Historia zatoczyła koło od kiedy zająłem się z budowaniem „Scramblerynki”, czyli własnoręcznie wykonanego prezentu na dziewiąte urodziny mojej córki.
Sprzęcik pojawił się w rodzinie za sprawą permanentnych niedoborów wszystkiego, serwowanych nam przez poprzedni system zwany pieszczotliwie komunizmem. Ogólnie chodzi o to, że do zakupienia jakiegokolwiek sprzętu AGD (np. pralki) oprócz pieniędzy z nędznej wypłaty, potrzebny był też tak zwany „talon”. Talon posiadany przez mojego Tatę miał datę ważności, a sklepy gdzie można go było zrealizować nie miały pralek… Ale ostatniego dnia pojawiły się motorynki, a że talon niewykorzystany przepadał bezpowrotnie, to zamiast nowej pralki w domu pojawiła się Motorynka.
Ledwo co dałem radę wdrapać się na nią. Potem Tata biegał za mną przy moich pierwszych zjazdach z górki, kiedy siedząc na baku (z siodła nie sięgałem nogami) oswajałem się z masą sprzętu, biegał podczas pierwszych jazd na silniku, a gdy dostałem już pozwolenie na wrzucanie dwójki, przestał biegać. Za kontrolę rodzicielską wystarczała ograniczona ilość paliwa w baku. Miłe wspomnienia… Od tamtej pory sam zostałem ojcem i pociąg do dwóch kółek przekazałem córce. Zaczęło się oczywiście od rowerka. Chodziliśmy popołudniami na boisko pobliskiej szkoły, gdzie po opanowaniu przez Igę podstaw, za pomocą starych doniczek plastikowych wyznaczałem trasy do pokonania i w taki sposób urozmaicałem córce naukę. Któregoś razu, gdy wracaliśmy z takiego „treningu” do domu, młoda zapytała, jak wymyślam takie ćwiczenia. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że biorę je z rodzaju sportu motocyklowego zwanego „gymkhana”. Oczywiście po czymś takim musiało paść pytanie o mały motorek dla niej. Obiecałem wtedy, że dostanie taki, jeżeli opanuje jazdę na rowerze w każdych warunkach i w każdym terenie.
Jakiś czas potem była zmiana roweru, znaczna poprawa umiejętności córki i powtarzające się pytania, czy już jeździ dość dobrze, żeby dostać mały motorek. A ja zauważyłem, że pora dotrzymać słowa i obiecałem Idze motorek na dziewiąte urodziny. I przyznam, że od razu pomyślałem o odrestaurowanej Motorynce, a chwilę potem zrozumiałem, że będę musiał nieco dopasować to pokomunistyczne ustrojstwo do drobnej dziewięciolatki, oszczędzając jej tym samym atrakcji w typie siedzenia na zbiorniku z niemal rozprostowanymi nogami i rękoma, czy wywrotek przy każdym zatrzymaniu – to ze względu na za krótkie nóżki…
Nie namyślając się długo, za śmieszne pieniądze kupiłem motorynkę w stanie agonalnym. Lubię majsterkować i grzebać popołudniami przy motocyklach, a że mieszkanie na wsi ma też i taką zaletę, że mam gdzie to robić, to stan maszyny nie stanowił problemu. Za to cena była zaletą. Już pierwsze przymiarki pokazały, że zakres prac się znacznie rozszerzy, czy może raczej zmieni charakter. Nie było już mowy o odrestaurowaniu i lekkim dostosowaniu Motorynki. Aby Iga mogła na niej w miarę normalnie jeździć, konieczna była całkowita przebudowa.
Potrzebowałem nowego planu. I skłamałbym pisząc, że jego wymyślenie zabrało mi dużo czasu. Tak po prawdzie, ogólny zarys koncepcji powstał w kilka minut po dojściu do wniosku, że bez piły i spawania się nie obejdzie. Idea była prosta: Z tej motorynki miał powstać po prostu motocykl, tyle że mały. Taki akurat dla Igi. No bo skoro na lewej manetce jest klamka sprzęgła, w prawej gaz i klamka hamulca przedniego, pod prawą stopą hamulec tylny, a pod lewą zmiana biegów… To wniosek jest chyba oczywisty?
I tak właśnie zdecydowałem, że moja pociecha już w wieku dziewięciu lat zacznie się wprawiać do jazdy normalnym motocyklem. Żadnych elektrycznych jeździdełek, żadnych przekładni automatycznych w chińskich pseudo krosówkach. Pełen „old school”. A skoro tak, to i wygląd musiał do tego pasować. Tak zrodziła się koncepcja małego scramblera na bazie Motorynki, co pasowało do miejsca przyszłych jazd, czyli naszego ogrodu. Ogród mam naprawdę spory (kolejna zaleta mieszkania na wsi) i w znacznej części dosyć dziki. W sam raz dla małej terenówki. I tak się zaczęła nasza przygoda z budowaniem „Scramblerynki”, czyli własnoręcznie wykonanego prezentu na dziewiąte urodziny mojej córki. Prezentu o tyle nietypowego, że Iga miała aktywnie uczestniczyć w jego budowie. Dlatego mogę śmiało stwierdzić, że grzebanie się w smarach, śrubkach, blachach i całym tym tałatajstwie sprawia dziewczynkom frajdę. A przynajmniej tej jednej. Oczywiście chłopakom też, co udowadniał Igor – mój syn.
Zaczęliśmy od cięcia ramy. Na początek do śmietnika poszło oryginalne siodło i jego sztyca. Został z nich tylko pręt spełniający rolę górnego uchwytu amortyzatorów. Swoje nowe miejsce znalazł na skróconym stelażu bagażnika, który po wzmocnieniu miał pełnić rolę tyłu zawieszenia i ramy nowego siodła. Całkowicie przerobiłem dolną część tyłu ramy, dzięki czemu oś wahacza znalazła się w nowym miejscu. A to z kolei wymusiło zmianę sposobu mocowania silnika i przyciągnięcie go bliżej głównej belki nośnej. To z tego powodu pojawił się na niej uchwyt do przykręcenia głowicy pochodzącej z „Ogara”. Po wzmocnieniu ogranicznika skrętu kierownicy nie pozostało nic innego do zrobienia przy ramie poza kwestiami estetycznymi. Ta wspomniana wcześniej głowica to w zasadzie jedyna zmiana w silniku w stosunku do specyfikacji fabrycznej. Uznałem, że na początek skromne półtorej kuca wystarczy, szczególnie w warunkach ogrodowych. Oczywiście silnik wymagał kapitalnego remontu, czy wręcz rekonstrukcji. Przez chwilę chciałem robić to sam, jednak odpuściłem i zostawiłem go mojemu koledze Adamowi. Uznałem, że fan PRL-owskich dwusuwów znany w okolicy ze swoich prac restauratorskich takich właśnie sprzętów sprawdzi się znacznie lepiej. Zwłaszcza, że termin urodzin Igi zbliżał się bardzo szybko.
Potem przyszła pora na koła. Te oryginalne „alusy” motorynkowe są prześliczne. Mówcie co chcecie, ale tak właśnie uważam i za wszelką cenę chciałem zachować oryginały. Zwłaszcza, że małe bębny świetnie pasowały do charakteru maszynki. Niestety, te które otrzymałem wraz z resztą motorynkowego złomu, były w fatalnym stanie – pogięte i popękane, z wykruszeniami rantów… Kupiłem kolejny komplet, ale w niewiele lepszej kondycji. I kiedy już myślałem, że będę skazany na dalsze kombinacje, po raz kolejny w tej historii objawiła się zaleta mieszkania na wsi, w osobie mojego sąsiada. Rozmawialiśmy sobie „przez płot” o dawnych czasach i o motorynkach, kiedy przypomniałem sobie, że kiedyś widziałem u niego w gospodarstwie mały, zardzewiały wózek do wożenia drewna z kołami od motorynki. Taka samoróbka jeszcze z czasów PRL-u. Zapytałem, czy nie mógłbym od niego kupić tej dwukółki. A sąsiad odpowiedział, że jeżeli go jeszcze nie wywieźli na złom, to go sobie będę mógł zabrać, za darmo. Nie wywieźli, a ja zabrałem. Po usunięciu kilku warstw farby i szkiełkowaniu felgi okazały się być w stanie niemal fabrycznym, a Scramblerynka zyskała ładne kółka.
Blacharka w całości pochodzi z oryginalnych części. Ze zbiornika wystarczyło wyciąć nadmiar blachy sterczący daleko poza linię zgrzewu, a oryginalny błotnik przedniego koła był na tyle duży, że wystarczyło go na tylny i przedni w nowej wersji. Po oczyszczeniu i położeniu podkładu pojawiła się kwestia koloru. Miał być różowy, w końcu to maszyna dla dziewczynki. Ale z kolei „nie taki dziecinny różowy”. Jak to zwykle bywa w przypadku dyskusji faceta i kobiety (kobietki) o kolorach, wtopa była blisko. Na szczęście w pracy zrobiliśmy kiedyś kawał koledze i kiedy zamówił on zszywacz do kartek, zamówiliśmy mu różowy. I jak się okazało, był to taki różowy, o jaki chodziło Idze. Udało się.
Chyba najbardziej charakterystycznym elementem Scramblerynki jest siodło. Skorupę wykleiłem z laminatu P-S na formie wydłubanej z kawałka pianki poliuretanowej. Następnie okleiłem mikrogumą i obszyłem materiałem skóropodobnym, który uzyskałem z używanego „płaszcza skórzanego”. Różowa nić miała być czarna, ale kiedy w pasmanteryjnym zobaczyłem ten odcień różu, nie mogłem się powstrzymać. Trafił idealnie w lakier. Potem przyszła pora na sety i elementy z blachy nierdzewnej. Jako, że jestem konstruktorem maszyn i na co dzień pracuję z technologiami CAD-CAM, korciło mnie zrobić po prostu rysunki i dać znajomym firmom do wykonania. Uznałem jednak, że prezent powinien być jak najbardziej osobisty i postanowiłem wykonać wszystko ręcznie. Tylko nożyce, pilniki, wiertarka, imadło i młotki. Sprawiło mi to niekłamaną frajdę. Wyjątek zrobiłem jedynie dla korka wlewu paliwa. Znajdowane przeze mnie oryginały były w fatalnym stanie, a nawet jako nowe wyglądały paskudnie. Dlatego po prostu narysowałem trójwymiarowy model i zamówiłem wydruk 3D.
Z bardziej widocznych ciekawostek, tłumik to skrócony oryginał, kierownica miała być do mojej XJR-y, ale po przycięciu przypadła Scramblerynce…A kiedy już Scramblerynka była gotowa, przy pomocy znajomych fotografów zafundowałem Idze sesję zdjęciową w stylu rockersowym. Bo nawet jeżeli siedzenie z ojcem w warsztacie i jazda motocyklem sprawiają jej frajdę, to przecież jest ona dziewczynką. A chyba każda dziewczynka chce chociaż raz być modelką? Taki to zrobiłem, nieco rozwlekły w czasie prezent urodzinowy mojej córce. Ciężko mi będzie to przebić w przyszłości. I tak to, niemal dokładnie trzydzieści lat po mnie, na swojej Motorynce usiadła Iga. Coś jakby znak czasu…
Więcej o Motorynce (i innych) na workblogu: saje-tech.pl
Więcej o mnie na blogu: kaskiemwmur.pl
Tekst: Grzegorz Saj
Zdjęcia: Foto & Mohito (fotomohito.pl)