Daleka podróż na Rometach jest bez sensu? Że na małych pojemnościach to niemożliwe? Sprawdźcie relację z podróży do Rumunii!
Gdy kilka lat temu sprzedawałem duży motocykl i przesiadałem się na Rometa ADV 150, znajomi pukali się w czoło i kreowali czarne scenariusze, a to że się będzie notorycznie psuł, a to że nikt nie będzie traktował mnie poważnie i będę skazany na samotne, krótkie przejażdżki. Sam świadomy byłem wysokiego ryzyka takiej inwestycji, ale raczej nastawiałem się na eksplorację najbliższej okolicy. W najśmielszych snach nie przypuszczałem, że w czwartym sezonie jazdy na Romecie, pojadę nim w podróż do Rumunii wraz z innymi zapaleńcami „adefałek”. Na naszym forum Kompania ADV, na którym notabene poznałem niesamowitych ludzi z pasją, wizja wyjazdu w Karpaty dojrzewała od pewnego czasu, aż zapadła decyzja – 25 maja startujemy do Rumunii. Dzień przed wyjazdem wymieniając profilaktycznie olej w silniku, będąc nadgorliwym, przekręciłem gwint na korku spustowym. Nie było już czasu i szans na naprawę zgodnie ze sztuką, więc w ruch poszły taśma teflonowa i silikon oraz cicha nadzieja, że to wystarczy. Wraz ze mną pojechało dwóch posiadaczy ADV-ek 125, Arek i Krzysiek. Pierwszego dnia zarezerwowaliśmy sobie nocleg w okolicach Barwinka, by w sobotę ruszyć z naszej granicy ku przygodzie.
W sobotni poranek wraz z czwartym kolegą z forum Arturem, który miał nas kawałek odprowadzić, przekroczyliśmy granicę polsko-słowacką i rozpoczęliśmy podróż. Samą Słowację potraktowaliśmy tranzytowo, więc nie zatrzymywaliśmy się praktycznie nigdzie. Pierwszy postój zrobiliśmy nad jeziorem Domasa w okolicach Stropkova. Zaskoczyło nas to, że w sobotni, upalny dzień, w przeciwieństwie do naszych akwenów, nie ma tam prawie nikogo.
Korzystając z chwili postoju skontrolowałem stan nieszczęsnej śruby i dodatkowo zabezpieczyłem ją z zewnątrz uniwersalnym klejem dwuskładnikowym, odpornym na wysokie temperatury. Tutaj też pożegnał nas kolega Artur, a my ruszyliśmy dalej przed siebie. Droga przez Słowację upłynęła nam stosunkowo szybko i w miejscowości Pacin przekroczyliśmy granicę z Węgrami. Tam po raz pierwszy nasze żołądki upomniały się o posiłek. Postanowiliśmy zatrzymać się w najbliższym miasteczku, które napotkamy po drodze. Tym sposobem dojechaliśmy do miejscowości Kisvarda. Węgierskie bankomaty odrzucały moją kartę, w kieszeni tylko Euro, więc trzeba znaleźć lokal, w którym tą walutą można zapłacić. Znajdujemy wreszcie gyros i tam się próbujemy dogadać, że chcielibyśmy coś zjeść. Oni nie mówią po angielsku, my po węgiersku, a jakiekolwiek słowo w ich ojczystym języku jest totalnie dla nas niezrozumiałe. Wreszcie właściciel lokalu pyta „polski?”, no to ja mu na to z uśmiechem, po polsku, że „my jesteśmy z Polski”. Facet się strasznie ucieszył i zaczął mówić jeszcze szybciej, ale… po węgiersku. Jakimś cudem udało nam się jednak zamówić 3 gyrosy na frytkach, które okazały się w ostatecznym rozrachunku czterema. Co fajne, gdy dobieraliśmy napoje, siedzący przy stoliku starszy pan zapłacił nam za nie, bo łamaną polszczyzną, angielszczyzną i po węgiersku wytłumaczył nam, że był kiedyś studentem w Polsce i nie mając grosza przy duszy, Polacy zafundowali mu posiłek. Na koniec dodał pięknie po polsku, że „Polak Węgier dwa bratanki”. Drobna rzecz, a jak miło na duszy. Dalszą część Węgier również potraktowaliśmy tranzytowo i nie zatrzymywaliśmy się aż do przejścia granicznego z Rumunią w miejscowości Petea. Tam obowiązkowa kontrola graniczna. Pomimo, że Rumunia należy do UE, to nie należy do strefy Schengen, stąd obowiązek kontroli, która w naszym przypadku ogranicza się tylko do sprawdzenia dokumentów. Startujemy w stronę Satu Mare, ale po drodze coś się niekomfortowo czuję, tak jakby coś mi chodziło po plecach. Wreszcie coraz agresywniej, więc zjeżdżam szybko na pobocze, zrzucam rękawice, kask sciągam kurtkę, wszystko frunie na asfalt pod motocykl, już koszulkę zacząłem ściągąć, gdy nagle… coś mnie ugryzło. Tuż po minięciu granicy zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej i w kurtce leżącej na motocyklu zaplątała się osa. Potem była jeszcze druga, ale tą udało mi się bezboleśnie wydostać z moich ubrań. Z Satu Mare obraliśmy kierunek na Sapantę i tam wreszcie zmiana krajobrazu. Po nudnych drogach słowackich i węgierskich pojawiły się pierwsze serpentyny. W ogóle spodobało mi się bardzo oznakowanie słupków kilometrowych na rumuńskich drogach.
Zamiast beznamiętnych numerów dróg i ich km, są podane nazwy miejscowości i odległości do nich. Na przydrożnej stacji benzynowej, gdzie zatrzymaliśmy się na tankowanie, zatrzymał się piękny Dogde RAM z crossami na pace. Słyszymy polskie „siema”. Okazuje się, że chłopaki lecą do Borsy poszaleć na bezdrożach. Gdy patrzą czym przyjechaliśmy i słyszą nasze plany, z ich strony dostajemy uznanie za szaleństwo i odwagę 🙂 To już druga grupka Polaków, zaskoczona czym i gdzie jedziemy. Pierwszą, GS-arzy, spotkaliśmy jeszcze w kraju. Kilka km dalej zauważamy fajną, szutrową drogę, więc bez zastanawiania tam skręcamy. Droga urywa się przy rzece Cisa, która jest jednocześnie naturalną granicą rumuńsko-ukraińską.
Wracamy do asfaltu i jedziemy dalej po drodze mijając jedną z tych sławnych cygańskich wsi, gdzie każdy dom wygląda jak pałac. Dojeżdżamy wreszcie do Sapanty, gdzie od razu pierwsze kroki kierujemy na słynny miejscowy cmentarz, nazywany wesołym. O jego unikalności decydują kolorowe, drewniane rzeźbione nagrobki, na których znajdziemy wierszyki opisujące zmarłego za życia oraz obrazki przedstawiające zmarłego za życia lub sposób w jakim się z nim pożegnał. Bilet wstępu kosztuje 5 lei, a sam cmentarz robi na nas niesamowite wrażenie.
Przy cmentarzu zlokalizowana jest też pokaźnych rozmiarów cerkiew, która w obecnej chwili jest remontowana. Na końcu wioski, z daleka od gwaru turystów, znajdujemy przytulny hotel-camping, który jest naszą metą tego dnia.
W niedzielny poranek budzi nas jednostajny szum potoku przepływającego tuż pod oknami naszego noclegu. Pakujemy się i wyruszamy dalej w stronę miejscowości Syhot Marmaroski. Co mnie urzekło w tym miejscu, to dbałość o tradycję i folklor. Ludzie grupami na piechotę zmierzają do lokalnych świątyń, których notabene jest bardzo dużo, w strojach ludowych. Nie ważne, czy to dziecko, czy starowinka, kobieta, czy mężczyzna. Osiem na dziesięć osób jest ubrana w tradycyjny regionalny strój. W Polsce jakoś folklor jest czymś, czego się wstydzimy i tego nie eksponujemy. Gdy w Syhocie Marmaroskim zatrzymujemy się obok „pomnika gwoździa” stajemy się atrakcją turystyczną dla rumuńskiej wycieczki, zaczynają się rozmowy, fotki, wymiana informacji co fajnego można obejrzeć w Rumunii, a co w Polsce.
Dzięki nim dowiadujemy się, że jest to symbol najbardziej wysuniętego na północ miasta w Rumunii. Jedziemy dalej mijając Moisei, Borsę, gdzie zatrzymujemy się na posiłek i znów w siodle napawamy się pięknymi widokami skoszonych łąk i rumuńskim wiejskim klimatem. Generalnie nie używamy nawigacji, a wcześniej planujemy trasę wg numerów dróg i nazw miejscowości po drodze. Jest to powodem mojej pomyłki, gdy zbyt wcześnie skręcam w lewo. Jednakże ta pomyłka była strzałem w dziesiątkę. Gdy orientuję się, że jedziemy nie tam, gdzie trzeba, zasięgam języka na stacji benzynowej. Tam pewien miły pan informuje nas, że możemy pojechać skrótem, który nam się na pewno spodoba. Tak lądujemy na trasie Transrarau, która wywołuje w nas ogromny podziw.
Podjazd usiany winklami, piękne widoki ze szczytu, to przedsmak Transfagarasan i Transalpiny, ale zjazd południową częścią trasy to wrażenia jakich mało która droga może nam dostarczyć.
Wąski asfalt na jedno auto, po jednej stronie ściana skał, po drugiej przepaść, rzadko pojawiają się barierki i co chwila winkle to w lewo, to w prawo. Niesamowita trasa, choć bardzo krótka, aczkolwiek będę polecał ją wszystkim, którzy się wybierają do Rumunii. Dalsze kilometry z perspektywy tego, co przed chwilą zobaczyliśmy, są jakieś takie nijakie i zwyczajne. Docieramy do zapory Bicaz, gdzie spotykamy rumuńskich motocyklistów i polskie małżeństwo na GS-ie – kolejni ludzie zaskoczeni, że polsko-chińskie Romety tu dotarły. Dalej uderzamy na przełęcz Bicaz, która choć krótka, robi niesamowite wrażenie. Zatrzymujemy się pośrodku i jesteśmy pod ścianą – dosłownie i w przenośni.
Jest późna godzina, a my nie mamy jeszcze noclegu. Kilkanaście km dalej w miejscowości Lacu Rosu również nie możemy go znaleźć. Bariera językowa jest nie do złamania, a miejscowi nie mówią w żadnym innym języku niż rumuński. Internet w telefonie ratuje nas w opresji i znajdujemy hotel w Gheorgheni, 30 km na zachód. Dojeżdżamy bardzo późną porą do hotelu, a tu zaskoczenie. Tylko my wynajmujemy pokój, a nieczynna od 22 restauracja jest dla nas specjalnie otwierana, byśmy mogli zjeść kolację. Na nadmierna dbałość o klienta budzi nasz niepokój, wszak to Transylwania. Może wampirom smakuje tylko krew człowieka najedzonego i wypoczętego…
W poniedziałek budzimy się cali, zdrowi i bez oznak pogryzienia na szyjach. Szybkie zakupy w pobliskim markecie i jedziemy dalej. Obieramy kierunek na Sighisoarę. Samo miasteczko przypomina odrobinę mieszankę naszego Kazimierza Dolnego i Sandomierza. Bardzo urokliwa starówka z domem, w którym urodził się Vlad Dracula. To też pierwsze miejsce, gdzie zaczepiają nas żebrzące cygańskie dzieci. Wcześniej się z tym procederem, o którym tyle się naczytałem w różnych relacjach, nie spotkaliśmy.
Na starówce spotykamy też rumuńskich motocyklistów, którzy pytają, co możemy im polecić do zwiedzania w Polsce na motocyklach. No gór im nie polecimy, bo przy tym, co mają na miejscu, to nas wyśmieją 🙂 Ostatecznie polecamy im Kraków jako miasto do zwiedzania i Kotlinę Kłodzką z kompleksem Riese, kopalniami i twierdzą w Srebrnej Górze. Z Sighisoary kierujemy się w stronę Gór Fogaraskich. Po drodze spotykamy po raz któryś z rzędu ogromne stada owiec i pozdrawiających nas pastuszków. Radośni ludzie, którym do szczęścia nie potrzeba wyścigu szczurów w korporacji i gótówki, gotówki, gotówki…. W tle majaczą już potężne szczyty górskie. Dojeżdżamy do Cartisoary, gdzie zaklepaliśmy sobie nocleg, więc idziemy się najpierw rozpakować, a potem wyruszyć na część trasy Transfogaraskiej. Za bramą pensjonatu, gdzie zostawiliśmy motocykle, słychać podjeżdżające maszyny i krzyki „Ku***a! Stary! Romety!”. Podjechało dwóch Polaków, jeden na Africe Twin, drugi na dużej Aprilli, zadziwieni, że na tak małych maszynach dotarliśmy aż tutaj. Trochę pogaduch i dołączają do nas po drodze na Transfogarę. Dzień wcześniej dowiedzieliśmy się od lokalnych motocyklistów, że przy zakazie stoi samochód pilnujący, by nikt wyżej nie wjechał. Winkle od samego dołu robią już wrażenie. Wbijamy się coraz wyżej, aż dojeżdżamy do zakazu. Chłopaki odłączają się od nas w poszukiwaniu noclegu. Spotykamy parę rosyjskich motocyklistów, którzy mówią, że przejechać się nie da, ale spróbować możemy. To kolejni ludzie, którzy z zaciekawieniem oglądają nasze Romety. Za zakaz wjeżdża rumuńska Hayabusa, potem grupa motocyklistów z Czech, więc próbujemy i my zaatakować, zobaczyć, czy rano będzie dało radę przejechać całą trasę. Widoki zapierają dech w piersiach. Dojeżdżamy wreszcie do zwałów śniegu i kamieni.
Dalej raczej już nie pojedziemy. W międzyczasie docierają coraz to nowsze grupy motocyklistów. Nawet jakiś lokalny skuter zawitał na górze. Trochę oględzin, trochę fotek i zjeżdżamy niżej pod zakaz, delektując się widokami.
Po zjechaniu niżej w okolice straganów, namawiam chłopaków do spróbowania sorici proaspat, czyli podwędzanej świńskiej skróry. Arek się nie skusił, Krzychu tak. Wzięliśmy na straganie kawałki na testy, ale ja nawet nie zdążyłem tego połknąć. Myślałem, że to będzie coś a’la ciciaron, o którym wspominał gdzieś kiedyś Cejrowski w jednym ze swoich programów i będzie chrupiące, a było ohydne.
Langosz i surowa kiełbasa z pobliskich straganów posmakowały nam zdecydowanie lepiej. Zbieramy się na nocleg, bo jutro czas zaatakować Transfogaraską od południa.
Wita nas kolejny piękny poranek. Wieczorem ustaliliśmy trasę, więc powoli się pakujemy i wyruszamy zdobyć południową część Transfogary. Skracamy sobie drogę z trasy E68 do trasy nr 7 przez miejscowość Avrig. Do trasy Transfogaraskiej znalazłem skrót oznaczony numerem 7D, więc spodziewamy się krętej asfaltowej drogi. Rzeczywistość okazuje się inna – to, co u nas nazywane jest drogą polną, w Rumunii otrzymuje numer i ląduje na papierowych mapach jako pełnoprawna droga. Dla nas kilkadziesiąt km po szutrach to bajka. Gdyby ktoś kiedyś wybierał się w tamte rejony KONIECZNIE niech przejedzie się 7D, na pewno nie będzie zawiedziony. Droga rewelacyjna! Wywarła na nas naprawdę duże wrażenie. Na niej też spotkaliśmy stado dzikich koni, które bez skrępowania do nas podchodziły i pozwalały się pogłaskać.
Dojechaliśmy wreszcie do początku Transfogaraskiej i mogliśmy gonić już w górę. Zatrzymaliśmy się jeszcze w okolicach zamku Drakuli na coś do jedzenia. Jedziemy 5 dzień, więc wreszcie pasowałoby spróbować jakąś ciorbę. Wybrany przez nas lokal Pensiunea La Cetate był strzałem w dziesiątkę. Podchodziliśmy z rezerwą, że ceny mogą zwalić nas z nóg, a tu jednak przystępne. Lokalna zupka wyborna, a kelner widząc nasze tablice rejestracyjne, zagadywał nas „Lewandowski”, „Blażikoszki” i kilkoma niecenzuralnymi słowami, których już Polacy zdążyli go nauczyć 🙂
Jedziemy dalej. Część Transfogaraskiej do samej zapory jest piękna, potem przez kilkadziesiąt km robi się nudno. Dojeżdżamy wreszcie pod hotel, przy którym jest zakaz. Tego już nie objedziemy, więc decydujemy się na porzucenie motocykli i małą wspinaczkę. Widoki z góry są niesamowite, ale wchodzenie po stromych zboczach w pełnym rynsztunku motocyklowym momentalnie odbiera wszelki zapas sił.
Z tego też powodu powrót do zapory przejeżdżamy „na automacie” walcząc ze zmęczeniem. Zapora budzi respekt, szczególnie gdy spojrzy się w dół od południowej strony.
Przy samej zaporze jest tunel z drogowskazem na miejscowośc Cumpana. Testujemy kawałek tej trasy i notujemy na przyszłość, że tędy droga na górę będzie ciekawsza niż nudny odcinek właściwej trasy Transfogaraskiej. Wygląda, że to w całości jest czysty off, więc dla miłośników jazdy po bezdrożach łakomy kąsek. Zmęczenie jest przez nas odczuwalne coraz silniej, więc kierujemy się w stronę miejscowości Ramnicu Valcea, gdzie zaklepaliśmy sobie nocleg. 50 lei od osoby za pokój w hotelu z basenem dla klientów i baaardzo przyjazna oraz pomocna obsługa, to cena, o której w Polsce możemy wyłącznie pomarzyć.
Kolejnego poranka wstajemy z zamiarem ataku Transalpiny, a następnie skierowania się w stronę Oradei. Nasz kompan Mirek z Głogowa Małopolskiego, którego odwiedziliśmy po drodze i który był jednym z pomysłodawców wyjazdu (z przyczyn losowych nie mógł z nami jechać) znalazł wolną chwilę i jutro pędzi do węgierskiego Bogacs, by tam na nas poczekać. Chcemy więc nadrobić km, by jak najwcześniej jutro się tam pojawić. Na razie jednak celem numer jeden jest Transalpina, a ta jest całkiem inna niż Transfogaraska. Nie da się porównać tych tras. To tak jakbyśmy porównali pierogi do pizzy. Obydwa te dania są jedzeniem, obydwa pyszne, ale obydwa całkiem inne. Podjazdy na Transalpinę od południa są bardziej agresywne już od samego początku. Tutaj pochylenie drogi jest zdecydowanie większe niż na Transfogaraskiej. Bardzo szybko też pojawiają się zapierające dech w piersiach widoki i ogrom przestrzeni dookoła.
Daje się zauważyć również, że pojawia się tu zdecydowanie więcej motocyklistów niż na swojej odpowiedniczce, którą odwiedziliśmy wczoraj. Jedyne porównanie, które przychodzi na myśl po wjechaniu na Transalpinę, to takie, że ma ona zdecydowanie lepszą nawierzchnię niż Transfogaraska. Na trasie spotykamy kilka grup Polaków na motocyklach, wszyscy pozytywnie zaskoczeni, że Romety dojechały w to miejsce. Transalpina poraża widokami i serpentynami. Chce się jeszcze, jeszcze, i się to otrzymuje. Dojechaliśmy do tablicy, która sugeruje najwyższy punkt tej trasy.
Dostrzegamy też jakieś ślady na trawie, da się wyjechać na sam szczyt, więc jak tu nie skorzystać z takiej okazji. Podjazd nie wydaje się trudny, więc wyjeżdżam na szczyt, ale zmęczenie odczuwam jak po wczorajszym spacerze na Transfogaraskiej, albo jeszcze gorzej. Jednak wysokość, na której jesteśmy, już daje się we znaki. Klikam parę fotek i trzeba uciekać na dół. Wyżej już się nie da.
Zaczyna się zjazd w dół. Przez chwilę leci się po genialnych serpentynach, prawo, lewo, prawo, lewo, prawo, lewo, nawet na Rometach jazda po nich sprawia niesamowitą radość. Dalsza część to już podziwianie widoków, postoje na kawę przy strumyku i obiad w przydrożnej restauracji.
Dojeżdżamy do Sebes, gdzie na stacji chłodzimy się lodami, bo upały dają się we znaki. Podejmujemy decyzję, że nie rezerwujemy noclegu. Jesteśmy wycieńczeni upałami, więc dojedziemy tam, gdzie już nie będziemy mieć sił i znajdziemy coś do spania. Plan optymalny to Campeni. Gonimy więc podziwiając widoki, choć po cichu mnie się trochę marzy zobaczyć prostą drogę po horyzont, a nie grzać hamulce po ciągłych serpentynach. Czujemy napływ sił, więc mijamy Campeni i jedziemy dalej. Nocleg znajdujemy w miejscowości Beius, znów 50 lei, a do dyspozycji 3 baseny termalne, z których korzystamy i które niesamowicie nas regenerują i odprężają. Po takiej kąpieli śpimy jak małe dzieci.
O poranku wstaliśmy niesamowicie wypoczęci, więc w nastroju bojowym do pokonania kolejnych kilometrów wyruszyliśmy przed siebie na spotkanie z Mirkiem na Węgrzech. Dojechaliśmy do Oradei, a następnie uderzyliśmy w stronę granicy z Węgrami. Przed samą granicą zatrzymaliśmy się na tankowanie, by wydać pozostałości waluty rumuńskiej. Stacja nie była samoobsługowa, więc pojawili się pracownicy, którzy mieli nam zatankować motocykle. Po krótkiej rozmowie gdzie, skąd, dokąd i jak nam się podoba, zasponsorowali nam kawę. To kolejny przejaw niesamowitej gościnności i otwartości mieszkańców Rumunii. Po kawie, szybka przeprawa przez granicę i jesteśmy już na Węgrzech. Nasz kierunek to Hajduszoboszlo. Ponoć bardzo fajne i urokliwe miasteczko, więc plan jest taki, by tam coś zjeść i chwilę pozwiedzać. Krajobrazy po drodze jakże odmienne od rumuńskich, po horyzont same łąki bez drzew i prosta droga, a upał jeszcze większy niż wczoraj. Dojeżdżamy do Hajduszoboszlo i zwiedzamy miasteczko, choć panujący upał nie ułatwia nam turystyki. Na tablicy z informacją o temperaturze imponujący wynik 38 stopni.
Testujemy jeszcze lokalną zupę w miejscowej restauracji i ruszamy w stronę Bogacs. Po raz pierwszy w trakcie wyjazdu zatrzymuje nas policja, która nawet nie sprawdza dokumentów. Szybka kontrola trzeźwości i możemy jechać dalej. Droga do Bogacs to monotonia po dłuuuugich prostych drogach w niesamowitym upale, ale mija dosyć szybko i meldujemy się w umówionym ośrodku, w którym liczba basenów termalnych poraża ilością. Niestety ceny już nie są rumuńskie i pomimo dużo niższych standardów noclegów, ich koszt należy pomnożyć minimum razy dwa. Korzystamy za to z niezliczonej ilości term degustując lokalne potrawy i wina. W samym ośrodku daje się również zauważyć zdecydowaną przewagę gości z Polski, szczególnie wśród kamperów. Kolejny raz sen po takiej kąpieli przyszedł szybko i przyjemnie.
Następnego dnia rano dowiaduję się, że moje dzieci dopadł jakiś paskudny wirus, mają wysoką gorączkę, więc decyduję o szybszym powrocie do domu. Dzisiaj chcę dojechać do kraju, a jutro rano pojechać już prosto do domu. Chłopaki solidarnie chcą wracać ze mną. Ruszyliśmy więc w stronę granicy węgiersko-słowackiej. Węgry i Słowację do Popradu przelecieliśmy tranzytem, nic ciekawego po drodze nie było, albo po prostu nie zauważyliśmy. Jedyne co można stwierdzić, to że mit o rumuńskich cygańskich wioskach to faktycznie mit, bo na Węgrzech i Słowacji takich cygańskich wiosek spotkaliśmy zdecydowanie więcej. Z Popradu polecieliśmy na Strbske Pleso. Ciekawiło mnie, jak po pięknych widokach i serpentynach na Rumunii, zaprezentuje się coś, co zapierało mi dech w piersiach wcześniej. I jak się okazało, nie wyszło najgorzej. Strbske Pleso i dojazd do niego nadal robią wrażenie. Nad samym jeziorem posiłek w Koliba Patria, do której mam słabość za każdym razem, gdy się pojawiam w okolicy i czas zmykać w stronę Polski.
Następnie skierowaliśmy się do Krynicy-Zdrój przez Mniszek nad Popradem korzystając jeszcze z fajnych tras widokowych. W samej Krynicy po znalezieniu noclegu ruszyliśmy do centrum, by coś zjeść na kolację. Przyzwyczajeni do rumuńskich cen, doznawaliśmy co chwila szoku patrząc na menu naszych restauracji 🙂 Później nocleg i kolejnego dnia szybki powrót do domu.
Podsumowując podróż wydaje mi się, że udało nam się złamać dwa stereotypy. Pierwszy dotyczący samej Rumunii, drugi Rometów z chińskim rodowodem. Rumunia w oczach przeciętnego Polaka to bieda, brud, cygańskie wioski, w których turyści są napadani itd. Okazuje się, że jest to strasznie przyjazny kraj. Na każdym kroku można odczuć sympatię miejscowych ludzi do turystów. Bieda faktycznie miejscami przestała piszczeć z głodu, ale ludzie nie jedzą tam siebie nawzajem, a nawet jestem gotów stwierdzić, że nie znając innego życia, są na swój sposób szczęśliwi. Na pewno da się u nich zauważyć brak pośpiechu i życia w biegu. Co innego kierowcy, ci są czasami naprawdę szaleni i potrafią wykonać najmniej spodziewany manewr w najmniej spodziewanym momencie. Nie spotkaliśmy się również z brudem. Ba, jestem w stanie postawić tezę, że jest tam zdecydowanie większy porządek niż w innych krajach, w tym Polsce.
Romety natomiast dały radę i cieszymy się, że motocykle, na które w Polsce patrzy się z przymrużeniem oka i nie traktuje do końca poważnie, dzielnie wiozły nas przez 3000 km, nie doznając przy tym żadnej awarii. W kraju czasem zdarza się, że ktoś podchodzi obejrzeć i nagle odchodzi zniesmaczony „eeee….. romety”. Tam, wśród napotkanych Polaków, otrzymywaliśmy wyłącznie ciepłe słowa uznania dla tych małych maszyn, jakże odmienne od tego, co możemy usłyszeć na co dzień w Polsce. Jak powiedział nam jeden motocyklista z ekipy GS-ów „Wy to przynajmniej popatrzycie na krajobrazy, a my gonimy z punktu A do punktu B”. To fakt, optymalna prędkość przelotowa dla 150-tki to 90-100 km/h, dla 125-tki o 10 km/h mniej, więc jadąc „osiemdziesiątką” mogliśmy podziwiać krajobraz do woli. Złamaliśmy też stereotyp psującej się po kilkuset kilometrach chińszyczzny. Po bolączkach wieku dziecięcego z kontrolowaniem połączeń skręcanych, w zasadzie ADV-ki nie przysparzają żadnych problemów. Moje ADV ma już 14000 km bezawaryjnej jazdy, chłopaki mają więcej i o awaryjność nie musimy drżeć. Jedynie stosunkowo szybko przepalające się żarówki można zaliczyć do minusów pod kątem technicznej obsługi. Okazuje się, że nie trzeba mieć wielkiego i drogiego motocykla, by realizować swoje pasje i spełniać marzenia. Jeśli doliczymy do tego koszty eksploatacji i spalanie rzędu 3l/100km, wychodzi na to, że osoby o mniej zasobnym portfelu również mogą te marzenia spełniać.
Żaki-Czan