Dzień szósty – 5.07 – czwartek – Bułgaria
Rano pobudka, ku naszemu zaskoczeniu Flaw śpi na hamaku rozpiętym na zewnątrz, pełno nagich kobiet, facetów i dzieci – to plaże hipisów.
Wyjazd do Bułgarii, granica raptem 2km dalej od naszej „willi”. Przejeżdzamy przez całe wybrzeże Bułgarii po drodze zaliczając super siestę nad morzem.
Następnie spotykamy ekipę ze Szczecina która robiła podobną trasę, mieliśmy razem nocować. Niestety mieliśmy inne wymagania odnośnie noclegów – oni byli nastawieni na camping, a my jak zwykle raczej planowaliśmy obóz na dziko – wczoraj mieliśmy domek – wystaczy tych wygód. W końcu się pogubiliśmy (trochę na własne życzenie) i dotarliśmy nad morze w pobliżu Tsarewa, Wojtek znalazł drogę nad brzeg, a Herflick wypatrzył zatoczkę z drzewami (cień). Był już tam miejscowy i potwierdził dobry wybór. Jak zwykle Wojtek z Flawem obóz, a Herflick na zakupy. Potem kąpiel i impreza.
Dzień siódmy – 6.07 – Piątek – Turcja
Rano przekraczamy granicę Turecką w Malko Trnowo, przedtem super serpentyny, ale niestety nawierzchnia daje wiele do życzenia.
Na granicy okazuje się, że Wojtek ma błąd w zielonej karcie – zamówił ją jak przedłużał umowę w Link4 i wystawiono ją na starą polisę. „Moja wina, że nie sprawdziłem dokładnie daty, spojrzałem na rok 2012 a nie na miesiąc-kwiecień!” – przyznał się Wojtek (co nie często się zdarza). Następnie wykupił u Turka ubezpieczenie – utargował z 20$ na 15$!!
Jedziemy dalej, trasa bocznymi drogami przez Kilkraleli, Vizę, Catalcę, Akalan do Stambułu. Bardzo duże wrażenie robi wjazd do Turcji, wspinając się na górę nową autostradą (wybudowała UE) widzi się ogromną przestrzeń bardzo rozległego kraju – działa to na wyobraźnię. Po drodze Flaw znalazł na GPS knajpę – właściciel sam woła nas do środka, a tam wielki kocioł z chyba jagnięciną- zamawiamy i już prawie wszystko OK, ale nasz Herflick przezornie pyta o cenę: 55$! Szok, pertraktacje nic nie dają i szukamy nowej knajpy.
Dla uatrakcyjnienia wyjazdu Flaw robi jeszcze postojową glebę. Po około 50km udaje nam się znaleźć małą rodzinną knajpkę, gdzie po ustaleniu ceny (coś około 15USD) dostajemy wołowinę o lekko orientalnym smaku – pychota.
Co ciekawe, Turcja wydaje się krajem wojskowym, średnio przy każdym mieście są koszary, a na większym wzgórzu ogromna czerwona turecka flaga.
Istambuł!! Docieramy na most na Bosforze, robimy fotki, przejeżdżamy przez bramki OGS dla automatycznego poboru opłat – my za darmo!!
Szukamy meczetów, zabytków itd. Wszystko oczywiście na moto. Potem zaliczamy korek 60km przez centrum miasta – nie ma się co dziwić, w końcu jest tu 12mln zameldowanych mieszkańców. Na początku patrzyliśmy ze zdziwieniem, co wyprawiają miejscowi motocykliści, ale po 15 min robiliśmy to samo. Wojtek głównie straszył przegazówkami, a Flaw i Herflick roztrąbili się klaksonami na całego! Obijanie taxi, barkiem w autobus i nogą o stalowe balustrady, niezliczona ilość lusterek – kilka ciosów specjalnie, bo zajeżdżali nam celowo drogę. Wszyscy motocykliści nawzajem pokazywali sobie gdzie jest lepszy, szerszy przejazd – pełna współpraca. Pasażerowie z puszek pozdrawiali nas non stop.
Herflick lekko wystraszony i zatroskany, stwierdza, że zaczyna mu się ślizgać sprzęgło, ale z pomocą przychodzi serwisman Wojtek, który robi czary mary i niebezpieczeństwo zażegnane. Na koniec szukanie campingu i pierwszy horror… Pijane brudasy i betonowe miejsca na rozbicie namiotu? Rezygnujemy i grzejemy dalej do następnego miasta.
Tu już bardziej cywilizowane warunki, zagraniczni turyści, market, knajpka, łazienki – choć ze słoną wodą. Rozbijamy namiot, szybkie zakupy i na plażę. Przy piwku i zachodzie słońca wspólnie stwierdzamy, że prawdziwy trip zacząłby się dopiero w Azji… Cóż, może następnym razem.
Dzień ósmy – 7.07 – sobota – Grecja
Rano wyjazd do Grecji, prześwietlanie moto Flawa na granicy po tureckiej stronie – widać wyglądał podejrzanie! Po stronie Greckiej ekspresowa odprawa przeprowadzona przez fana Bolka i Lolka.
Po drodze obiad w greckiej knajpce – fajne towarzystwo i dobry gyros.
Zatrzymujemy się nad morzem Trackim zatoka Kavala k. Kavali – fajna miejscówka, z jednej strony jezioro, a z drugiej morze, Flaw chce zostać, Herflick niekoniecznie, natomiast Wojtek nie chce wchodzić między młot, a kowadło. Rzucamy monetą i zostajemy. Najpierw runda po plaży, potem wybór miejsca na namiot. Wybieramy w końcu wydmy, bo jakoś mokrawo na tej plaży i boimy się, że w nocy będzie przypływ i nas zaleje. Tu zmiana ról – Flaw Herflicka Jadźką jedzie na zakupy a reszta rozbija namiot.
Właściwie to Wojtek robi to sam, bo Pan Herflick jak zwykle powiedział, że „nieumi” i od tego dnia dostał nową ksywkę „Nieumi” 🙂 Stwierdzamy, że Flaw przywiózł za mało piwa i idziemy jeszcze raz do sklepu pieszo. Potem Herflick wpada na pomysł jeżdżenia moto po plaży i… morzu.
Płycizna ponad 200m w głąb morza, jeździmy po wodzie i po wydmach. Ojciec wjechał oczywiście najdalej w morze, ale w końcu, choć nadal było płytko, zawrócił bo pomyślał, że jak się zakopie to chłopaki będą musieli go ratować. 😉 Potem jeszcze Jadźka Flawa pada przez zasolenie, bródka mu się zatrzęsła ze zdenerwowania, łza się pojawiła – kręcił, kręcił i nic. Tata wziął chusteczkę, zrobił znowu czary mary i naprawił – Flaw szczęśliwy!!
Ogólnie jeżdżenie w morskiej wodzie nie było mądre (zasolenie morza wg Wikipedia ponad 30%) – przez następne dni wszystko mieliśmy zardzewiałe. Ale frajda była!
Wieczorem znowu wesoło – straszny hałas, bo nadaje jakieś „kakadu”. Herflick rzuca wyzwanie dzikiemu ptactwu i odpala Jadzię – kakadu chyba się zawstydza, bo w końcu milknie. Jeszcze wytyczenie trasy na jutro.
No i przychodzi noc, a wraz z nią setki tysiące komarów – poddajemy się i włazimy do namiotu zapinając moskitierę. W nocy Wojtek ma rozwolnienie i przenosi się z karimatą pod chmurkę, tam pilnuje go nasz nowy towarzysz – czarny pies ochrzczony przez Flawa „murzin” :-D. Od tego też dnia to nowa ksywka dla tego, kto ma coś akurat zrobić.
Dzień dziewiąty – 8.07 – Niedziela – Grecja/Macedonia
Rano Flaw sięga do swojej apteczki (w pełni wyposażonej na każdą ewentualność przez Olę) i wyciąga sześć tabletek węgla dla Wojtka – kolejny kryzys zażegnany… Wsiadamy wszyscy na moto.
Po drodze stajemy na rynku jakiegoś miasteczka na obiad. Grek właściciel zaraz po nas wychodzi i proponuje obiad podając ceny – jest ok. Po chwili kelner przynosi nam piwo i oświadcza, że stawiają nam grecy z sąsiedniego stolika – lubią Polaków i cieszą się, że nie jesteśmy Niemcami. Zaczynamy gadać, okazuje się, że babka i matka jednego z nich (kierowca TIR-a) mieszkały w Polsce. Po uczcie ruszamy dalej.
Docieramy do granicy z Macedonią – niestety tu gorzej z zielona kartą Wojtka, chcą 55 EURO. Nic nie dają pertraktacje i perswazja Herflicka. Wojtek decyduje się na odwrót i objechanie Macedonii przez Grecję prosto do Albanii i tam spotkanie z chłopakami. Mieliśmy tylko przejechać przez Macedonię ze 150km na camping nad jeziorem – to samo jezioro jest od strony Albanii i Grecji. Wojtek stwierdza, że sam wjazd na nocleg do Macedonii za prawie trzy stówki to przegięcie. Macedonię jakby co zaliczył, tylko bez Jadzi. Stwierdzamy zgodnie, że się nie dzielimy i wracamy wszyscy przez Grecję. Znowu serpentyny przez góry – 1150m npm. Na szczycie zaskoczenie – jest tu ośrodek narciarski z wyciągami!
Zjeżdżamy na dół i między jeziorami wołają nas Grecy do swojej Tawerny. Możemy się u nich rozbić i to gratis. Miejscówka super, okazuje się, że są to trzy jeziora – jedno malutkie całe greckie, drugie to, nad którym spaliśmy jest podzielone między Grecję, Macedonię i Albanię, a trzecie między Albanię i Macedonię. Dwoje właścicieli to Grecy – Flaw i Herflick twierdzą, że to para. Nie bez przyczyny, przedstawiają się jako partnerzy, bynajmniej nie w biznesie. Był jeszcze trzeci grek, kumpel partnerów – stary komunista… Na początku piwko, potem Wojtek postawił Rakiję (w ramach przeprosin za kłopoty na granicy), następną flaszkę postawili już grecy! Jest wesoło, opowieści trwają tradycyjnie do nocy…
Dobrze, że nie rozbiliśmy się gdzieś na dziko, bo okazało się, że tam chadzają niedźwiedzie z małymi!!
Dzień dziesiąty – 9.08 – poniedziałek – Albania
Rano przepierka, kąpiel, śniadanko, pożegnanie i wyjazd. Super serpentyny w drodze do Albanii, tu już bez problemów na granicy (Wojtek trochę zapobiegawczo skreślił błędną datę długopisem, zrobił parafkę i wsadził w dowodzie na samym wierzchu).
W pierwszym mieście przekonaliśmy się jak jeżdżą miejscowi – przepisami się nie przejmują, stopów nie uznają, całkowita wolna amerykanka. Trasa do Tirany super, m.in wzdłuż wspomnianego jeziora (Albańsko/Grecko/Macedońskiego) gdzie zaliczyliśmy postój w super knajpie – dobry, rybny obiad na molo. Do posiłku tradycyjnie piliśmy piwo, grecy z sąsiedniego stolika powiedzieli nam, że w Albanii można sobie na to pozwolić. Podbno motocyklistów nikt nie zatrzymuje. Uwierzyliśmy na słowo. 🙂
Staraliśmy się zawsze w porze największego upału robić jakiś postój na odpoczynek i jedzenie, wcześniej puszczaliśmy przodem Herflicka, który nosem wyczuwał dobre żarcie!! Nastepnie doskonała trasa górami do Tirany – jedna z najlepszych na wyjeździe. Prowadził nas Herflick, grzał w ten dzień jak zwariowany, aż sam się temu dziwił.
Po drodze Nieumi zjechał na boczną dróżkę, z której ledwie wyjechaliśmy, zaraz po tym na chyba drugim czy trzecim zakręcie Wojtek ma niezły poślizg – całe szczęście podparł się nogą i jakoś wrócił do pionu. Potem pałeczkę prowadzenia przejął Flaw, a na koniec Wojtek aż do Montenegro. Tankowanie, szybki posiłek na stacji i sprawdzenie GPS-a -porównanie trasy na Flawa i moim.
Na drodze do Czarnogóry pojawiło się sporo polskich autokarów, pozdrawialiśmy się nawzajem – oni machaniem, a my klaksonami (albo odwrotnie). Na granicy spędziliśmy dosłownie kilka sekund, Albańczycy Czarnogórcom sami przekazywali paszporty.
Wieczorem dojechaliśmy do Ulcinj – wielka piaszczysta plaża, ale piach czarny jak z wulkanu. Tam wyłapuje nas miejscowy i ściąga na swój camping. Warunki bytowe i cenowe super – 5$ od łebka. Miejscowość typowo turystyczna, do południa wszyscy na plaży, a wieczorem lunapark, knajpy, hałas i całe rodziny z dzieciakami. Raczej męczące miejsce – nie polecamy.