pierwszym celem w Rumunii jest zamek w Huneodora. Droga na początku jest całkiem niezła, po kilku kilometrach jednak pojawia się coraz więcej nierówności, odkrywam również, że rumuńscy kierowcy, a zwłaszcza kierowcy TIRów jakoś nie pałają miłością do motocykli i w żaden sposób nie chcą ułatwiać jazdy. Wyprzedzanie na „trzeciego” środkiem nie oznacza, że auta z naprzeciwka zrobią nam miejsce, tak naprawdę trzeba sobie radzić samemu, i nikt specjalnie nie chce tego ułatwiać, dodatkowo trudności dodają „ścigańci” w lepszych samochodach, którym nie koniecznie podoba się, że chcemy ich wyprzedzać, jak również obecne przy drodze wychudzone psy. Są tak wyczerpane, że jakoś nie specjalnie chcą się rzucać w pogoń za motocyklem, ale nie ma reguły, gdzie mogą się pojawić i zwykle pojawiają się w najmniej oczekiwanym dla nas momencie.
Kolejną sprawą jaką odkrywam w Rumuńskim ferworze drogowej walki jest to, że nie wolno jechać w bliskim sąsiedztwie TIRa za nami – zwyczajnie dużym nie chcę się zwalniać. Ja szanując swojego Ohlinsa, chcąc zwolnić przed uskokiem remontowanej drogi, prawie zostałem z tyłu stratowany przez ciężarówkę, której kierowca jakoś nie specjalnie przejmował się nierównościami i zawieszeniem – widać nie ma Ohlinsa. 🙂 Dalsza cześć drogi do Huneodory to koszmar – nigdy nie jechałem bardziej połataną drogą, dziur jest niewiele za to droga jest tak połatana i krzywa, że z trudem można jechać 70 km/h. Z uszu wyciągam stopery, aby lepiej słyszeć czy motocykl nie „rozkłada się”. Po ok 50 km tej mordowni zatrzymuję się na chwilę żeby trochę odpocząć i zaczerpnąć malowniczych widoków – Rumunia w tej części wygląda jak Bieszczady, jest świetna pogoda, malownicza okolica, jeszcze żeby tylko droga była lepsza…
Po chwili na postoju pojawią się kompan. Mówi coś po rumuńsku i jakoś nie mogę go zrozumieć więc przechodzi na międzynarodowy język migowy. Okazuję się że chcę papierosa – i weź mu wytłumacz że nie palę. 🙂 Ogląda mnie i motocykl jak by widział lądowanie obcych – wszystko obmacuję i dotyka (mnie również) dziwnie się z tym czuję. Wciągam aparat i robię mu kilka zdjęć, pokazuje aby zrobić też zdjęcie jego „bryki” – więc robię.
OK, miło było, ale czas jechać dalej, kompan jest wyraźnie niepocieszony, że nie dostał żadnego bonusa od ufo – cóż, będzie płakał w nocy. Ruszam więc dalej – droga staję się jeszcze większym koszmarem – pnie się przez las po winklach w górę, niekończące się nierówności i serpentyny – wydaje mi się, że nigdy to się nie skończy, ciągle jadę pierwszym maks drugim biegiem i szybko się męczę. Zastanawiam się jak długo te katorgi wytrzyma jeszcze motocykl – tuż po tym usłyszałem jakiś metaliczny dźwięk który nie zwiastował nic dobrego. Dojeżdżam do najbliższej wioski, zatrzymuję się na poboczu – szukam braków i szybko znajduję brak dwóch śrub mocujących stelaż – no to pięknie.. Ściągam cały bagaż z motocykla, myślę co tu wykombinować – śrub zapasowych oczywiście nie mam, bo po co. Podchodzi do mnie jakiś człowiek który przy drodze sprzedaję róże „dary ziemi”. Pokazuję mu co się stało, każe mi poczekać, po chwili przychodzi z garścią różnych śrub – udaję się dobrać podobne i wszystko skręcić, uff. Jest bardzo życzliwy, nie chce za to żadnych pieniędzy – dziękuję mu serdecznie za pomoc. Przy okazji stojąc na poboczu, prawie nas z motocyklem tratuje TIR – z naprzeciwka miał inną ciężarówkę więc stwierdził, że nie będzie zwalniał, tylko zjedzie na pobocze na którym stoimy – przechodzi dosłownie na centymetry od nas i motocykla prawie przewracając Madonnę i zostawiając tumany kurzu – o mały włos zakończył bym tu swoją podróż. Rumuński znajomy klnie coś pod nosem i wymachuje rękami. Zbieram rzeczy i robię pamiątkowe zdjęcie – czas jechać dalej.
Godzina w plecy ale najważniejsze, że stelaż skręcony – ciekawe co odpadnie dalej? I odpada – przyspawana blaszka do kołka z marketu, służąca za mocowanie do nawigacji. Cóż, ponoć prowizorki są najlepsze – ta jednak nie wytrzymała długo na Rumuńskich drogach, ale od czego jest Power Tape!
Po dłuższej udręce docieram do drogi numer 7. Nawierzchnia jest dużo lepsza, ruch również jest duży, pomimo że jest sobota, na drodze pełno ciężarówek. Postanawiam się trochę „rozwinąć”, ciągnę po 170 km/h wyprzedzając po kolei co się da – kilka razy auta z naprzeciwka specjalnie podjeżdżają do środka jezdni, aby utrudnić mi wyprzedzanie. Czasem przechodzę na milimetry i klnę do siebie pod nosem, po czym stwierdzam, że jednak muszę zmienić strategię i wyprzedzać tylko na czyste sytuacje.
Dojeżdżam do Huneodory – smutny widok miasta otoczonego przemysłowymi upadłymi kombinatami. Jakoś nigdzie nie widzę zamku – po chwili odnajduję drogowskaz, dojeżdżam na miejsce. Na samym zamku jakaś grubsza impreza – czerwony dywan (widać spodziewali się że przyjadę) mnóstwo rycerzy i jakiś innych przebierańców. Parkuję motocykl obok ekipy z Czech – rozmawiam chwilę z jednym uczestnikiem – okazuję się, że jadą do Mongolii. Jest zachwycony moim motocyklem i planem wyprawy – wymieniamy się mailami, idę trochę pozwiedzać.
Wracam po chwili – żegnam się i jadę dalej w stronę Sibiu – dalej ta sama trasa nr 7, dalej te same problemy, ale jakoś już przywykłem. Robi się późno – dojeżdżam do Sibiu, czas znaleźć jakąś miejscówkę do spania, podjeżdżam do pierwszego napotkanego hoteliku – cena 110 lei (czyli 110 zł) cóż, jak dla mnie to nie jest tanio, więc postanawiam pojechać dalej za Sibiu w stronę trasy 7C (opuszczając tym samym Sibiu bez zwiedzania starówki – za mną 700 km trudnej drogi, robi się ciemno i jestem zmęczony, odpuszczam więc starówkę). Dalsze krążenie po przydrożnych hotelikach nie przynosi rezultatu – wszędzie cena od 90 do 130 lei. W końcu w kolejnym udaje mi się wynegocjować nocleg za 70 lei, dorzucam jeszcze 15 i dostaję obiad – jak mówią Rumunii u nich tradycyjny jest grill. Ok, niech będzie. Po drodze jakoś wysiało patrolami milicji – praktycznie co wioska – ale uniknąć spotkania jest bardzo łatwo, ponieważ wszyscy ostrzegają się światłami (coś jak podróż w przeszłość i dziwnie znajome metody – tyle, że u nas zarówno milicja, jak i metody jej unikania ewoluowały i obecnie jesteśmy na etapie CB Radio. Ciekawe kiedy dotrze to do Rumunii).
Miło spędzam wieczór, przy Ursusie gaworząc z właścicielem. Jestem podekscytowany przed snem, na drugi dzień czeka mnie trasa Transfogarska – jak się później okazało, nie ma co było robić aż takiej „podniety”.
Dzień 2 – Sibiu – Konstanta (Rumunia) 550 km 21.08.2011
Wstaję wcześnie rano, za oknem świt i dość zimno – na motocyklu osiadała rosa. Wykręcam db killery – przede mną Karpaty i 7C – czas pokazać Rumunii jak brzmi armagedon w wykonaniu Madonny. Postanawiam jeszcze przejechać przez miasteczko Avrig i zrobić mieszkańcom pobudkę – ryk otwartych wydechów „rozrywa” przydrożne kamienice, w zaparkowanych autach włączają się alarmy – tak, koniec jest już blisko, mieszkańcy na pewno mnie pokochali! 😀 Zatrzymuję się na zdjęcie, na twarzach nielicznych przechodniów jakoś nie rysuje się polsko-rumuńska miłość.
Ok, pora w końcu zobaczyć „gwóźdź rumuńskiego programu” czyli 7C – ostatnie tankowanie przed wjazdem na trasę i jedziemy. Początek nie wygląda obiecująco, taka tam sobie dość nudna droga przez las jakich na Roztoczu i w Bieszczadach wiele, nawierzchnia też nie zachwyca, powoli zaczynam się wspinać w górę, jest wcześnie rano, chłód przeszywa me ciało przez perforowany kombinezon, w okolicy nie ma żywej duszy, żadnych motocykli, żadnych aut, tylko ja i głuchy dźwięk widlastego twina. Robi się coraz bardziej stromo, pojawiają się pierwsze winkle, nagle po prawej stronie dostrzegam niesamowity widok na rozciągające się lasy – postanawiam zjechać, bo stwierdzam, że będzie to idealne miejsce na zdjęcie – zjeżdżam prostopadle do drogi i odruchowo przechlam balans na prawą stronę aby podeprzeć się prawą nogą. Co się okazuje, do podparcia brakuje mi ze 30 cm (nachylenie + nierówne pobocze) i w jednej chwili zdaję sobie sprawę, że pewnie trzeba się na chwilę położyć, co też czynię z wielkim hukiem. No to pięknie, leżę, na mojej nodze motocykl, słyszałem metaliczny dźwięk odpadającej jakiejś części – stwierdzam, że to może być koniec mojej dalszej podróży. Wydostaję się niezdarnie spod motocykla – boli mnie kolano, ale to nic takiego, próbuję go podnieść, pierwsze podejście i jakoś nie udaje się, jestem zły na siebie – jak mogłem zrobić tak prosty błąd – w głuchy las lecą głośne „ku*wa” z moich ust. W przypływie euforii podnoszę maszynę na koła, oceniam straty. Na pierwszy rzut oka okazuje się, że oprócz kilku małych rys (które bolą jak blizny na biuście Moniki Bellucci) i zdartego Crash pada nic się nie stało. Jednak po chwili dostrzegam, że złamała się klamka hamulca – hmm, no to nie za ciekawie, biorąc po uwagę, że tył w RSV praktycznie nie działa. Pozbawiłem się w ten sposób jedynej siły hamującej. Ale od czego mamy Power Tape! 😀 Wcześniej już skutecznie skleił uchwyt nawigacji, po tym jak odpadł na rumuńskich nierównościach. Chwila zastanowienia i sklejam klamkę na zakładkę, wygląda świetnie.
Moto wydało z siebie też trochę płynów organicznych – ale jak się okazało, nic się nie stało, a wszystkie płyny poszły przelewem.
Czas ochłonąć i jechać dalej – w około pustka, od czasu wywrotki przejechało jedno auto. Ruszam i sprawdzam działanie sklejonej klamki hamulca – działa całkiem OK i później okazało się, że to rozwiązanie wystarcza do końca wycieczki, czyli na ponad 5 tys km 🙂
Zaczyna się najciekawsza część trasy, malowniczo położone zakręty pnące się w górę – nie jestem jednak tak zachwycony, jak alpejskimi przełęczami – nawierzchnia jest mocno pofrezowana i nie pozwala na zbytnie szaleństwo – nie poschodzę na kolano jak na Grossglockner czy San Bernardino, widokom też daleko od tych, które można zobaczyć w Alpach. Jak widać TOP Gear dość mocno przyczynił się do promocji Rumunii, mówiąc że trasa jest lepsza od Stelvio, na której byłem rok wcześniej i dla mnie Stelvio bezapelacyjnie bije 7C na głowę. Kolejny dowód na to, że telewizja kłamie.
Dojeżdżam do tunelu, w którym nie omieszkałem zrobić trochę hałasu, jednocześnie myśląc, czy jakiś głaz za chwilę nie spadnie mi na głowę. Za tunelem tak naprawdę zaczyna się udręka – na przemian dziury i połatany asfalt – koszmar. Prawie do samej zapory docieram pierwszym biegiem lub staczam się na luzie trzymając hamulec i manewrując między dziurami i uskokami – mam dość, nie mogę się doczekać, kiedy skończy się ta udręka – w końcu przede mną zapora – zatrzymuję się robiąc kilka zdjęć, przy okazji jak magnes ściągając rumuńskie dziewczyny z Bukaresztu – rozmawiamy chwilę, są zachwycone, po czym stwierdzają, że jestem zdrowo rąbnięty – nie mam pojęcia o co im chodzi.
Rozmawiamy jeszcze chwilę o dalszej części mojej wycieczki – patrzą trochę z niedowierzaniem. Miło jest, ale trzeba jechać dalej. Jadę dalej 7C w stronę Pitesti – zmieniają się obraz rumuńskich wiosek – ze zwartej zabudowy jaką widziałem wcześniej, stają się bardziej rozproszone i bardziej przypominają gospodarstwa znane z Polski. Na ulicy nieustanna obecność zwierzyny, na którą trzeba uważać. Dojeżdżam do autostrady – nie wiem dlaczego, ale jak nie lubię autostrad, to w tym przypadku czuję ulgę. Rumuńska autostrada nie pozwala jednak się tak „wyluzować” jak by to miało miejsce w zachodniej Europie – nie wszędzie jest siatka, co chwila natrafiam na jakiegoś zbłąkanego psa – żywego lub już rozjechanego, jest ograniczenie prędkości do 120 km/h, nawijam nie więcej jak 160 w dużym skupieniu, po drodze kilka patroli, które omijam z niekoniecznie przepisową prędkością, ale jakoś nie zawracają sobie mną głowy. Autostrada się kończy przed Bukaresztem – wjeżdżam początkowo do miasta – SUVy, sklepy, Mercedesy – wygląda bardzo europejsko. Zatrzymuję się po chwili i postanawiam jednak pojechać obwodnicą, co jak się okazuje nie było dobrym pomysłem – już przejazd przez miasto byłby lepszy, niż brnięcie po zwykłej drodze wokół Bukaresztu z koleinami po pas, psami i dziwnymi skrzyżowaniami, na których trzeba ustępować pierwszeństwa. Brnę jakoś do końca tej udręki i znowu wjeżdżam na autostradę – opłata za most i na 60 km przed Konstantą autostrada się kończy. Jest ok 16 stej, głodny jestem, więc zatrzymuję się w przydrożnym barze – mam już jechać, ale obok dostrzegam grupę motocykli z Polski, podjeżdżam i pytam gdzie jadą, okazuję się że również do Konstanty, więc postanawiam się przyłączyć.
Jedziemy razem do Konstanty krążąc po uliczkach – jednocześnie włączam wszystkie możliwe alarmy w zaparkowanych samochodach. Parkujemy w końcu nad Morzem Czarnym – po dalszej rozmowie i zapoznaniu, szukamy jakiegoś miejsca na nocleg – oczywiście wszyscy mają namiot, tylko nie ja. Jednak postanawiam przespać się na polu namiotowym bez namiotu, śpiwora i karimaty 🙂 – kolega Piotr deklaruję że użyczy mi śpiwór i to mi wystarczy. Jedziemy do miejscowości Neptun, gdzie znajdujemy pole namiotowe za 20 lei – motocykl + osoba. Szybki prysznic i lądujemy na plaży – kąpiel w morzu czarnym zaliczona!
Wieczór spędzamy w miasteczku Neptun spacerując i popijając Ursusa. Po Ursusie czas powrotu na pole namiotowe – z nami wraca jeszcze jeden kompan w postaci Johnnego;) który skutecznie rozgrzewa przed resztą nocy spędzonej na glebie 🙂