Motocykl jest od tego, żeby nim jeździć, prawda? Magda wychodzi z podobnego założenia i gdy miała urlop, w pojedynkę wybrała się swoim BMW F700GSem w Alpy.
autor: Magda O.
Nastał czas urlopu, a moje przygotowania nadal były listą w Excelu. Po nocnym pakowaniu, z samym pomysłem ruszyłam w Alpy. Tym razem w pojedynkę, nowym motocyklem, z zadowoleniem, ale i świadomością swoich niezbyt wysokich umiejętności.
Pierwszy dzień był przelotowy. Kolejny, poświęciłam na dojazd pod Grossglockner. Szybko zaczęłam wyczuwać górski klimat: liczne tunele i pierwsze agrafki. Noc spędziłam w Fusch, w polskim pensjonacie, gdzie ugościła mnie pani Ela. W wyniku wieczornej integracji zebrałam małą grupę do wspólnego wjazdu na Grossglockner.
Pomimo fatalnej pogody, mój entuzjazm był na bardzo wysokim poziomie. Przez ok pierwsze 15 km widoczność była na 3-4 metry. Prowadziłam naszą grupę powolutku aby nie przeoczyć któregoś zakrętu. Ponad chmurami zaczęliśmy cieszyć oko. Dotarliśmy na Lodowiec Pasterze, do którego można zejść, jednak zajmuje to sporo czasu. Dla mototurysty punkt widokowy jest wystarczającą opcją. Kolejnym przystankiem był Edelweisspitze. Prowadzi tam wąska, kręta brukowana dróżka, co daje sporo emocji zarówno na podjeździe jak i przy zjeżdżaniu. Po trasie można jeździć cały dzień, droga ma wiele punktów widokowych i informacyjno-dydaktycznych. Na dystansie 50 km zalicza się różnicę poziomów ok 1500-1700 m, co da się zauważyć po szacie roślinnej i zmianie ciśnienia. Od Lienz jechałam już sama w kierunku Włoch drogą B110. Jej numeru nie zapomnę, bo dała mi w kość niekończącą się ilością agrafek, które robiłam o zmroku, głodna i słabo skoncentrowana. Na koniec dnia dotarłam do Tolmezzo, które polecam każdemu, kto lubi wieczorne chodzenie po knajpach.
Dalej kierowałam się w stronę Cortiny, co momentami przypominało ruch na Zakopiance. Później było już coraz lepiej – Dolomity, na to czekałam! Wiele sąsiadujących przełęczy, którymi można jeździć w różnych kombinacjach. Pogoda nadal ograniczała mi widoki, ale Przełęcze Fedaia czy Pordoi były czystym szczęściem dla duszy. Dzięki kamperom ostatnie zakręty jechałam tak wolno, że zostałam wyprzedzona przez kolarzy, nie mam pojęcia jak wchodzili w te zawijki. Dzień skończyłam w Canzei, kolejnym włoskim miasteczku, pełnym ciepłych ludzi i dobrego jedzenia.
Następnego dnia chciałam dotrzeć za Marano, skąd było bliziutko do mojego drugiego celu – Stelvio. Pojechałam przez przełęcz Sella na Gardenę, bardzo lubianą przez motocyklistów. Podczas odpoczynku kolega znający Alpy na wskroś doradził mi dalszą jazdę jakąś ledwo widoczną na mapie drogą. Tam oprócz prawie nieuczęszczanej górskiej ścieżki z niesamowitym widokiem na Dolomity, zaliczyłam kryzys emocjonalny. Łzy jak groch, złość i krzyk. Stres związany z samotną podróżą jest spory, ale jak się okazało do opanowania. Zaliczyłam kilka przygód tego dnia, ale po wykrzyczeniu swoich problemów byłam mocno zmotywowana.
Dojazd do Trafoi był nudny i meczący przez duże natężenie ruchu. Musiałam podzielić swoją uwagę dla kierowcy i podróżnika, dopiero wtedy odczułam, że jadę piękna doliną Val Venosta i mijam po drodze mnóstwo sadów jabłkowych. Wjazd na Stelvio zaczął się niespostrzeżenie. Poprzednim razem było to dla mnie upiornie przeżycie, ale teraz byłam zdziwiona tym jak szybko się wspinam. Droga B110 i inne przełęcze okazały się świetnym przygotowaniem. Dominowała mgła, ale dzięki temu był zdecydowanie mniejszy ruch. Na przełęczy obowiązkowo trzeba zjeść kiełbasę z kiszoną kapustą od grillmana, który zna słowo kapusta we wszystkich językach oraz zrobić zdjęcia drodze, po której się wjeżdżało. Niestety w tym dniu widoków nie było, dlatego po szybkich zakupach wystartowałam ponownie. Zjazd do Bormio cieszył serce. Trasa piękna widokowo, z winklami, ale już nie tak bardzo wymagająca jak podjazd. W Livigno zaliczyłam tankowanie, spacer i dwa desery. Z tańszych rzeczy rzeczywiście jest tam paliwo, warto o tym pamiętać. Na nocleg postanowiłam dojechać do Pfunds przez charakterystyczny tunel Munt La Schera. Bardzo wąski, ruch odbywa się w nim wahadłowo. Długi na ok 3,5 km, wydzióbany w skale, słabo oświetlony… taki mało wyposażony w porównaniu do innych tuneli alpejskich. Wewnątrz odczuwa się zmianę temperatury, także przed wjazdem dobrze jest podopinać ciuchy. Dalsza droga była bardzo przyjemna, przychodziła pokusa aby odkręcić gaz, ale świadomość jazdy po terenie Szwajcarii od razu sprowadzała mnie do pionu.
Następnego dnia słońce wyszło na stałe, niestety nowy front przyniósł również mega wiatr… Ruszyłam w kierunku Włoch. Zrobiłam przystanek na zdjęcia i decyzję co do dalszej trasy przy Jeziorze Reschen, miejscu, gdzie zatopiono kilka miasteczek celem budowy sztucznego zbiornika wodnego. Dziś widoczną pozostałością po jednym z nich jest wystająca z błękitnej wody dzwonnica kościelna. Wraz z malowniczymi widokami gór stanowi ciekawą atrakcję.
Zadecydowałam o przejeździe przez Timmelsjoch, kolejną płatną trasę, ale w ogóle nie żałowałam tych pieniędzy! Trasa widokowo była porównywalna z GG. Jedyne na co musiałam uważać to ta przeklęta wichura. Zatrzymanie się bokiem do wiatru było niemal pewne z wywrotką. Na przełęczy znajduje się charakterystyczny punkt widokowy, mnóstwo kopców z kamieni i coś jakby schronisko, gdzie można ogrzać się przy herbacie. Przy drugich bramkach znajduje się młode Muzeum Motocyklowe, niestety nie zwiedziłam, także muszę Was odesłać do informacji w Internecie. Będąc już po podróży, postanowiłam wybrać właśnie Timmelsjoch jako miejsce, które mnie najbardziej oczarowało podczas tego wyjazdu. Czułam, że powoli muszę kierować się w stronę domu, dlatego nadrobiłam trochę km autostradą, z której odbiłam w Dolinę Zillertall.
Kolejnego dnia kręciłam się po okolicy m.in. przejeżdżając przez przełęcz Gerlos, drogę płatną, ale mniej niż poprzednie. Widoki jak zwykle urocze, choć mogliby nieco odświeżyć stan nawierzchni w ramach pobranej kasy. Atrakcją rejonu są Wodospady Krimml, które podziwiałam z daleka. Podobno jest pod nie dobry podjazd i fajna droga na spacer, ale jakoś przeoczyłam ten moment. Moje gapiostwo miało też dobre strony, bo tym sposobem zaliczyłam przejazd przez cudne wsie w okolicy Sankt Jakob in Haus, gdzie w zasadzie mijałam się tylko z pieszymi i rowerzystami. Wieczór w Fusch spędziłam imprezowo 🙂
Rano wiedziałam, że wysokie góry zostawiam za sobą. Ruszyłam do Hallstatt, miasta które często występuje na puzzlach. Nad przejrzystym jeziorem uzupełniłam cukier i jechałam dalej przez Narodowy Park Gesäuse w kierunku Mariazell. Udało mi się dotrzeć do bazyliki i zostawić intencję, udało mi się również – o czym dowiedziałam się później – załapać na mandat. Swoją podróż zakończyłam w St. Polten, stamtąd został już tylko przelot autostradą.
Powrót do domu szedł bardzo szybko, jest coś takiego, że powroty są zawsze szybsze. Może chcemy wracać do tego za czym tęsknimy.. a może z Alp do Polski jest po prostu blisko?