Spis treści
Oko na Maroko
Najpierw było uczucie, że wyjazd w nieznane, daleko od domu, to jakieś magiczne zdarzenie, nieświadomi tego po co podróżujemy i jak jest to dla nas ważne. Potem filmy i książki o tematyce podróżniczej w niewyjaśniony sposób przykuwające uwagę. Programy „Boso przez świat” Cejrowskiego, oglądanie Discovery. W końcu wyruszyliśmy na pierwszą daleką wyprawę – do Tajlandii i Kambodży, a rok później odwiedziliśmy Indie. Absolutny zawrót głowy i przekonanie że to nie są nasze ostatnie wyprawy do odległego świata. Niedługo potem w naszym życiu pojawiła się nowa pasja – motocykle. Jak większość, zaczęliśmy przez przypadek, za namową znajomego. Pierwsze motocykle, mimo że zupełnie niestworzone do turystyki, już w kilka miesięcy po odebraniu prawa jazdy musiały poradzić sobie z wyjazdem do Chorwacji. Drugi sezon przyniósł pewność, że turystyka motocyklowa to jest to, co nas ładuje niesamowitą energią. Pewnego wieczoru w ręce wpadła nam książka Ani Jackowskiej „Kobieta na motocyklu”. Niesamowita inspiracja. Przeczytaliśmy ją i w zasadzie wszystko stało się jasne. Jedziemy na Bliski Wschód – do Jordanii drogą lądową. Dwoje najbliższych sobie ludzi, dwa motocykle, przestrzeń, odległość, przygoda. Wojna domowa w Syrii nie pozostawiła jednak złudzeń i trzeba było zmienić plany. Tak narodził się projekt Małżeństwo na dwóch kółkach – Maroko jest spoko.
Przygotowani do startu? Start!
Dwa stare nakedy, które podczas naszego pierwszego motocyklowego sezonu pozwoliły oswoić się z nową pasją musiały ustąpić miejsca motocyklom turystycznym. Wybór odpowiednich modeli i egzemplarzy zajął nam kilka miesięcy i pożarł niemało nerwów. Wraz z pierwszymi promieniami wiosennego słońca wskoczyliśmy na hondę transalp i bmw F650GS.
Pokusa wyposażenia naszych nowych motorów w najlepszy sprzęt podróżniczy, w tym metalowe kufry, skomplikowane GPSy itp. była niemała. Nie tędy jednak wiodła nasza droga. Chcieliśmy udowodnić, że aby pojechać na taką wyprawę wystarczy podstawowy sprzęt, który jest w zasięgu każdego motocyklisty. Kufry zostały plastikowe – dokładnie takie z jakimi kupiliśmy motocykle, GPS owszem, ale w postaci aplikacji na telefon komórkowy za 11 zł i papierowa mapa, a z dodatkowych akcesoriów transalp dostał automatyczną olejarkę do łańcucha. GS już taką miał. Ponieważ jechaliśmy tylko we dwoje, nie zdecydowaliśmy się na przerzut motocykli na Gibraltar busem, ale na przejechanie całej trasy na kołach. No, prawie całej – trzy razy wsiedliśmy na prom – dwa razy przeprawiając się pomiędzy Europą i Afryką i raz… tuż po wyjechaniu za Kraków – okazało się, ze najkrótsza droga z Krakowa do Bratysławy wytyczona przez nasz GPS prowadzi przez przeprawę promową na Wiśle.
Mieliśmy w planie zwiedzanie Maroka z perspektywy górskich dróg i pustyni, więc postanowiliśmy polepszyć swoje, do tej pory w zasadzie zerowe, przygotowanie do jazdy terenowej. Zaliczyliśmy kurs jazdy enduro, a zdobyte na nim umiejętności przetestowaliśmy w Beskidzie Sądeckim. Nie obyło się bez przygód. Podczas podjazdu po błotnistej ścieżce w lesie w GSie padło sprzęgło, więc trafił do serwisu nie tylko na przegląd i niezbędne regulacje przed wyjazdem, ale również na grubszą naprawę.
Maroko to bardzo przyjazny turystom kraj, więc nie trzeba było robić żadnych szczepień ani wyrabiać wiz. Jedyne dokumenty, które przygotowaliśmy dotyczyły wwozu motocykli do Maroka – standardowe deklaracje do pobrania ze stron internetowych marokańskiego urzędu celnego. Jak się potem okazało nie przyspieszyło to znacząco odprawy, gdyż na granicy były druczki zielone, a nasze białe, więc długo trwało przekonywanie pograniczników, że to ten sam dokument…
Jest piątek, połowa sierpnia. Kończymy pracę wcześniej niż zwykle. Motocykle zapakowane czekają na nas w garażu w centrum Krakowa. Wskakujemy na nie i ruszamy do Maroka!
Hasz, piwo i majfrendzi
Każda podróż to przełamywanie stereotypów. Jadąc do Maroko z jednej strony byliśmy ogromnie ciekawi przygód, które nas czekają, z drugiej pełni obaw na ile odnajdziemy się w tak różnym od naszego świecie. Pierwszy geograficzny i kulturowy dotyk to granica. Obnaża nasze miejsce w tutejszej rzeczywistości – jesteśmy turystami z Europy, którzy są okazją do zarobienia. Nie dzieje się to w sposób, który nas zniechęca, wręcz przeciwnie – traktujemy to jako ciekawostkę, wciąż głodni wrażeń, ale jednocześnie świadomi, że nie można dać się oskubać na każdym kroku. Na granicy najdłużej zajmuje nam przekonanie celnika, ze Prezydent Miasta Krakowa nie jest właścicielem naszych motocykli i nie potrzebujemy upoważnienia do ich używania. Z drugiej strony wcale się nie dziwimy – centralne miejsce na pierwszej stronnie w dowodach rejestracyjnych zajmują dane organu wydającego, a nie właściciela pojazdu.
Lokalni sprzedawcy i „pomagacze” – mistrzowie wszelakiego handlu i usług których nazywamy majfrendami za ich wszechobecne „Hello, my friend”, zastępujące „dzień dobry”, są tyleż pomocni wielu sytuacjach, co nieznośni. Tymczasem zwykli ludzie, nieuwikłani w turystykę, są bardzo gościnni i otwarci. Gdy tylko zatrzymujemy się gdzieś na chwilę pojawiają się znikąd, zaciekawieni przybyszami z daleka. Czasem tracimy orientację kto dla kogo jest większą atrakcją. Ale nawet wśród tych pracujących w turystyce zdarzają się prawdziwe perełki. W Tinghirze spędzamy długi wieczór z właścicielem hostelu i przy słodkiej herbacie z miętą wymieniamy niespiesznie poglądy na temat życia i kulturowych różnic pomiędzy „tu” i „tam”.
Miło jest też w studiach filmowych pod Warzazat, gdzie jako jedyni zwiedzający możemy przejść za barierki i podziwiać eksponaty z bliska – Agata zasiada na tronie Kleopatry z filmu „Asterix i Obelix – misja Kleopatra” i kładzie się w lektyce, jak się potem okazuje przeznaczonej dla trędowatego władcy z „Królestwa Niebieskiego”. Patryk kłania się grupce Buddów z filmu „Kundun – życie Dalajlamy”, a potem dołącza do kilku mumii straszących w „Mumii 2”.
Gdy jedziemy przez Rif, nasza europejskość działa jak magnes na lokalnych sprzedawców marihuany, którzy wyprzedzając nas swoimi pojazdami, wymachują całymi torbami ziół, próbując sprzedać nam swój towar. Ludzie są tu jakby trochę inni – mniej gościnni, bardziej złośliwi, a służby rządowe podobno się tu nie zapuszczają.
U bram Sahary, w Merzoudze, jesteśmy już na dobre przesyceni „gościnnością” majfrendów. Tu szczególnie mocno to odczuwamy. Jest popołudnie, żar leje się z nieba, jest około 45 stopni Celsjusza. Powietrze jest tak gorące, że próba otwarcia wizjera w kasku w celu przewietrzenia się kończy się jeszcze szybszym jego zamknięciem. Przyczepia się do nas majfrend krążąc między nami na swoim motorowerku i proponując nocleg. Irytacja powoduje, że Patryk i transalp zaliczają glebę na piaszczystej ścieżce, majfrend stoi nad nami dalej gadając o swojej ofercie podczas gdy my , spływając potem z upału i złości, podnosimy obładowanego transalpa z grząskiego piachu. W końcu majfrend odpuszcza tłumacząc, że jak pojedziemy tą drogą dalej, to będzie więcej piasku. Niestety ma rację… Po pokonaniu zapiaszczonego odcinka znajdujemy europejską oazę na pustyni. Daleko od naszej kultury, w środku ramadanu, urocza starsza Francuzka, która prowadzi niewielki, bardzo przyjemny pensjonat, częstuje nas wspaniałą kolacją – chłodnikiem z ogórków i kwiatu pomarańczy, kuskusem, ciastem czekoladowym i… zimnym piwem. Opowiada o tym jak się tu osiedliła, skąd się biorą tutejsze wydmy, oraz o tym jak kilka lat temu ten pustynny teren nawiedziła ogromna powódź. Wieczorem z jednej z wydm podziwiamy przepięknie rozgwieżdżone niebo, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie widzieliśmy i kąpiemy się w dużym basenie. Ta odmiana bardzo nam się przydaje.
On/Off
Ruch drogowy w Maroku jest prawostronny. Na pierwszy rzut oka, widać natomiast pewną różnicę – zamiast po prawej stronie pasa drogowego, wszyscy pchają się w kierunku środka jezdni. W zasadzie nie ma kultury przepuszczania szybszych lub zwinniejszych pojazdów. Nagminne jest także ścinanie zakrętów i jazda tak, jak bardziej kierowcy w danym momencie pasuje, a nie jak prowadzą linie na jezdni. Wyprzedanie to najczęściej jazda na trzeciego, nieważne czy coś widać czy nie… Brawurowe zachowania marokańskich kierowców są legendarne – jest to kraj o jednej z najwyższych liczbie wypadków drogowych. Sami widzieliśmy kilka całkowicie skasowanych samochodów, lub leżących przy drodze, wbitych w ziemię na poboczu. Trzeba powiedzieć to sobie uczciwie – jazda po tym kraju wymaga dużej uważności i myślenia.
Ograniczenia prędkości często zaskakują brakiem logiki. Na przykład kręta droga przez góry, zakręty o sto osiemdziesiąt stopni, często źle wyprofilowane, wysypane żwirem z pobocza, z boku przepaść bez barierek, a tu ograniczenie do 80 km/h. Zdrowy rozsądek każe jechać nie więcej niż 60. Tymczasem Marokańczycy rozpędzają swoje stare samochody do 80 na godzinę lub więcej. Co ciekawe, gdy serpentyny się kończą i pojawia się rozległa równina z prostą drogą, ograniczenie prędkości zmienia się na 60 km/h!
Na uwagę zasługuje przejazd przez ronda i skrzyżowania. Często spotyka się znaki ustąp pierwszeństwa, ale pomimo tego stosowana jest reguła, według której, ten kto jest z prawej strony ma pierwszeństwo, a jak nie ma, to i tak je wymusi. Inne zasady ustalania pierwszeństwa są następujące: ten kto z przodu, kto się wepchnie, kto ma głośniejszy klakson, kto szybciej ruszy. Martwić ma się ten z tyłu.
Doświadczamy tego na jednym z rond. Przed Agatę i GSa wpycha się czerwona taksówka, która nagle się zatrzymuje. Prędkość w zasadzie zerowa, ale pomimo hamowania GS lekko cmoka taksówkę w zderzak, nieco zdzierając oponą naklejkę służącą za rejestrację. W zaskoczeniu, lekkim przechyle i stresie, Agacie brakuje siły na utrzymanie cztery razy cięższego GSa i zostaje on delikatnie położony. Taskiarz pomaga go podnieść, ale marudzi z powodu szkody. Zbierają się gapie. Taksówkarz dostaje 20 euro i jedzie w swoją stronę. My też odjeżdżamy, ale zaraz się zatrzymujemy, aby sprawdzić, czy lagi pozostały proste, ochłonąć i skleić pęknięty zaczep kufra. Dwuskładnikowy klej, opaski zaciskowe i srebrna taśma to podstawowy ekwipunek techniczny na takie wyjazdy.
Jazda po miastach to osobny rozdział – tam nie ma żadnych reguł. Im bliżej centrum tym większy chaos i prawo dżungli. Często zdarza się spotkać stojącego na skrzyżowaniu policjanta, który gwiżdże i gestykuluje, próbując usprawnić ruch. Nie wnosi to jednak nic więcej ponad podnoszenie poziomu hałasu, ponieważ nikt nie zwraca na niego uwagi. W miastach nie są respektowane znaki drogowe, jeździ się pod prąd, wymusza pierwszeństwo, piesi chodzą jak święte krowy, tubylcy jeżdżą na byle czym i w dowolną ilość osób na/w jednym pojeździe.
Oprócz dostarczającego wielu emocji „on” Maroko to raj dla fanów „off”. Najwięcej frajdy w zakresie jazdy bezdrożami można znaleźć na pustynnym południu i w górach Atlas. Pustynia, która kojarzy nam się głównie z miałkim, żółtym piachem w większości jest hamadą, czyli mieszaniną płaskich kamieniami i żwiru. Nawet dla nieprawnych offroadowców stanowi przyjemną odmianę od asfaltowych nawierzchni. Wytrawni offroadowcy mogą natomiast pokusić się o przejazd przez nieliczne, ale bardzo trudne piaszczyste wydmy. Ponieważ przed wyjazdem nie odrobiliśmy lekcji dotyczącej jazdy po piachu, niejednokrotnie zdarza nam się wywrócić obładowane kuframi motocykle w żółty pył, lub zakopać po oś koła, co kończy się przepychaniem motocykla, z duszą na ramieniu w trosce o kondycję sprzęgła. Ilość piasku wysypywana z butów po każdej takiej operacji wystarcza na wypełnienie małej osiedlowej piaskownicy. Odrębną kategorią piaszczystej nawierzchni jest coś, co lokalni nazywają fesz-fesz. Jest to piach tak drobny, że w konsystencji przypomina mąkę. Gdy na trasie zdarzy się odcinek pokryty taką substancją, pokonanie kilkunastu kilometrów motocyklem może okazać się zadaniem na kilkanaście godzin.
Bliskie spotkanie z górami Atlas, to dla nas esencja tego wyjazdu. Przepiękne dzieło natury, dostępne dla dwóch kółek za sprawą wielu offroadowych szlaków, które, o ile przejezdne, dostępne są bez żadnych ograniczeń. Umiejętność jazdy na stojąco, balansowania ciałem, jazda na półsprzęgle w połączeniu z jazdą drogą wijącą się korytami wyschniętych rzek, pastwiskami czy górskimi ścieżkami prowadzącymi przez przełęcze na wysokości ponad 3000 m n.p.m. dostarczają wspomnień, do których wraca się przez długie miesiące po powrocie.
Niebieski Szefszawan i przereklamowana Casablanca
Maroko to nie tylko brama Sahary i góry, ale również miasta. Nie są one głównym celem naszej podróży, ale skoro już tu jesteśmy odwiedzamy kilka z nich.
Przed miastami stoją patrole policji lub żandarmerii i w scenerii rozsuwanych blokad z kolcami kontrolują przejeżdżające pojazdy. My zazwyczaj tylko zwalniamy i uchylając wizjer pozdrawiamy mundurowych, ale lokalne samochody nierzadko są gruntownie sprawdzane.
Szefszawan robi na nas wrażenie – jest piękny, spokojny, czysty (!) i malowniczo położony w górach. Domy są pobielone i dodatkowo częściowo pomalowane na różne odcienie niebieskiego – od granatu przez błękit i turkus po zieleń morską… Wdrapujemy się na wieżę widokową, żeby popodziwiać panoramę miasteczka, ale szybko stwierdzamy, że bardziej podobają się nam niebieskie, ciasne uliczki.
Fez jest pierwszym miastem gdzie zaczynamy odczuwać temperaturę odpowiednią dla sierpnia w Afryce. Jest gorąco, a natarczywi majfrendzi obsiadają nas jak muchy nie dając w spokoju pozwiedzać starej części miasta. W dodatku prawie wszystkie atrakcje, które chcemy odwiedzić są zamknięte, choć tabliczki przed wejściem mówią co innego. Ostatecznie, prowadzeni przez lokalnego przewodnika odwiedzamy fantastyczne miejsca w ciasnym labiryncie: garbarnie i farbiarnie skór, niewielkie targi, ulicę, na której odnawia się stare ubrania, czy warsztaty gdzie wyrabiane są przedmioty z brązu. Patryk z ulicznym grajkiem śpiewa „No woman no cry”. Odwiedzamy rodzinę naszego przewodnika, a następnie przepłacamy za obiad w restauracji.
Marrakesz jest juz mocno europejski. Majfrendzi rozumieją, że „nie” oznacza „nie” i ucina dalsze negocjacje. Jest tu też więcej turystów i może dlatego jesteśmy mniej nagabywani. Lokalni bezbłędnie zgadują, że jesteśmy z Polski, nawet, gdy nie odzywamy się do siebie ani słowem. Dzieję się tak zwłaszcza na tętniącym życiem placu Jemaa el-Fna, gdzie można wypić sok ze świeżo wyciśniętych pomarańczy, spróbować świetnych kebabów, zjeść miskę ślimaków, pooglądać uliczne przedstawienia lub kupić to i owo po mocno zawyżonych cenach. Właśnie tu jeden ze sprzedawców woła do nas „dżen dopry”. „Dobry” – odpowiada Patryk. Koleś wiedząc, że trafił w narodowość, woła za nami „tak tak, zajebiszcie, tak, Makłowicz, Makłowicz!”. Zaczynamy się śmiać. Wygląda na to, że odcinek programu Roberta Makłowicza z Marrakeszu sprawił, że jest on tu bardzo popularnym Polakiem.
Casablanca każdemu kojarzy się z filmem o tym samym tytule, choć ani jeden jego kadr nie powstał choćby w promieniu tysiąca kilometrów od tego miasta. Nasz cel to meczet Hassana II-go – ogromna budowla, którą marokańscy urzędnicy podarowali poprzedniemu królowi na urodziny. Prezent, otoczony z trzech stron wodami Atlantyku, robi wrażenie. Casablanka jest nowoczesnym miastem z szerokimi ulicami i bardzo gęstym ruchem, który mocno męczy. Jest ciasno, gęsto i chaotycznie.
Lekcja uważności
Wyjazd przebiega pod znakiem dbania o jakość. Wszystkiego. Ustalamy to na samym początku, gdy na jednej ze stacji benzynowych Agata zakłada kask na lusterko i przejeżdża kilka metrów. W lekkim pochyle motocykla kask spada niemalże pod koła jadącego obok samochodu. Od tej pory kask jest zawsze porządnie zapinany.
Nie używamy interkomów, dlatego kluczowe staje się też dopracowanie znaków i sygnałów służących do wymiany informacji między nami podczas jazdy. Okazuje się to niezbędne, gdy Patryk ostrzegając o plamie z oleju na jezdni nadaje komunikat „uważaj, to niebezpieczne”, który Agata odczytuje jako „jedź tędy, przyspiesz i zrównaj się ze mną”. Kończy się to tańcem na śliskiej nawierzchni, na szczęście bez gleby.
Nawet nadobniejsze odstępstwo od staranności, jak na przykład pozostawienie transalpa na nierównej powierzchni w z byt małym przechyle i ściągnięcie kufra powodują, że motocykl upada, zgniatając kask Patryka. Na szczęście dzieje się to już pod koniec wyprawy, i z braku innej opcji uszkodzenia zostają tymczasowo naprawione klejem i srebrną taśmą. Kask nadaje się tylko do wymiany na nowy, co dzieje się natychmiast po powrocie.
Kilka zdań podsumowania
Po 21 dniach dojeżdżamy do domu około 22:00. Licznik pokazuje przejechane 10648 km, z czego 1034 w ostatnim dniu. Wyliczamy, że przejechaliśmy osiem krajów na dwóch kontynentach, przybijamy „piątki”, wykrzykujemy „uuuuu, hura!”. Wnosimy graty do mieszkania, odstawiamy motocykle do garażu i mówimy sobie „to byłoby na tyle w ramach tej wyprawy. Było super!”. Mimo skrajnego wyczerpania, z wrażenia długo nie możemy zasnąć…
Autorzy Agata i Patryk Lange – zapaleni podróżnicy motocyklowi. Prowadzą blog pod adresem www.motowyprawa.info