Myśl o samotnej podróży chodziła już za mną od dłuższego czasu. Nieistotny był cel na mapie, a sam fakt wyruszenia za przygodą.
Pewnie nadal bym o tym marzył, gdyby nie spontaniczna decyzja jaką podjąłem. Zimą ze znajomymi planowaliśmy wyprawę z Anglii (gdzie mieszkamy) do Alp na koniec sierpnia 2011. Dwa miesiące przed wyjazdem postanowiłem, że tak zacznę swoją podróż. Alpy w grupie, a dalej…? Rozważałem różne opcje i w końcu padło na Bałkany przez Polskę. Powodem takiego wyboru był klimat, jaki tam panuje, zróżnicowanie kultur, a przede wszystkim dziki i górzysty teren, który ciągnie się praktycznie wzdłuż całego wybrzeża Adriatyku. Uwielbiam góry, dlatego wyznaczyłem sobie trasę tak, by jechać nimi jak najwięcej. W planach miałem jeszcze Wenecję i przez lazurowe wybrzeże wbić się w Pireneje. Udało mi się nawet zorganizować wolne na dwa miesiące. Potrzebowałem trochę kasy więc sprzedałem auto i zwiększyłem debet na koncie. Wyprowadziłem się z mieszkania by nie płacić czynszu, a znajomi zapewnili mi miejsce na kanapie po powrocie. 🙂 Zarys trasy miałem ogólny. Wiedziałem mniej więcej, gdzie chciałbym być i którędy jechać, reszta miała wyjść w praniu. Kupiłem co potrzebne na survivalową wyprawę i przygotowałem motocykl: nowe opony, napęd, płyny, filtry, łożyska główki ramy, olej w lagach i sprężyny na progresywne (sv-ka oryginalnie ma za miękkie do sportowej jazdy), klocki i świece. Zapakowałem wszystko na Suzę i zrobiłem jazdę próbną. Wszystko gra!
Zanim przejdziecie do właściwej relacji, zerknijcie na krótki film – obejrzane kadry poskładacie w całość czytając o całej podróży.
W składzie Klimek i Ania (RF900), Puzio i Wonska (RF900) oraz ja (SV650s) ruszamy na podbój Alp, czyli krainy pięknych górzystych terenów i tysiąca winkli. Jednym słowem raj dla motocyklistów. Noclegujemy różnie, raz na dziko (w lesie czy sadzie), raz na kempingach. Staramy się żyć w miarę oszczędnie. Zakupy robimy w tanich marketach, gdzie wino jest po 2 euro (Włochy). Objeżdżamy wiele przepięknych tras, takich jak: Grimsel Pass, Furka Pass, Fluela Pass, Ofen Pass, czy Stelvio Pass. Opony pozamykane, podnóżki poprzecierane. Mimo, że jesteśmy obładowani, nie jest to zwykła turystyczna przejażdżka po górach. Raczej sportowa turystyka. Dziewczyny są twarde i dobrze to znoszą. Krajobraz jest tak bajkowy, a drogi równe i kręte niczym węże, że nie wiadomo czy stawać i robić zdjęcia, czy dalej lecieć czerpiąc ogromną przyjemność z każdego winkla. Na szczęście Alpy to nie krótki odcinek, to ciągnące się bez końca podjazdy i zjazdy dostarczające wiele frajdy zapalonym motocyklistom. We Włoskiej części po upływie 10 dni wspólnej jazdy rozjeżdżamy się. Klimek z Ania i Puzio z Wonską do Chorwacji na 3 dni, a ja do Polski przez austriackie Alpy. Oczywiście zaliczam po drodze słynną Grossglockner-Hohalpenstrasse, która robi na mnie ogromne wrażenie. Jedna z piękniejszych na jakich byłem. W Polsce mały odpoczynek, jeśli ślub kuzynki + poprawiny i spotkania ze znajomymi można tak nazwać. Wymiana oleju, filtra powietrza i kierunek Bałkany.
W Rumuni objeżdżam część Transalpiny i Transfagarassan – Szosę Transfogarską, słynną trasę w górach transfogarskich w południowych Karpatach. Tam spotykam trójkę polaków na dwóch vfr-kach (Huberta, Dorotę i Adama). Spędzamy razem trzy dni, z czego jedną noc na rumuńskiej dyskotece. 🙂 Rozjeżdżamy się na wybrzeżu Morza Czarnego niedaleko miasta Constante. Dalej Bułgaria. Niedaleko miasta Vrana zauważam po lewej stronie od drogi duży tor kartingowy. Nigdy nie jeździłem na torze, więc idę zapytać czy mogę wjechać motocyklem. Kierują mnie do właściciela, który obejrzawszy mój motocykl daje mi pozwolenie. Wstrzymują ruch i jak dziecko wbijam na plac zabaw. Po szaleństwie na torze właściciel odmawia przyjęcia zapłaty, mówiąc, że to na kosz firmy. Pogoda cały czas dopisuje, a temperatury sięgają 40*C . Docieram w końcu na najniżej położony punkt na mojej trasie, do stolicy Turcji. Do Istambułu zajeżdżam dosyć późno i mam mały problem ze znalezieniem noclegu.
Szukając czegoś taniego, natrafiam na gościa, który oferuje mi spanie u niego w domu, robiąc z rąk dach i pokazując na siebie. Mówi: ” Hotel big money”. Później szeleści palcami i wykonuje gest ręką w dół, pewnie chodzi mu, że u niego mało zapłacę. On ni w ząb po angielsku, a ja nic po turecku. Trudno ryzykuję. Prowadzi mnie, ale czy aby na prawdę do swojego domu? Mam delikatnego stracha, mimo to brnę dalej. Zatrzymujemy się przed drzwiami do mieszkania znajdującego się na parterze w bloku 4 piętrowym. Otwiera drzwi i nagle wywala z chaty niesamowity odór, który mnie zatrzymuje. Długo jeździłem po mieście i nic nie ogarnąłem, a była już 1:30 w nocy. Myślę sobie wejdę, zobaczymy co się stanie. Na ścianach dywany i prawie żadnych mebli. Pytam gdzie jego pokój, by zobaczyć czy tu mieszka. Śpi w nim jakiś chłopak, gość mówi, że to jego syn i pokazuje trzy palce. Dając do zrozumienia, że ma jeszcze dwóch. Wchodzę do toalety i już wiem skąd taki smród. Pokazuje mi pokój w, którym mam przenocować. Próbuję dowiedzieć się o nim czegoś więcej i wskazuję obrączkę na jego palcu. Wyciąga telefon i raczy mnie zdjęciami jego żony. Rysując palcami w powietrzu i gestykulując bawimy się w kalambury. Dowiaduję się, że jego żona mieszka w innym mieście, skąd on pochodzi, ale tam nie ma pracy i przyjechał tu z braćmi. Pracuje w kebabowni i wyrabia ciasto. Udowodnił zdjęciami z pracy. Jeszcze trochę kalambur i poszedł spać. Mimo wszystko nie czuję się pewnie, choć z oczu mu dobrze patrzyło. Nie mogę zasnąć. Różne myśli chodzą mi do głowy, że zaraz wpadnie ekipa i sprzedadzą mnie na części. Gaz żelowy mam w ręku i leże w ciuchach przy otwartym oknie, gotowy by w razie czego brać nogi za pas. Usypiam, lecz co chwile budzę się słysząc to dochodzące z ulicy dźwięki, to z mieszkania, ktoś idzie do toalety. O 6:00 rano wstaję i obudzę gościa. Otwiera mi wyjściowe drzwi, daję mu parę euro, gdy zaczyna szeleścić palcami i dziękuję.
Przez całą podróż nie mam ustalonego planu na nocleg, wiec tam gdzie dojeżdżam na wieczór, tam szukam spania. Na Bałkanach nie jest drogo, a pokoje do wynajęcia są powszechne. W przeciwieństwie do Turcji z językiem nie ma problemu, jak nie po angielsku to po polsku i jakoś sie dogaduję. Nie zdziwcie się jak będziecie na Bałkanach i pytając o drogę usłyszycie „prawo”, a gestem pokażą prosto. Prawo to prosto. 🙂 W Grecji wyluzowuję się nieco i jak miejscowi nie zakładam kasku i kurtki. Jadę tak 20 km i składając się w zakręt wjeżdżam na żwir. Nie ma ratunku. Koła dostają uślizgu i razem z Suzi szlifujemy zatrzymując się na wzniesieniu. Z drugiej strony drogi było dosyć strome zbocze. Rezultat: ja cały, sunia podrapana, klamka od sprzęgła urwana i przebity dekiel od alternatora. Nie ma siły, nie mogę dalej jechać, a przecież koła muszą się kręcić. Na mało uczęszczanej górskiej dróżce ciężko o przejeżdżający samochód. W końcu zatrzymuje się jakieś auto. Okazuje się, że kierowca ma znajomego mechanika niedaleko w mieście Edessa. Po półtorej godziny przyjeżdża z kolegą i zabierają ranną Suzi na przyczepę wioząc nas razem do, jak to mówią, Doktora Petrosa, który mi ją wyleczy. Oferują mi nocleg u siebie i częstują greckim jadłem. Na drugi dzień Doktor przystępuje do operacji. Jeszcze tego samego dnia Suzi jest wyleczona i kręci ochoczo kołami. Leczenie kosztuje mnie tylko 50 euro. W trakcie operacji oprowadzają mnie po miasteczku pokazując największy wodospad w Grecji. Szczęście w nieszczęściu. Gdyby nie wypadek, nie poznałbym tak wspaniałych ludzi. Dzięki ich bezinteresownej pomocy mogłem jechać dalej.
Gotowy do drogi ruszam przez Macedonię, mijając wielkie jezioro Ohrid, do Albanii. Czuję się wolny jak ptak. Z kolejnym dniem wstaję i lecę dalej szybując tam, gdzie mi się podoba. Staram się nie myśleć o powrocie i tym co będzie. Ważne jest to, co jest w danej chwili. W danej chwili koła kręcą się do miasta Durres na wybrzeżu Adriatyku, a świat który zostawiłem daleko za sobą się nie liczy. Tym co nastąpi, też się nie przejmuję, ponieważ zależy to tylko i wyłącznie od tego co jest teraz. Jadąc w dół wybrzeżem, natrafiam na przepiękną górską drogę z Vlore do Sarande, skąd jest niesamowity widok na morze. Później wjeżdżam na dziką górską trasę z Sarande na wschód gdzie droga jest bardziej kamienista. Gdzieniegdzie są pozostałości asfaltu jakby natura powoli go wchłaniała. Dziki krajobraz jaki mam przyjemność podziwiać rekompensuje niewygodę jazdy. Albania jest jednym z krajów, który miło będę wspominał, głównie ze względu na krajobraz. Ludzie okazali się bardzo pomocni. Za każdym razem jak pytałem o drogę, starali się jak mogli by naprowadzić mnie na właściwy kierunek. Częstowanie kawą na stacji benzynowej też było miłym zaskoczeniem.
Z Albanii przedostaję się do Czarnogóry, kolejny piękny kraj. Spotykam w mieście Ulcinij motocyklistów z Polski, z którymi spędzam dwa dni. Andrzej, Dorota i Leon, pozdrawiam! Z Czarnogóry jadę do Kosowa i stamtąd do Serbii. Niestety na granicy wymagają stempla z legalnego przekroczenia granicy Serbskiej. Dla nich Kosowo jest wciąż Serbskie. Mam dwie opcje: wrócić do Czarnogóry i stamtąd do Serbii lub jechać przez Macedonię do Serbii. Wybieram Macedonię i okazuje się, że znajomy, Zoran, z którym mieszkałem kiedyś w Anglii jest właśnie w domu, w Strumicy. Jadę go odwiedzić. Zabiera mnie ze swoimi znajomymi na nocny wypad po klubach. U niego w domu mam okazję posmakować Macedońskiej kuchni popijając rakiję. Piorę motocyklowe ciuchy i trzeciego dnia pobytu wyjeżdżam. Przejeżdżając przez południe Serbii wbijam się znów do Czarnogóry, gdzie zaliczam piękny Park Narodowy Durmitor.
Dalej do Mostaru w Bośni i Hercegowinie, gdzie spędzam dwa dni. Jest to bardzo ciekawe miasto w połowie zniszczone przez wojnę, która była 20 lat temu. Wszędzie widać zbombardowane budynki i dziury po kulach, jakby zostawiono je na pamiątkę. Przechadzając się można wyobrazić sobie całą tragedię. Tam poznaję dwóch Polaków podróżujących po Bałkanach starym Mondeo. Razem pijemy wino nad Naretwią, rzeką, która dzieli Mostar na część chrześcijańską i muzułmańską. Niestety nie wymieniamy się kontaktami i nie możemy się spotkać kolejnego dnia. Jeden z nich polecił mi piękne miejsce znajdujące się niedaleko Mostaru – źródło rzeki Buna w miejscowości Blagaj. Odwiedzam je i dalej jadę do Chorwacji. Znajduję nocleg w Dubrowniku i spędzam tam cały dzień na Starym Gradzie. Turystów jest mnogo, wycieczka idzie za wycieczką prowadzoną przez przewodnika z mikrofonem. Dosłownie trzeba się przeciskać między ludźmi. Lepiej by się zwiedzało nie musząc słuchać tego całego gwaru jaki tam panuje. Stare miasto mimo wszystko jest bardzo ładne. W całości odbudowane po walkach, które też go dosięgły. Nocleg tam kosztował mnie 35 euro za pokój, a to i tak był jeden z tańszych. Dla mnie najdroższy jaki miałem prze całą podróż.
Kierując się na północ docieram do Słowenii i tego samego dnia do Włoch. W Trieste zmieniam ogumienie, gdy z moich wychodzą druty. Potem jadę do Wenecji, gdzie zostaję dwa dni nocując na kempingu. Mam okazję zwiedzić wodne miasto wieczorem, jak i za dnia. W Wenecji nie jeżdżą auta, rowery, skutery , deskorolki i rolki. Tam się nie jeździ, tam się pływa i chodzi po 409 mostach łączących 117 wysepek, które podzielone są przez 150 kanałów. Wieczór w Wenecji jest spokojny, gdzieniegdzie pootwierane kawiarenki, a przed nimi na murkach z kieliszkami wina przesiaduje młodzież. Nagle podpływa do takiej grupki łódka, z której mężczyzna zaczyna śpiewać serenadę do jednej z kobiet tam siedzących. Zbiera się coraz więcej ludzi, później rozlegają się brawa gdy kończy swą operową pieśń. Romantycznie tu jak cholera. 🙂 W dzień jest tak samo jak w Dubrowniku. Kolejny raz pakuję się w wielki kocioł z turystami.
Następnego dnia jestem w Pizie. Nic ciekawego oprócz wierzy tam nie ma, wiec kontynuuję podróż udając się do Monaco we Francji. Znajduję kemping koło Nicei i tam poznaję francuza, Timouh, który przyjechał do Nicei pracować na lotnisku. Mieszka na kempingu, a do pracy dojeżdża rowerem. Poleca mi kilka miejsc w Pirenejach. Większość informacji o ciekawych miejscach jakie można zobaczyć po drodze zdobywam na bieżąco od poznanych ludzi na kempingach, w restauracjach czy knajpach. Co dzień ustalam sobie nowy cel. Kupuję prom do Anglii i kieruję się w stronę Hiszpanii. Przejechawszy przez Saint Tropez małe klimatyczne miasteczko i Carcassonne, odwiedzając piękne stare miasto, wjeżdżam w góry. Kolejny raz jestem wniebowzięty. Bajkowe tereny i kręte bez końca drogi. Wyjechawszy z Andorry zatrzymuję się na kempingu niedaleko miasta La Seu. Tam wieczorem, razem z recepcjonistą i szefem kuchni pijemy tequile. Następnego dnia budzę się koło 12:00 jeszcze pijany. Nalegają bym został jeszcze jeden dzień za darmo i wydobrzał. Nie spieszy mi się wiec cały dzień się relaksuję.
Kolejnego dnia przejeżdżam przez Park Narodowy Ordesa, widoki są niesamowite. Motocyklem wspinam się wysoko w chmury będąc w Pirenejskim Parku Narodowym. Jazda przez Pireneje to ciągłe przejeżdżanie z Francji do Hiszpanii i z powrotem. Nie ma prostej drogi wzdłuż. Jedzie się zygzakiem. Stan dróg chyba lepszy po stronie francuskiej, a widoki wszędzie bajkowe. Żal jest opuszczać góry ze świadomością, że już niedługo zakończę swoją podróż. Wykorzystuję więc te ostatnie chwile delektując się każdym kilometrem nawiniętym w tak pięknych okolicznościach przyrody. Do Santander docieram po 53 dniach wyprawy. Tam podejmuję jeszcze spontaniczną decyzję i kupuję prom do Jersey by odwiedzić mojego przyjaciela Daniela, który mieszka tam z rodzinką. Statek do Anglii płynie 19h wiec mam sporo czasu by poleżeć na łóżku w kajucie i zrekompensować spanie w namiocie przez kilka ostatnich tygodni.
W Anglii wsiadam w kolejny prom, którym płynę 4h do Jersey. Tam spędzam wspaniały weekend u przyjaciela. Płyniemy na ryby, czego owocem jest dwukilogramowy okoń morski, którego złowił Daniel. Jemy go następnego dnia na obiad. Czas zaczyna mnie gonić, gdyż okres wolnego dobiega końca i trzeba się pożegnać. Do Peterborough gdzie mieszkam przyjeżdżam późnym wieczorem po 58 dniach, z pustymi kieszeniami, mając za sobą 24 kraje, masę przygód i pięknych wspomnień. Znajomi nie spodziewali się i na pierwszy rzut oka nie poznają brodacza, który właśnie wtargnął do ich domu. Witają radośnie i przy piwie zaczynam opowieści.
Z uśmiechem na twarzy wspominam ten czas, gdy nie wiedziałem jaki jest dzień tygodnia i co przyniesie. Oderwany całkowicie od systemu w jakim żyjemy na co dzień. Z kolejnym wschodem słońca nowe miejsca, nowi ludzie i nowe przygody. Spotkałem po drodze wielu podróżujących, czy to autem, rowerem, motocyklem, a nawet pieszo. Od każdego z nich biła pozytywna energia i szczęście z faktu wyrwania się z wiru codziennej miejskiej pogoni. Gdyby ktoś mnie spytał, czy pojechałbym jeszcze raz sam, odpowiedziałbym: Jeszcze dziś!
Zapraszam wszystkich na mojego bloga Koła Muszą Się Kręcić, gdzie będziecie mieli okazję zapoznać się z przebiegiem wyprawy. Pozdrawiam, Wojtek!