Pamiętacie Sławka? Na swojej Yamasze YBR 125 Custom wybrał się Krakowa do Jerozolimy. Przeczytajcie drugą część jego relacji!
autor:
Sławomir Łuczak
Zanim dotrę do agencji morskiej muszę zrobić coś z łańcuchem: zwisa już prawie do ziemi, a serwisowy klucz Yamahy nie radzi sobie z poluzowaniem śruby w tylnym kole, tak mocno zostało dokręcone przez Selema jeszcze w Turcji. On z kolei mocował się ze śrubą fachowo dokręconą w serwisie Yamaha Ring Road. Historia zatoczyła krąg, można by powiedzieć.
Zatrzymuję się, pytam o warsztat, droga natychmiast zostaje wskazana. Mechanicy witają mnie z wytrenowaną przez lata obojętnością. Asekuracyjnie pytam ile będzie kosztować naciągnięcie łańcucha. Nie odpowiadają, od razu zabierają się do rzeczy. Są ponurzy, milczą. Wiadomo, fachowcy. Męczą się ze śrubą tylnego koła. Czasem prosta czynność staje się koszmarem, słyszę. Odkręcają wreszcie i naciągają łańcuch. Ile? Pytam z uśmiechem. Nic, pada odpowiedź, jednak uśmiech nie zostaje odwzajemniony. Błyska flesz mojego aparaciku. Szacun!
Nie mija dziesięć minut i oto jestem: 124, Franklin Roosevelt Avenue. Salamis Shipping. Wchodzę do klimatyzowanego lokalu, kłaniam się w pas jednej pani, a ta z gracją wskazuje na drugiego pana. Podchodzę do niego, na kolana padam i z najpiękniejszym uśmiechem pokornie proszę o bilet na statek, który powiezie mnie i mój motociclet do Ziemi Świętej. Wielce zadowolony pan z agencji morskiej z szerokim uśmiechem operatywnego kupca oznajmia, że jestem na dobrej drodze, aby do Izraela dotrzeć. Sięga po jakieś papiery, jednak dłoń mu w połowie zamiera. Mruży oczy, uśmiech oddaje na przechowanie koledze z biurka obok i zadaje pytanie: skąd przypłynąłem na Cypr? Odpowiadam zgodnie z prawdą. Z Turcji. I tu zaczyna się mój dramat. Twarz mniej więcej sześćdziesięcioletniego Cypryjczyka tężeje, usta cedzą bezlitośnie: przebywa pan tu nielegalnie. Musi więc pan wrócić do portu Lavrio w Atenach i tam się zaokrętować. Zatyka mnie. Gdzie Cypr, gdzie Ateny, a gdzie mój skromny wyprawowy budżet? Przecież to oznacza cofnięcie się o dwa tysiące kilometrów! Ta opcja jest dla mnie po prostu niemożliwa.
Wiedziałem, że władze cypryjskie respektują wyłącznie turystów przybywających na Cypr legalnymi, oficjalnymi portami morskimi i lotniczymi znajdującymi się na terenie należącej do Unii Europejskiej Republiki Cypryjskiej. Byłem świadomy, że będę na terenie unijnym przebywał nielegalnie, jednak nie miałem pojęcia, że nie będę mógł go opuścić! Tym bardziej, że granica między stroną turecką, a cypryjską jest otwarta dla ruchu turystycznego, choć jeszcze kilka lat temu było trochę inaczej.
Proszę, błagam, klnę się na wszystkie świętości, powołuję się na trzy tysiące przejechanych kilometrów… Pracownik Salamis nie daje się przebłagać: proszę zrozumieć, nikt nie wypuści pana z Cypru z oficjalnych portów, a jedyna droga, którą może pan pożegnać się z tym krajem to ta, którą pan przyjechał. Nie mogę panu pomóc. Do widzenia.
Wychodzę z klimatyzowanej siedziby agencji morskiej. Fala uderzeniowa upału niemal przewraca mnie na ziemię. Czuję, że po policzkach cieknie mi kilka kropel wody. To musi być deszcz, myślę, patrząc na bezchmurne niebo. Chłopaki nie płaczą.
Wracam na camping. Morale? Zero. Zmuszam się, żeby zejść na piękną plażę, popływać. Zmuszam się, żeby zjeść obiad. I tylko po bułgarską Zagorkę jadę żwawiej i szukam pociechy na dnie plastikowej butelki znajdując ją – jak to najczęściej bywa w takich przypadkach – połowicznie.
Zostaję na terenie Governor’s Beach Camping jeszcze cztery dni, które przepędzam na beztroskim motocyklowaniu bocznymi dróżkami w kaszkiecie, klapkach i krótkich spodenkach. Najchętniej jeździłbym nago, ale dochodzę do wniosku, że policyjni motocykliści, którzy nago nie jeżdżą, mogliby to źle odebrać i skierować mnie na badania do specjalistycznego szpitala. A na to przecież nie mam czasu. Pieniędzy też byłoby żal.
Tą bezcelową jazdę dla samej jazdy nazywam odreagowaniem, lizaniem ran, składaniem się w jedną całość po rozbiciu na atomy. Poza tym pływam w morzu, spaceruję, rozmyślam, kombinuję, co dalej, choć wiem, że wiele nie wymyślę.
Droga przez Egipt zamknięta – rozruchy, zamiecie społeczne, a poza tym Sissa Shipping zawiesiła prom na trasie Iskenderun – Aleksandria, a miesiąc przed moją podróżą zamknęła połączenie Iskenderun – Hajfa, z którego początkowo zamierzałem skorzystać.
Jedyna w istocie bardzo mało realna szansa do dotarcie do Izraela kieruje moje poszukiwania do tureckiego portu w Mersin. Pływają stamtąd statki towarowe do Ashdod, ale przecież wiem, że żaden z nich mnie nie zabierze, bo sprawdzałem to już w Polsce.
Naiwnie wysyłam zapytania do portowych agencji morskich. Sorry, mister. No, mister. Can’t help, mister. Zaczyna powoli docierać do mnie, że w tym roku nie zobaczę Jerozolimy.
Pakuję majdan, jadę na Cypr północny, turecki. W greckiej części Nikozji kilka godzin błąkam się w poszukiwaniu przejścia granicznego, które w istocie nim nie jest i oficjalnie nazywa się je “crossing point”. Słońce przeszkadza w korzystaniu z tabletowej nawigacji. Pytam ludzi. Nikt nic nie wie. Jakie przejście? Speak spanish. Jaka granica? Tu jest tylko jedno państwo: Cypr grecki. I wielka nienawiść cypryjskich Greków do Turków. Jej korzenie sięgają 17 lipca 1974, kiedy to wojska tureckie dokonały inwazji na Wyspę Afrodyty rozpoczynając tym samym krwawą wojnę w wyniku której życie straciło tysiące greckich Cypryjczyków. Działania wojenne zakończyły się wypędzeniem Greków, przejęciem ich majątków i okupacją Cypru północnego trwającą do dziś, okupacją, która przeszkadza Turcji stać się krajem członkowskim Unii Europejskiej, o czym głośno przypominają kraje zachodnie.
Znajduję w końcu niewielki drogowskaz. Chwilę później jestem już po stronie tureckiej. Paszport dzielnie znosi koleje pieczątki, które Turcy po prostu kochają.
Chwilę później na drodze ekspresowej gubię kurtkę kiepsko przytroczoną do bagaży. Wracam po nią poboczem tego samego pasa. Znajduję ją po mniej więcej dwóch kilometrach. Zaskakująco dobrze zniosła bliski kontakt z samochodami i tirami. Efekt? Jedno rozprucie nad protektorem na plecach tuż pod zamkiem otwierającym wentylację. Wszystkie zamki i guziki sprawne. Kurtka nazywa się Rebelhorn Desert, jakby ktoś chciał spróbować przetestować ją w podobny sposób. Tylko proszę pamiętać, żeby próby przeprowadzić w warunkach cypryjskich, inaczej całe przedsięwzięcie nie będzie się po prostu liczyć.
Z Nikozji kieruję się na Famagustę, bo wiem, że kiedyś pływał stamtąd prom do Izraela. Kiedyś. Władze Izraela jednak doszły do wniosku, że nie będą przyjmować u siebie statków kursujących z tzw. Tureckiej Republiki Cypru Północnego uznawanej na arenie międzynarodowej wyłącznie przez Turcję. Dlatego też obejmuję tęsknym wzrokiem port w Famaguście, zachwycam się mariną, zabytkami i nie spiesząc się sunę do Rizokarpaso (gr. Dipkarpaz), na samą północ Cypru. Słyszałem, że jest tam pięknie, choć nie mam bladego pojęcia, że piękno z jakim tam się zmierzę skradnie mi oddech.
Najpierw jednak nocuję na dziko przy wielkim kompleksie hotelowym Bafra Tourist Center. Nad samym morzem. Zresztą, niemal przez całą podróż biwakuję nad morskim brzegiem, co niezwykle mi odpowiada, bo tak się składa, że w Krakowie, gdzie mieszkam, morza mam niewiele. Morze możliwości to jednak nie to samo, co bezkres Basenu Śródziemnomorskiego.
Dziwnie tu jakoś. Potężny kompleks turystyczny all inclusive w samym sercu niczego, ale taki właśnie jest północny Cypr. Są miasta i miasteczka, a między nimi krajobraz jakby postapokaliptyczny. Dominuje tu pustka, natrafiam na ruiny gospodarstw, nieużytki rolne, nieurodzajne pola. A wszystko to oblewa sprawiedliwie cypryjski upał, pod którego pręgierzem równy jest każdy człowiek i zwierzę. Uwielbiam ten gorąc, wcale mi nie przeszkadza, a to z pewnością ze względu na bardziej niż w Polsce suchy klimat pozwalający łatwiej znosić wysokie temperatury. Także te najwyższe.
Dzień później docieram do Rizokarpaso. Przez niemal całą drogę jadę samotnie. Czasem mija mnie jakiś samochód chyba tylko po to, aby przypomnieć mi, że nie jestem sam na świecie, choć i tak przez cały czas mam takie wrażenie. Drogę przebiegają mi trzy żyjące tu dziko osiołki. Szwendają się to tu, to tam: nie interesują się polityką i pozwalają wspierać się Unii Europejskiej, co jest o tyle dziwne, że żaden z krajów członkowskich nie uznaje istnienia państwa, po terenie którego beztrosko hasają.
Z jednej strony mam góry, z drugiej przewala się potężne i krystalicznie czyste Morze Śródziemne. Te fale to dopiero widziały, myślę z podziwem, próbując wyobrazić sobie dawne galery przecinające jego taflę, rycerzy krucjat poddawanych najcięższym próbom w drodze do Zamorza, jak nazywano wtedy Ziemię Świętą, piratów nastających na majątki pielgrzymów, morskie bitwy kończące się dla jednych płaczem, dla drugich bogactwem. To wszystko wciąż tu jest, w morzu, ale i w powietrzu, na ziemi i w górach. Wystarczy zamknąć oczy i zobaczyć. Wiatr dopowie resztę.
Zjeżdżam serpentyną nad sam morski lazur. W obrębie wielu kilometrów restauracja przed jaką się zatrzymuję jest jedyną oznaką cywilizacji. Leniwi angielscy turyści siedzą na tarasie i kontemplują piękno. A jego jest tu sporo. Zmysły poraża przede wszystkim bezkres, cisza i nieskrępowana pomysłowość Natury: to chyba najpiękniejszy skrawek świata, jaki w swoim życiu oglądam. Dzięki niemu zapomnienie o rzeczywistości przychodzi łatwo. Przed sobą widzę morze, za mną piętrzą się góry. Nie potrzebuję niczego więcej. I nie chcę potrzebować.
Trzecia i ostatnia część wyprawy Sławka już niebawem – czekajcie cierpliwie!
slawomir–luczak.eu
sniadanie.riderblog.pl
Wyprawa na Facebooku
Główny sponsor: Motorismo
Patronat medialny: Motormania
Wsparcie techniczne: Yamaha Ring Road Kraków
Główny partner: Klub Kulturalny, Kraków