Karl Harris, trzykrotny mistrz Wielkiej Brytanii klasy Supersport i jeden z czołowych brytyjskich zawodników, zginął dziś podczas wyścigu Superstocków na wyspie Man. To kolejna śmierć na trasie wyścigów ulicznych w ostatnich dniach. Czy to już nie za wiele?
Zaledwie kilka dni przed startem słynnych zmagań na wyspie Man, podczas wyścigu North West 200 zginął doskonale znany brytyjskim kibicom Simon Andrews. Tegoroczne Tourist Trophy także pochłonęło dwie ofiary.
Raptem wczoraj podczas wyścigu Supersportów zginął 65-letni Bob Price, doświadczony amator, który w wyścigach ulicznych rywalizował od ponad dwudziestu lat. Dzisiaj kolejny wypadek kosztował życie Karla Harrisa. Popularny wśród kibiców 34-letni „Bomber” znany jest doskonale przede wszystkim fanom brytyjskich Superbike’ów, gdzie dwanaście razy stawał na podium.
W 1949 roku zmagania na wyspie Man były pierwszą rundą inauguracyjnej edycji motocyklowych mistrzostw świata, ale jako zbyt niebezpieczne, wkrótce zniknęły z kalendarza, podobnie jak pozostałe wyścigi uliczne. Rywalizacja Grand Prix śmiertelne żniwo zbierała regularnie jeszcze w latach siedemdziesiątych, kiedy w MŚ startował Ryszard Mankiewicz. „W moich czasach na porządku dziennym był fakt, że wielu czołowych zawodników przyjeżdżało na tor sportowymi samochodami, a opuszczało go w trumnach” – wspominał kilka lat temu poznaniak, który w sezonie 1974 stanął na podium wyścigu kategorii 125ccm w Rijece.
Zmiany na torach
Od tego czasu wiele się jednak zmieniło, a organizatorzy robią co mogą, aby uczynić wyścigi motocyklowe maksymalnie bezpiecznym sportem. Oczywiście wypadki są nieuniknione, ale by na torze okazały się tragiczne, musi nałożyć się na siebie wiele czynników. Przez ostatnich kilkanaście lat na torach Grand Prix zginęło tylko trzech zawodników. Marco Simoncelli i Shoya Tomizawa upadli i zostali potrąceni przez jadących tuż za nimi rywali. Przyczyny niezwykle pechowego wypadku Daijiro Kato wciąż owiane są tajemnicą, ale nie zmienia to faktu, że rocznie dochodzi w Grand Prix do blisko tysiąca wypadków, a tylko nieliczne kończą się poważniejszymi kontuzjami, zaś prawdziwe tragedie należą do rzadkości, a nie normy.
Wyścigi uliczne to już zupełnie inna historia. Niemal każdego roku rywalizacja na wyspie Man kosztuje życie zarówno zawodników, jak i stojących tuż przy trasie kibiców. Krawężniki, drzewa, ściany, lampy i płoty. Wszystko to sprawia, że margines na błąd jest praktycznie zerowy, a wywrotka zazwyczaj ma opłakane skutki. Z pewnością po części także to przyciąga na trasę spragnionych adrenaliny śmiałków.
Zawodnicy MotoGP chętnie odwiedzają wyspę Man na zaproszenie swoich sponsorów. Okrążenia po torze przejeżdżali już m.in. Valentino Rossi czy Cal Crutchlow i choć zawsze są pod ogromnym wrażeniem, jednocześnie wszyscy podkreślają, że nigdy nie zdecydowaliby się na start w takich zmaganiach. Dlaczego?
Na torze sytuacja jest dość prosta. Możesz pojechać na maksa, mając z tyłu głowy komfort, że w razie błędu czekają na Ciebie szerokie strefy bezpieczeństwa, pobocza i dmuchane bandy, a wywrotka przy trzycyfrowej prędkości zakończy się najwyżej obtarciem kombinezonu i kilkoma siniakami. W efekcie na mecie wygrywa najszybszy, a nie najodważniejszy.
Dwie inne dyscypliny
Jak jest w wyścigach ulicznych? Szerze mówiąc nie wiem, bo nigdy nie śledziłem tych zmagań tak, jak MotoGP, World Superbike czy WMMP. Nie wiem jakie są realne dysproporcje pomiędzy maszynami poszczególnych ekip i który zawodnik zostawia sobie najmniejszy margines bezpieczeństwa, ale wiem jedno;
Gwiazdy wyścigów ulicznych nie potrafią odnaleźć się na torach wyścigowych. Owszem, tacy goście jak Guy Martin czy John McGuinness radzą sobie solidnie w zmaganiach długodystansowych, ale w sprintach typu British Superbike, nie mówiąc o World Superbike, czy MotoGP, próżno jest szukać ich na listach startowych, nie mówiąc już o szczycie tabeli wyników.
Absolutnie nie sugeruję, że jedni są lepsi od drugich. Uważam po prostu, że wyścigi uliczne i torowe to zupełnie inne dyscypliny, w których o ostatecznym sukcesie decydują jednak nieco inne czynniki. Przy tym wszystkim ryzyko na ulicy jest zdecydowanie zbyt duże.
Oczywiście każda tragedia na wyspie Man natychmiast wywołuje dyskusję na temat tego, czy wyścigi uliczne nie powinny zostać zakazane (zresztą są zabronione w Anglii). Jeśli jednak znajdują się śmiałkowie, którzy są gotowi stawiać swoje życie na szali dla tych kilkudziesięciu minut ulicznego szaleństwa, dlaczego mielibyśmy im tego zabronić? Tym bardziej, że chyba lepiej jest, aby wyścigi takie nie odbywały się na 'dziko’.
Każda tragedia na trasie wyścigów ulicznych wyzwala u mnie jednak mieszane uczucia. Z jednej strony chyba każdemu z nas pęka serce na wieść o kolejnym młodym motocykliście, który za sekundę nieuwagi musiał zapłacić najwyższą cenę. Pocieszamy się co najwyżej myślą, że przynajmniej zginął robiąc to co kochał. Z drugiej – być może jako reakcja obronna na dysonans poznawczy – do każdej tego typu informacji niektórzy z nas podchodzą z coraz większą obojętnością, podkreślając, że przecież „znał ryzyko”.
Redding mówi „dość!”
„Wyścigi TT wymykają się spod kontroli – napisał na Twitterze zawodnik MotoGP Scott Redding. – To nie fair w stosunku do rodzin. Nie chcę chyba nawet tam jechać. Motocykle są obecnie zbyt zaawansowane na wyścigi uliczne. Czy chcielibyście jeździć samochodem po 190 km/h przez wioski? Teraz odejmijcie dwa koła i karoserię. To już nie wyścigi. To wyścig śmierci. Ci, którzy kończą zmagania, czują ulgę, że w ogóle dojechali do mety. Wiem, że nikt ich nie zmusza i bardzo ich szanuję, ale to mnie po prostu boli. A co by było, gdyby TT, podobnie jak MotoGP, odbywało się w co drugi weekend?”
Mimo moich żenująco niskich umiejętności, nawet – bardzo prawdopodobna – perspektywa wywrotki i kontuzji nie sprawiłaby, abym w ogóle zastanowił się nad możliwością odrzucenia potencjalnej propozycji przejażdżki motocyklem MotoGP (oczywiście żaden zespół nie będzie na tyle nierozsądny, aby takową mi złożyć). Perspektywa startu w wyścigach ulicznych znacznie jednak wykracza poza moją strefę komfortu. Jestem jednak przekonany, że Wasze zdania są w tej kwestii podzielone.
Nieodżałowany Marco Simoncelli powiedział kiedyś, że przez pięć minut jazdy na motocyklu przeżywa i doświadcza więcej, niż niektórzy przez całe swoje życie. „Lepiej być lwem przez chwilę, niż owcą przez lata” – mawiał. Zdaję sobie sprawę, że pod tym (i nie tylko) względem jestem nawet nie owcą, a prawdziwym baranem. Pewnie nigdy nie pojmę co ciągnie tych młodych gladiatorów na start wyścigów ulicznych, ale dopóki będą wracać z nich w trumnach tak często, jak w wyścigach torowych czterdzieści lat temu, nigdy w pełni nie otworzę się na takie zmagania, jak piękne, choć tak tragiczne Tourist Trophy.