Trzech kolegów, trzy Yamahy i około 5800 kilometrów po Bałkanach – to była wyprawa życia!
Autor: Flaw, Wojtek, Herflick
Oficjalne przygotowania rozpoczęły się 06.01.2012r, chociaż było wielu chętnych pozostała tylko trójka – Flaw, Herflick i Wojtek. Trasa pierwotna to Słowacja, Węgry, Rumunia, Bułgaria i Turcja, a ostatecznie rozszerzona przez propozycję Flawa o Grecję, Macedonię, Albanię, Bośnię i Hercegowinę, Czarnogórę, Chorwację, Słowenię, Austrię, Czechy i przez pomyłkę Wojtka (GPS) także o Ukrainę-Zakarpacie. Ostatecznie przejechaliśmy około 5800km.
W miarę równo podzieliliśmy między sobą ekwipunek i gdy wszystko było gotowe, na dwa dni przed samym startem motocykl Flawa odmówił posłuszeństwa. Niezawodny w takich problemach Wojtek doprowadził XTX’a do pełnej sprawności. Flaw z Wojtkiem wyruszyli w sobotę 30. czerwca, Herflick dzień później z racji wesela najbliższej rodziny.
Dzień pierwszy – 30.06.2012 sobota – Polska
Wojtek wyruszał z Tuszyna pod Łodzią, Flaw mieszka w Chorzowie, zaplanowali zatem spotkanie w Wielkiej Wsi za Wojniczem.
Pierwsza niemiła niespodzianka na początku wyprawy – zepsuty GPS. Wojtek miał dwa, ale drugi w smartfonie i bez mocowania. Szybkie telefony do Łukiego, Herflicka i Witka – sprawa załatwiona: Łuki wgrał automapę na nową kartę, Witek pożyczył całego Larka, a wszystko miał dowieźć na drugi dzień Herflick razem z zapomnianą przez Wojtka kartą NFZ.
Dotarliśmy do zamku Zborov na Słowacji, niestety przeprawić mogliśmy się tylko przez mostek dla pieszych więc zrezygnowaliśmy i postanowiliśmy obejrzeć zamek z daleka.
Upał nie do zniesienia, który w sumie będzie towarzyszył nam przez resztę naszej wyprawy. Dojeżdżamy do Stropkova, ale tu ani śladu zamku – jak się okazało jest tylko Kasztel w samym centrum miasta. Wyznaczamy na GPS camping nad jeziorem i po krótkich poszukiwaniach dojeżdżamy. Szybkie rozbicie namiotu, kąpiel w jeziorze, piwko i ustalanie trasy na następny dzień.
W nocy masakra – hałas, awantury bodajże o Monikę itp. Flaw idzie po stopery i w końcu zasypia, Wojtek męczy się do rana.
Dzień drugi – 1.07 niedziela – Słowacja
Rano śniadanko, kąpiel i ruszamy do zamku Cicava, gdzie wita nas kolonia Cyganów – Flaw boi sie, że jak wrócimy to zostaną same ramy, ale ryzykujemy i udajemy się w dalsze poszukiwaniu zamku. Przejazd przez obłocone wzniesienia kosztuje Flawa wywrotkę. Wojtek dopiero po czasie zauważył brak kompana i z niemalym trudem zawraca. Podnosimy Jadźkę i ruszamy dalej bez strat (oprócz kilkudniowego bólu barku Flawa). Wspinamy się na wzniesienie i przedzieramy się przez całkowicie zarośnięte ścieżki – ostatnie 500m pokonujemy pieszo. Zamek zdobyty. Ku naszemu zdziwieniu spotykamy gościa, który wjeżdża tam bez problemu na quadzie – okazało się, że po drodze minęliśmy w miarę łatwy i krótki podjazd…
Wyjeżdżamy. Cel zamek Brekov. Droga do zamku całkowicie zamknięta, a motocykli chcą nam znowu pilnować Cyganie – jak się domyślacie odwrót – foty robimy z daleka.
Kierujemy się na kolejny zamek – Jasenov. Zatrzymujemy się przy autochtonie i pytamy czy damy radę wjechać na naszych motocyklach. Słowak popatrzył chwilę i stwierdził, że tak.
No to w górę – dosłownie. Glina i to mokra, Flaw zakopuje się przy przejeździe przez rów, wyciągamy Jadźkę, zawracamy i walczymy dalej.
Na szczycie wita nas tylko polana więc zawracamy i kierujemy się w kolejną odnogę krętymi ścieżkami w górę i w dół. Dojeżdzamy do schodów – chyba się udało – a tu niestety tylko krzyż i miejsce corocznych pielgrzymek na 1000 m. n.p.m. Próbujemy jeszcze pieszo, ale niestety droga się kończy, więc się poddajemy. Flaw wściekły, bo komary niemiłosiernie go pogryzły. W końcu znajdujemy właściwą drogę, którą przeoczyliśmy na samym początku. Lepiej późno niż wcale.
Robimy obiad, a w międzyczasie zjeżdżają się miejscowi, najpierw Czesi (ojciec z synem: „HEJ 🙂 ). Potem kolejni na skuterku, ale już z małym synkiem na kolanach.
Opisują nam okolicę i tu pełne zdziwienie, bo okazuje się, że niedaleko jest wygasły wulkan. Flaw stwierdza, że jak opowie to znajomym, to każą zmienić mu dilera – wulkany na Słowacji!!
Jedziemy na camping w Vinne Kaluza, rozbijamy namiot i szukamy knajpy z telewizorem – FINAŁ EURO. Dojeżdża Pan Herflick – powitanie, piwko i lądujemy w indiańskiej knajpie na finał. Przebojem był wypchany pies właściciela wiszący na ścianie.
Po meczu rozpalamy ognisko, nas rozpala gorzka żołądkowa, a chłodzi przed snem kąpiel i impreza do późnej nocy.
Dzień trzeci – 2.07 poniedziałek – Ukraina
Po porannej toalecie wyjazd w kierunku Sebes (Rumunia). GPS pomyłkowo poprowadził nas przez Ukrainę – znalazł krótszą drogę. Na granicy jesteśmy trochę zdziwieni, że na przejściu z Węgrami dość wnikliwie nas sprawdzają. Celnik ostrzega żeby nie trzymać pieniędzy na widoku przy Ukraińcach – wreszcie olśnienie – jesteśmy w Ukrainie!
Lecimy od Użgorodu aż do Njewjetljenfoly. Herflick trochę przestraszony, bo jak się okazało, że jedziemy przez Ukrainę, to ustaliliśmy, że nie zatrzymujemy się policji, tylko w razie potrzeby uciekamy – doświadczenie Wojtka z zeszłorocznej wyprawy na Krym.
W Sebes zamiast campingu GPS doprowadza nas do sklepu komputerowego „Cemp”. Na szczęście Flaw znajduje na Tom Tomie motel i lecimy dalej. Wyjeżdżając z miasta, 50m przed nosem próbuje zaskoczyć nas wybiegający w naszym kierunku policjant, na szczęście Flaw w pełni profesjonalnie i automatycznie robi nagły zwrot w prawo uciekając oprawcom na pobliski parking. Okazało się, że stoi tu całkiem przyjemny hotel, więc zostajemy.
Herflick jak zwykle idzie się potargować, obiecał głosić wszystkim jak wspaniałe to miejsce i za cenę 35 euro śpimy w czystym pokoju, a rano czeka na nas śniadanie. Reasumując zysk podwójny, bo oszczędności z niezapłaconych mandatów postanawiamy przejeść i przepić w hotelowej restauracji.
Dzień czwarty – 3.07 – wtorek – Rumunia
Wyjeżdżamy z motelu, Wojtka GPS prowadzi nas skrótem przez rumuńskie slumsy – robią wrażenie. Po paru kilometrach zaczyna się Transalpina – jeden z celów naszej wyprawy, super trasa, mega widoki, zakręty do oporu. Flaw daje się ponieść i jedzie jako pierwszy, w końcu ma supermoto (wersja X), a my „tylko” enduro (R) 😉
Następnie kierujemy się na trasę Transfogarską (według Rumunów – transforgaroszańską) – to kolejna, której nie mogliśmy odpuścić! Po drodze na stacji benzynowej spotykamy Adama – Polaka mieszkającego na stałe w Rumunii, chwile gadamy m.in. o tym, jaki zamek Draculi warto odwiedzić (jest ich kilka) – a więc jedziemy do Branu, ale to dopiero plan na następy dzień. Docieramy w końcu na Transforgarską – szalejemy na zakrętach! W końcu decyzja o noclegu na dziko, Wojtek zauważa super miejscówkę. Wysokość 1550mnp, łączka lepsza za rzeczką, więc się przeprawiamy.
Najpierw Flaw, potem Wojtek, który zalicza glebę na kamieniu, na koniec Herflick. Rezultat to złamana nóżka (motocykla). Rozbijamy namiot, a Herflick powrót przez rzeczkę po gorzałkę i piwo. Trzeba się przygotować na mroźną nockę – ciut nad nami leży jeszcze śnieg. Zbieramy chrust na ognisko i imprezujemy do późna. W nocy zgodnie z oczekiwaniami zmarzliśmy jak cholera – nie pomogła Balentyna, ani piwo. Jedynym który nie zmarzł był Herflick – spał po środku.
Dzień piąty – 4.07 – środa – Rumunia
Siódma rano (to dla mnie noooc), pobudka – staramy się zawsze zdążyć zwinąć namiot przed upałem. Wjazd na 2089mnpm – Renault robi sobie sesję zdjęciową nowego auta, a widoki zapierają dech w piersiach. Zjazd na dół – winkle już jakoś mniej nas bawią, zwłaszcza, że Wojtek traci tylny hamulec.
Dojazd do Branu – zamek hrabiego Drakuli. Flaw zostaje i pilnuje XT-ków. Wojtek z Herflickiem idą zwiedzać. Jakieś to wszystko miniaturowe, przereklamowane- tak nam się przynajmniej wydaje, a zwłaszcza Wojtkowi, jak głową przyrżnął w futrynę!
Powrót do Flawa i kierunek Constanta – częściowo autostradą. Obiad na stacji i dalej przez most na Dunaju. Ponieważ Hobelik zapewniał, że jest bezpłatny dla motocykli, to Wojtek przeciska się z puszką obok szlabanu, reszta już nie i jest zmuszona wypłacić lokalną walutę w bankomacie i zapłacić. Wypłacają, ale w końcu nie płacą, rżnąc głupa 😉 i udają się w kierunku słońca. Potem nocny horror – rumuńskie eldorado – nikt nie przestrzega przepisów. Drogowe światła i na trzeciego, ogromne auta dosłownie spychają nas z drogi. W końcu Flaw wypatruje jakiś skrót do polecanego nam przez Adama miasteczka 2 Mai. Wojtek się gubi – po ciemku słabo widzieliśmy i jechaliśmy z otwartymi szybami – zmęczenie, wiatr i owady spowodowały, że Wojtka spojówki nie wytrzymały, następnego dnia nic nie widział i dalszą drogę pokonuje już w okularach zamiast soczewek.
W 2 Mai ohydne ryby – specjalność knajpy, ale fajny nocleg i kelnerka – śpimy w domkach nad samym brzegiem (100zł za 3osoby). Wojtek idzie szybko spać zmęczony długim przelotem oraz bólem oczu. Flaw i Herflick nie odpuszczają i piwkują do późna (nie ma takiego niepicia).