Węgry, Bośnia i Hercegowina, Chorwacja oraz Słowenia na Suzuki GSX-R 750 we dwoje. Można?
autorka: Sabina Z.
Pomysł wyjazdu zrodził się w poprzednim roku, ale jakoś nie doszedł do skutku. Znajdowaliśmy różne przeszkody, łącznie z tym, że to przecież Suzuki GSX-R 750, a nie turystyk. W tym roku, już pod koniec zimy, zaczynaliśmy planować wyjazd. Pomysły były różne, ale ostatecznie stanęło na pierwotnym – Bałkany ze wskazaniem na Bośnię i Hercegowinę.
Przygotowania poprzedzające wyjazd to: skonstruowanie bagażnika do ścigacza (którego oryginalna cena zaczyna się od…. No dużo), zakup mat do spania, drobnego sprzętu turystycznego (maty zamówione w wysyłkowym sklepie okazały się być….rolkami, nie polecamy tego sklepu). Jednak po tych lekkich perypetiach, opracowaniu planu jazdy, zabukowaniu noclegów w Sarajewie – ruszamy. Kufry spakowane, rolbag i tankbag przytroczony.
1 dzień
Ruszamy z Katowic A4, żeby w Gliwicach zjechać na A1. Później Ostrawa, Brno i lecimy na Bratysławę. Zaraz za granicą dopada nas deszcz. Zakładamy przeciwdeszczowce i jedziemy dalej. Chcemy dojechać do Balatonu i tam nocować. Granice państw Schengen przekraczamy niezauważalnie. No dobrze… granica miedzy Słowacją i Węgrami jest dość charakterystyczna. Ale widocznie Madziary kompletnie olali dawny posterunek graniczny, mają inne ważniejsze sprawy. Węgry to już inny kraj. Język z piekła rodem, czas jakby się zatrzymał i konsekwentne stosowanie się do znaków drogowych. Mijane pola obsiane słonecznikiem – oni chyba nic innego nie robią tylko dłubią słonecznik. Jedziemy na Gyor, potem na Papa i w miejscowości Farkagyepu, przy drodze 83, zatrzymujemy się na obiad. Bogracz smakuje wyśmienicie, dogadujemy po angielsku i przy pomocy obrazków w menu, pogoda poprawiła się, słońce w pełnej krasie. Teraz już kierunek na Kaszthely i camping nad Balatonem. Krótki rekonesans po mieście, które wydaje się być wymarłym. Dopiero na rynku spotykamy nie tylko mieszkańców, ale i turystów. Widocznie to jest centrum życia miasta. Wracamy na camping i spać.
2 dzień
Wstajemy i zwijamy nasz dom. Czeka nas trasa do Jajce i przejście przez dwie granice. Suzi dzielnie pomyka po drogach kraju pachnącego papryką, mijamy miasteczka, które są tak łudząco podobne do siebie. Droga 68 jak w pysk strzelił wiedzie nas do granicy. I tu już jest inaczej. Wychodzimy ze strefy Schengen, więc kontrola paszportów, dokumentów Suzuki, posiadanie zielonej karty (mamy to wszystko razem, wiec przebiega sprawnie). Zdjęcia kasków, zdjęcie kominiarek. Wszystko jednak przechodzi bezproblemowo, zwykła formalność. Chorwacja to dla nas kraj tranzytowy. Jednak gdy mijamy pierwsze miejscowości, natykamy się na ślady wojny domowej. Niektóre domy jeszcze ze śladami po pociskach. Coś co znaliśmy z filmów, dokumentów – staje się faktem.
Jednak codzienność daje znać o sobie – zatrzymujemy się na obiad i kawę w Grubisno Polje w kawiarni hotelu Bilgora. Naleśniki na słodko, kawa. Można płacić kartą (musimy szukać miejsc, gdzie można płacić kartą, urok niewymienienia pieniędzy na ichniejszą walutę). Chwilę odpoczywamy i ruszamy dalej w stronę granicy Bośnią w Barcs.
Hmmmm … kolejka do niej na pół dnia czekania. Samochody grzecznie stoją – zaciemnione szyby, włączone klimy. Nasza Suzi jak na razie dzielnie sobie radzi w upale (ok 36 stopni w cieniu), ale zaczyna się chłodzenie silnika. Nie wiadomo, czy wytrzyma w takiej kolejce. Upewniamy się, czy to na pewno kolejka do granicy i tu niespodzianka – mamy jechać i nie patrzeć na kierowców w puszkach. Jedziemy. I znowu ta sama procedura kontroli na granicy. Najpierw na chorwackiej, później na bośniackiej (choć gdy wjeżdżamy, wita nas tablica z napisem: witamy w Republice Serbskiej – ech, te polityczne zależności). Obowiązkowe szybkie zdjęcie, że jednak jesteśmy gdzie jesteśmy i dalej. Banja Luka i cel – Jajce. Życzliwość kierowców na trasie, robienie miejsca, pozdrawianie. My oczarowani krajobrazem, tunelami, jakością dróg. Wjeżdżamy w wąwóz rzeki Vrbas. Mimo prędkości, wymijania samochodów to co widzimy, wprawia nas w zachwyt. Rzeka zaskakuje, pokazuje się ciągle z innej strony. Już ma się przeświadczenie, ze wąwóz się skończył, a tu tadam… Nowe doznania. Dojeżdżamy do Jajce, kierujemy się na Autocampig (cena 10 ero od osoby za noc). Krótki rekonesans po okolicy: zachód słońca nad Małym Plivskim, Młyny wodne, herbata i piwo w pobliskiej knajpie i…. spać. Za nami ok. 1000km.
3 dzień
Zwiedzanie. Rano spacer do Jajce i podziwianie tego co miasto nam oferuje. Temperatura oscyluje w pobliżu 35 stopni. Zwiedzamy twierdzę (wstęp 2KM od osoby), zachwycamy się meczetem Esme Sultanije, przechodzimy pod bramą Travnik, pijemy wodę z pobliskiej studni (charakterystyczne dla Bosni – miejsca gdzie można się ochłodzić)podziwiamy wodospad rzeki Plivy (tam wstęp na taras widokowy ok. 8KM). Później szukamy miejsca, gdzie można by coś zjeść. Wybór pada na Divan – restauracyjkę trochę oddaloną, ale bardzo urokliwą. Naleśniki, pyszna kawa po boszniacku i całość obiadu ok. 10KM (dla dwóch osób). Wracamy, ale zatrzymujemy się nad Kupaliste Brana Jajce. Jak przyjemnie ochłodzić się po skwarze miasta. Na naszym campingu przybyło gości – między innymi motocykliści z Giżycka. Grzecznościowa wymiana uwag, informacji, przekazania sobie „historii życia” – podróży. Jeszcze chwila przy stolikach w restauracji campingowej i zbieramy się do naszego „domu”. Jutro kolejny etap
4 dzień
Noc zimna (mam cienki śpiwór – może dlatego). Ale szybko się ociepla. Pakujemy manatki i ruszamy do Sarajeva drogą nr E661. Przejeżdżamy przez Travnik. Tu spotkanie z policją, bo wjechaliśmy w drogę, na której zamknięty jest ruch w niedzielę. Ale panowie, gdy zobaczyli blachy wyjaśnili tylko w czym rzecz i odjechali. Drogi – bajka. Pięknie wyprofilowane, w miarę szerokie. Kierowcy różni, ale nie stwarzający problemów. Jechaliśmy sobie słuszną prędkością, ale nie szaleliśmy (mimo, ze Suzi rasowym ścigaczem jest). Po drodze kawa i coś słodkiego (naleśniki, oni chyba nie znają pojęcia: ciasto) i dalej do Sarajeva. Wreszcie wjeżdżamy. Miasto położone w dolinie , wokół wzgórza z domami. Na razie część nowoczesna. Jednak my mamy świadomość, ze to co widzimy 20 lat temu było zniszczone. Potwierdzają to mijane bloki, domy przy słynnej Alei Snajperów (ulica Zmaja od Bosne). To już nie ślady po pociskach, to załatane wyrwy po bombach. I to mieszanie się niewidocznych granic: Republika Srbska i Federacja Bośni i Hercegowiny. Przejeżdżamy nową część, wjeżdżamy na stare miasto. Jedziemy wzdłuż rzeki, nasza kwatera jest w dzielnicy Kovaci. Trzeba się wspiąć na wzgórze, ale Suzi spokojnie daje radę. Ulica Hendek, nasza kwatera. Wita nas Oma (z niemieckiego – babcia, tak się nam przedstawiła starsza pani), w zastępstwie swojego wnuka. Prowadzi do pokoju, pokazuje gdzie łazienka, proponuje kawę, coś chłodnego, rozumie, że za nami jazda w upale, a kombinezony skórzane raczej nie chłodzą. Domyślam się, że dom należy do rodziny muzułmańskiej (sentencja w „robaczkach” nad lustrem, imię naszego gospodarza, gdy przyjechał), jednak nie przeszkadza nam to, a gościnność i uczynność naszych gospodarzy jest ujmująca.
Szybki prysznic, przebranie się w cywilne ciuchy, kamera do plecaka i ruszamy w miasto. Dojście do Żółtej Twierdzy i już wiemy, że zakochaliśmy się w Sarajewie. Panorama miasta ze wzgórza zapiera dech w piersiach. Jej nie sposób opisać – ją trzeba zobaczyć. Podobnie jak miasto; zarówno starą jak i nową część. Schodzimy do miasta przez mizar na wzgórzu, tutaj pogrzebany jest i Alija Izetbegović, ale i setki muzułmanów, którzy zginęli w czasie wojny domowej. Mizarów w Sarajewie jest wiele; zgodnie z tradycją groby nie są przekopywane, a w trakcie wojny domowej zabitych grzebano, gdzie tylko było miejsce – na skwerach, w parkach. Wchodzimy na Baščaršija, staramy się nie skupiać na uliczkach z kramami, ale to jest silniejsze od nas. Chłoniemy atmosferę starego miasta, staramy się jak najwięcej zapamiętać. Szukamy jednocześnie miejsca, gdzie można by coś zjeść. Oczywiście – z tym nie ma problemu, ale zaczynamy pogrymaszać. Wreszcie wybieramy restaurację Dveri i trochę szalejemy, choć i tak ilość jedzenia przełożona na cenę jest śmieszna. Płacimy ok 25KM za dwa obiady, kawę, piwo i jogurt. Zmęczenie daje znać o sobie, wracamy na naszą kwaterę. W drodze powrotnej robimy zakupy. I tu natykamy się na słynne „róże Sarajewa” – miejsce po wybuchu pocisku moździerzowego, w którym ktoś zginął. Miasto pamięta o ludziach….
Nasze mieszkanie, taras, widok na meczet. Czytamy przewodnik, ustalamy trasę na jutro. I po 20 dobiega nas charakterystyczny zaśpiew. To muezini w pobliskich meczetach nawołują wiernych do modlitwy. Czy nam przeszkadza? Absolutnie. To integralna cześć Sarajewa. Naszego Sarajewa.
5 dzień
Dziś dzień poświęcony Sarajewu. Nie tylko stare miasto, ale i nowa część. Wczoraj pospisywane, co chcemy zobaczyć, posiłkowanie się filmami na YT. Zaczynamy od ruin Białej Twierdzy. Powiewa na niej dumnie flaga Bośni i Hercegowiny. Z jednej strony – panorama na Sarejowo, z drugiej – na drogi wyjazdowe z miasta w pięknej dolinie Gór Dynarskich. Ale to jutro. Jutro pojedziemy tamtędy. Tymczasem schodzimy do miasta. To Tu zaczęła się I wojna światowa, tu miały miejsce zimowe igrzyska i tu niedawno trwała wojna domowa. Zaczynamy zwiedzanie miasta od Studni Sebilj, później idziemy do Katedry Serca Jezusowego (i znowu róże Sarajewa na chodniku), i do Gradskiej Trznicy – targ w który doszło do pierwszego ataku na ludność cywilną. Targ żyje swoim życiem, można na nim kupić regionalne produkty (kupiliśmy – pycha). Teraz kierunek do Wiecznego Ognia – pamiątki ofiar II wojny. Płonie nieprzerwanie od 1946r. Przechodzimy ulicą Marszałka Tito do Wielkiego Parku. Tu mieszkańcy uczcili pamięć dzieci, które zginęły podczas oblężenia. Fontanna, jako symbol życia a jej obramowanie ma odciśnięte małe stopy. Odpoczywamy chwilę w cieniu drzew,posilamy się owocami i jogurtem. Pobliski Mc Donald wcale nas nie kusi. Teraz przed nami Aleja Snajperów. To już nowa część miasta. I to właśnie tutaj na chodniku natykamy się na „róże”. Obelisk poświęcony śmierci dziecka zastrzelonego przez snajpera. Wracamy. Znowu Stare miasto i meczet Gazi Husrev – bega. Można go zobaczyć od środka za opłatą 3KM. Jeżeli nie ma się stosownego ubioru (kobiety zakryte głowy i ramiona oraz dłuższe spódnice), otrzyma się stosowny w kasie. Obserwujemy modlących się muzułmanów. Jakże inne zachowanie. Niektórzy po prostu siedzą i odpoczywają, czytają. Nam też udziela się spokój. Jednak czas na obiad (późny), jemy go w restauracyjce niedaleko ratusza. Obsługuje nas sam właściciel (co jest normalne w Bośni i na Bałkanach – pańskie oko konia tuczy). Wracamy do domu, chcemy jeszcze zobaczyć zachód słońca i posłuchać modlitwy muezina. I w ten sposób kończy się kolejny dzień naszej wyprawy.
6 dzień
Dziś jazda do Wiszegradu. Ruszamy z Sarajewa droga M5. Malownicza, wspinająca się na zbocza. Szybko jednak musimy zatrzymać się i założyć okulary, które nosimy w górach w zimie. Słonce odbijające się od jasnych ścian, drogi, skał oślepia niemiłosiernie. W pewnym momencie droga zmiana numerację na R448. Staje się zwykłą drogą wiejską. Asfaltowaną, dwa samochody się na niej zmieszczą, ale jednak to wiejska droga. Dodatkowo pnie się pod górę. Jedziemy nią i jedziemy, a ja mam wrażenie, ze wpadliśmy w pętlę czasu i dam sobie rękę uciąć, ze już mijaliśmy to drzewo. Jednak przyroda wynagradza nam to. Wyjeżdżamy na wypłaszczenie z którego rozciąga się panorama na pasmo Dynarskie…. Nie mamy więcej pytań . Do Gorażdże zostało nam 20km drogą w dół. I właśnie wtedy na jednym z drzew widzimy tabliczkę – uwaga miny. Znowu pozostałość po wojnie. Początkowo sądziłam, ze to pod publiczkę, niech turyści się cieszą, ale mijaliśmy takich tabliczek jeszcze kilka. No cóż – założenie miny przeciwpiechotnej to koszt ok. 3$, zdemontowanie jej – 300$.
Gorażdże, nazwane miastem – bohaterem, jest jeszcze bardziej zniszczone. Tzn – zniszczenia są bardziej widoczne. Nie zatrzymujemy się tu jednak, tylko jedziemy do Wiszegradu drogą M20. Jedziemy wzdłuż rzeki Driny. I znowu cudowny wąwóz utworzony przez rzekę a do tego milion i pięć tuneli. Niektóre krótkie, niektóre na ok. 1km . W samym Wiszegradzie oczywiście musimy zobaczyć most Mehmeda Paszy Sokolovicia. Ale nawiązujemy znajomość z Serbem Momirem, który opowiada nam trochę o Sarajewie o wojnie, ale przede wszystkim radzi jechać do Trebinje a nie do Lukomiru – wioski w górach położonej powyżej 2000mnpm, zamieszkanej w lecie przez 7 mieszkańców, zimą przez wilki, droga do niej to nawet nie jest szuter (jest ciekawy, czyj był pomysł jazdy do Lukomira i znacząco stuka się w skroń). Żegnamy się i wracamy tą samą drogą. I faktycznie – wybieramy drogę na Trebinje. I nie żałujemy. Park narodowy Sutjeska rekompensuje nam Lukomir. Dojeżdżamy do Trebinje z myślą, ze musimy znaleźć nocleg. I tu znowu szczęście nam sprzyja – zatrzymuje się przy nas samochód straży pożarnej (w okolicy są pożary – widać unoszący się dym), a kierowca pyta czy szukamy noclegu. Proponuje nocleg u siebie (10 euro od osoby za noc). Chętnie korzystamy. Dodatkowo nasza Suzi ma nocleg w garażu. Należy się dziewczynce. I znowu podobna procedura – zrzucamy kombinezony, szybki prysznic i ruszamy w miasto. Spotykamy tutaj starszego pana (emerytowanego wykładowcę uniwersytetu w Belgradzie i tłumacza języka francuskiego), zaczynamy rozmowę w języku rosyjskim. Teraz ja jestem tłumaczem, bo znam rosyjski i mówię po rosyjsku bez problemu. To od niego dowiadujemy się trochę o wojnie domowej, o jej przyczynie i skutkach. Żegnamy się z naszym rozmówcą. Trebinje to już klimat śródziemnomorski. Dlatego tez dopiero teraz zaczyna się tutaj życie. Miasto tętni rozmowami, śmiechem, muzyką. My siedzimy przy stoliku, delektujemy się jedzeniem. A później kwatera i sen. Należy się nam.
7 dzień
Poranek jak zawsze słoneczny. To kocham w takich wyjazdach. Śniadanie jemy w ogrodzie i jednocześnie omawiamy dzisiejszą drogę. Stale zastanawiamy się, czy wybrać „autostradę” wzdłuż wybrzeża Adriatyku, czy jednak w Neum skręcić na Mostar. Tylko później wracalibyśmy tą samą trasą. Zatem Chorwacja. Pakujemy się, Damian rozmawia z naszym gospodarzem, żegnamy się i ruszamy w stronę wybrzeża. Po drodze zahaczamy o miejscową winiarnie Vukoje i kupujemy dwie butelki wina (nie mam pojęcia, jak potrafiliśmy to przywieźć nieuszkodzone). Widok morza jak zawsze zaskakuje i zapiera dech w piersiach. Żar leje się z nieba, kombinezony rozpięte, bez kominiarek. Przekraczamy granicę z Chorwacją, później z Bośnią, później znowu wjeżdżamy do Chorwacji. Za trzecim razem celnik nie wymaga od nas zdjęcia kasków i nie chce oglądać naszych paszportów. Nie, to nie! Jedziemy wybrzeżem Adriatyku, charakterystyczne klifowe plaze kamieniste, biel miasteczek. Nagle dociera do mnie, ze to co widzę to drzewa oliwne, opuncje, drzewa figowe, krzewy lawendy, rozmarynu. Gdzieś na trasie jemy posiłek ( coś słodkiego), spijamy hektolitry wody, rozmawiamy z motocyklistą ze Słowacji. My w kombikach , on i jego plecak w jeansach do kolan, podkoszulku. Jednak z rozmowy wynika, ze wcale nie jest mu chłodniej. Żar, który odbija się od silnika i nagrzanego asfaltu daje popalić. Stąd wniosek, że jednak warto jechać w kombiku.
Nagle, gdy przejeżdżamy przez kolejne miasteczko nadmorskie, Damian zjeżdża na pobocze, tuż nad brzegiem morza. Rozumiemy się bez słów. Stroje kąpielowe mam w bocznej sakwie, przebieramy się i do wody…. Tego nam trzeba. Woda słona, jakby wsypać w niej całe pokłady Wieliczki, ale nic tam. Chłodzimy się.
Ruszamy w dalszą drogę. Szukamy noclegu, który znajdujemy w momencie, gdy jesteśmy zdecydowani rozbić namiot na środku drogi. Jutro odpoczynek. Nicnierobienie. Leżing, plażing.
8 dzień
Jak postanowiliśmy, tak robimy. Plaża, odpoczynek. Wieczorem spacer, podziwianie Księżyca w odbijającej się wodzie.
9 dzień
Żegnamy wybrzeże Adriatyku i ruszamy na Słowenię. Decydujemy się na autostradę. W Rijeku jazda przez mosty i estakady (zamykam oczy, nie chcę tego widzieć…) Wjeżdżamy w kontynent. Zmiana krajobrazu – „normalne” lasy zastępują drzewa oliwne i figowe. Jest swojsko. I temperatura wróciła do normy. Przekroczenie granicy – znowu celnik wierzy nam, ze my to my i nie chce naszych paszportów. Wykupienie winiety i lecimy autostradą do Merienboru. Tam kamping (10 euro za noc od osoby – czysto pachnąco, natryski z gorącą wodą, lodówka, prąd, ….. No…ci z Balatonu mogliby przyjechać w ramach instruktażu– jak może wyglądać kamping). Idziemy cos zjeść. Restauracja przy kolejce linowej na szczyt. Zamawiamy włoskie gnocchi spinach (ja, ok. 7euro, porcja, nie do zjedzenia na jeden raz) i tagliatelle z kurczakiem, papryką i pomidorami (Damian, podobna cena, podobna porcja). Chcemy wjechać kolejką na szczyt, ale po posiłku rezygnujemy. Idziemy do miasteczka – posiedzieć przy kawie, winie. Chyba jesteśmy już nasyceni wrażeniami z podróży i teraz czas na odpoczynek.
10 dzień
Powrót. W nocy gdzieś szalała burza, ale do nas nie dotarła. Zwijamy nasz dom, pakujemy bagaże po raz ostatni. Idziemy zjeść śniadanie i ruszamy w drogę. Kierujemy się na Austrię a później Czechy. Już wcześniej uzgodniliśmy, ze powrót do domu to autostrada. I znowu doceniamy podróż na moto. Korek, a my sobie jedziemy między samochodami. Pogoda się zmienia, do Austrii wjeżdżamy przy lekko pochmurnym niebie. Na horyzoncie pojawiają się Alpy. Robią wrażenie. Zatrzymujemy się co jakiś czas na odpoczynek, tankowanie. Ale Austria jakoś nie jest przyjazna. Dopiero przed samą granicą z Czechami w Mikulovie, przejeżdżamy przez miasteczko Poysdorf, wokół którego ciągną się winnice. Winorośl rośnie nawet w środku miasteczka. Jednak nie zatrzymujemy się. Ciągniemy do domu. Jeszcze postój w Czechach, kawa i już do Polski. W Katowicach jesteśmy ok. 19. Zmęczeni, ale zadowoleni z udanego tripu.
To co zaplanowaliśmy – zostało zrealizowane. Zwiedziliśmy 4 kraje, przejechaliśmy ok. 3000 km, spaliliśmy ok. 195 litrów benzyny, zrobiliśmy milion zdjęć. I wszystko na sportowym motocyklu. Można? Można.