Mam na imię Marek i pomyślałem, że fajnie będzie się podzielić swoimi wrażeniami z wakacyjnego motowypadu polskimi drogami.
Na pomysł wycieczki wpadłem dość spontanicznie. Dysponując dwoma tygodniami urlopu postanowiłem podzielić go na dwie części, jedna na motocyklu z moją partnerką Agnieszką, druga samochodowa już w trójkę. Początkowo studiując mapę Polski planowałem objazdówkę kraju, ale stosunek liczby planowanych dni do dystansu do przebycia był słaby i tak patrząc na polskie wybrzeże nagle mnie olśniło. Czemu nie odwiedzić wszystkich latarni morskich stających nad naszym Bałtykiem?
Mając cel okazało się, że pionierem w tym temacie nie będę, bo już ktoś to zrobił motorem, ale była to tylko jedna relacja na jaką się natknąłem w necie. Niesiony entuzjazmem naszkicowałem tylko ogólny plan. Jedziemy ze wschodu na zachód wybrzeża i będziemy nocować tam gdzie nam wypadnie.
W niedzielę 24 lipca spakowaliśmy namiot, śpiwory i parę niezbędnych klamotów na naszą Yamahę i wyruszyliśmy ok. 7:30 z Lubina w kierunku pierwszej latarni na naszym szlaku tj. do Krynicy Morskiej. Mając do przebycia w tym dniu 503 km, bez żadnej napinki jechaliśmy spokojnie z założeniem, że omijamy wszelkie drogi szybkiego ruchu. Niestety raz nasza navi jakimś cudem wrzuciła nas na krótki odcinek S5 ale droga była pusta i podgoniliśmy troszkę wykorzystując to. Nie lubię jeździć autostradami, nic nie wnoszą do mojej jazdy, widoki na ogół są kiepskie, a prędkości zmuszają do maksymalnej koncentracji, pozbawiając mnie przyjemności kontemplacji jazdy. 🙂 Po za tym na naszych drogach niestety, zajobów nie brakuje chcących zabić siebie a przy okazji i ciebie.
W główny cel wpleciony był jeszcze jeden, a mianowicie po drodze odwiedzenie miejsca zamieszkania mojego taty w latach dziecięcych. Mała miejscowość Papowo Biskupie za Toruniem, gdzie do dziś stoi dom, w którym mieszkał i budynek przedszkola do którego uczęszczał. Wiedziałem, że zrobienie tam paru zdjęć sprawi tacie ogromną radość, a ja zobaczę miejsce, które znam z fotografii z lat 40-tych.
Po nostalgicznej wizycie w Papowie obraliśmy kierunek na Malbork, gdzie dotarliśmy wczesnym popołudniem. Niestety ilość niedzielnych turystów i cena biletu skutecznie zniechęciła nas do zwiedzenia tego uroczego zamczyska. Wobec tego nacieszyliśmy się jego widokiem z zewnątrz, bombardowani wokół wszędobylską komercyjną ofertą od magnesików na lodówkę począwszy, a na drewnianych mieczach skończywszy. Wobec tego pozostawało nam już tylko dojechanie do celu, który osiągnęliśmy około godziny 17:00.
Czekała na nas pierwsza z siedemnastu latarni, które mieliśmy odwiedzić. Praktycznie można podjechać motocyklem pod same drzwi, ale zostawiliśmy go na parkingu poniżej i ostatnie metry pokonaliśmy pieszo. Obiekt naszego wakacyjnego pożądania dumnie stał wskazując nocą marynarzom kierunek. Nie zdobywaliśmy szczytu, bo nie zakładaliśmy, że musimy wspiąć się na każdą z latarń, a poza tym byliśmy już bardzo zmęczeni.
Udaliśmy się na poszukiwanie pola namiotowego, które na szczęście mieści się naprzeciwko latarni, ale na nasze nieszczęście jego sanitariaty są poniżej krytyki. Mimo, że samo pole jest uroczo położone nad samym Zalewem Wiślanym, to nikomu go nie polecam. Po zakwaterowaniu udaliśmy się na spacer po Krynicy i dokonać zaślubin z naszym polskim morzem, które nas nie zawiodło – jest piękne. Woda była cieplutka, no i słona rzecz jasna 🙂 Pozostawało nam tylko jeszcze napełnić brzuszki, napić się zimnego piwka, co też uczyniliśmy a następnie udaliśmy się na spoczynek.
Dzień drugi naszej eskapady przywitał nas pięknym słońcem. Gdzie dotrzemy i jak daleko – nie miało znaczenia. Mieliśmy jechać, cieszyć się pogodą i mijanymi widokami, zaliczając kolejne latarnie. Po drodze czekała nas urocza przeprawa promem przez Wisłę wśród łąk koło miejscowości Mikoszewo. Prom okazał się płatny, ale 8 zł to niewygórowana cena za przyjemność obcowania z wodą i naturą. Na promie spotkaliśmy gościa na Kawasaki, który przytargał swój motor w busie na Pomorze i teraz zwiedza okolice. Dla mnie osobiście to takie trochę oszustwo, bo albo jedziesz motorem, albo… ale każdy wybiera swoją drogę.
Na celowniku była kolejna latarnia w Gdańsku – Porcie Północnym. I w tym miejscu wyszło moje nieprzygotowanie. Naiwnie myślałem, że uda mi się znaleźć wszystkie latarnie bez problemu. Niestety dotarcie do tej okazało się trudne, brak oznakowań i kierunkowskazów spowodowało, że dojechaliśmy na Westerplatte zamiast do portu w którym miała stać kolejna „wieża”. Na miejscu okazało się, że z brzegu widać zarówno latarnię – nasz cel, jak i drugą znajdującą się po drugiej stronie kanału w Nowym Porcie, a która miała być następna na naszej liście. Ponieważ kręcenie się po Gdańsku ze względu na jego wielkość jest problematyczne uznaliśmy obie latarnie za zaliczone mimo braku postawienia stopy u ich podnóży. Ktoś może uzna to za małe oszustwo ale wierzcie mi, jazda w upale w tempie ślimaka po mieście to nie to czego oczekujemy, my motocykliści.
Kolejnym miejscem odwiedzin miał być Sopot ze swoją latarnią. Droga do niej przez Trójmiasto okazała się drogą przez mękę – ruch, światła, koreczki. Zrezygnowaliśmy z odwiedzenia znaku nawigacyjnego w Sopocie i zarządziłem jak najszybsze opuszczenie metropolii. Tym samym nie zobaczyłem też ORP „Błyskawicy” i „Daru Pomarza” w Gdyni, które chciałem odwiedzić od najmłodszych lat. No cóż, innym razem.
Aby opuścić miejskie piekło musieliśmy wbić się niestety na nielubianą drogę szybkiego ruchu S6, która szybko się skończyła przechodząc w normalną krajówkę. I tak jadąc przez pomorską krainę dotarłem na Półwysep Helski, który okazał się uroczym miejscem. Jazda drogą sąsiadującą po dwóch stronach z morzem jest mega fajnym uczuciem, kiedy czujesz morską bryzę i widzisz błękitną taflę wody. Przed nami była Jastarnia i Hel ze swoimi latarniami. Postanowiliśmy w pierwszej kolejności zawitać do Helu a w drodze powrotnej odwiedzić Jastarnię. Zostawiwszy motocykl na parkingu udaliśmy się na koniuszek półwyspu z jego uroczymi plażami, gdzie obeszliśmy go pomostem poprowadzonym wśród wydm, mogąc z niego podziwiać roślinność występującą na nich oraz jednocześnie widok na Morze Bałtyckie i Zatokę Pucką. Nasyceni obrazami zaatakowaliśmy następny cel – latarnię. Zbudowana z czerwonobrunatnej cegły góruje nad otoczeniem na wysokość 41,5 m.
W latarni nabyłem coś z czego zrezygnowałem w Krynicy Morskiej, a mianowicie książeczkę nazwaną paszportem a która umożliwia zbieranie pieczątek w każdej z odwiedzanych latarni. Dla mnie jednak najcenniejsze było to, że były tam adresy ich wszystkich a wprowadzanie ich po kolei do navi pozwoliło mi bezproblemowe znalezienie pozostałych latarni. Ponadto zbieranie pieczątek daje też wymierną korzyść w postaci zdobycia Odznaki Turystycznej Miłośnika Latarń Morskich „BLIZA”, a to daje później możliwość darmowego odwiedzenia w przyszłości niektórych z nich.
Nocleg zaplanowaliśmy w Jastarni. Myśleliśmy nawet o wypoczynku w jakimś pensjonacie ale o wolnym pokoju mogliśmy tylko pomarzyć. Udało nam się znaleźć miejsce na polu namiotowym, które okazało się na europejskim poziomie. Organizacja i porządek a ponadto oczekiwana czystość toalet i pryszniców. Spłukaliśmy dwudniowe trudy podróży i ruszyliśmy w miasto. Skoro byliśmy nad morzem należało zjeść rybkę, co też zrobiliśmy. Niestety nie spojrzeliśmy i nie zapytaliśmy o cenę. Miętus okazał się pyszny ale za to rachunek był mało przyswajalny. 110 zł za dwie porcje to dla naszego budżetu był mały cios ale przyjęliśmy go na klatę wychodząc z założenia, że tak rzadko bywamy nad Bałtykiem, że raz możemy zaszaleć. Najedzeni zrobiliśmy sobie spacerek do najniższej spośród wszystkich polskich latarni z wynikiem 13,3 m, której z racji swojej budowy nie można zwiedzić. Jest to po prostu metalowy walec zwieńczony lampą. Dzień zakończyliśmy oglądając zachód słońca nad Bałtykiem , niestety częściowo przysłonięty przez chmury. Tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy kolejny dzień.
Wtorek, trzeci dzień motowycieczki też nas nie zawiódł w temacie pogody. Zza horyzontu wyłaniało się słoneczko, co napawało radością. Po przebudzeniu udałem się pooglądać jastarniany port świtem. Gdy Agnieszka również wstała objuczyliśmy naszą Yamszkę ponownie i ruszyliśmy w drogę. Zwijanie majdanu w postaci namiotu i pakowanie motocykla tym razem poszło dużej sprawniej niż poprzedniego ranka. Powtarzalność czyni nas mistrzami.
Niegonieni niczym jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, podziwiając krajobraz, jednocześnie odczuwając na tylnej części ciała nienajlepsze tamtejsze drogi. Niestety nasza Fazerka nie jest stworzona do dalekiej turystyki ale jak się chce to się da. Tu ukłon w stronę mojej Agnieszki, bo tylne siedzenie Yamahy to raczej siedzonko niż turystyczny fotel. Pupa mojej partnerki dzielnie zniosła trudy podróży.
Towarzyszący nam optymizm zaprowadził nas pod najstarszą z odwiedzanych budowli a mianowicie na Przylądek Rozewie. Jest to najdalej na północ wysunięta część Polski. Znajduje się w bardzo urokliwym miejscu a sama w sobie jest bardzo ładna. Zrobiwszy parę fotek udaliśmy się dalej bo nie da się ukryć, że latarnie tak naprawdę były tylko pretekstem ale prawdziwym celem wycieczki była jazda, bo w końcu o nią chodzi w tym wszystkim. O jazdę i radość z nią związaną!!
Po pokonaniu kolejnych 52 km znaleźliśmy latarnię zwaną Stilo o kształcie ściętego ostrosłupa i charakterystycznie pomalowaną w trzy pasy – czarny u dołu, biały pośrodku i czerwony na górze. Aby do niej dotrzeć część drogi trzeba pokonać pieszo idąc przez uroczy sosnowy las ale niestety pod górę, co w motocyklowym wdzianku z kaskami w ręku i upale nie jest fajne. W końcu nikt nie mówił, że będzie łatwo! Było warto, latarnia i domek latarnika tworzą niepowtarzalny klimat.
Po powrocie do motocykla obraliśmy kierunek na Czołpino. Tu muszę dodać, że był to drugi nostalgiczny akcent podróży, bo w punkcie obserwacyjnym znajdującym się obok tamtejszej latarni w latach 60-tych służył w marynarce wojennej mój tato Rysiu. Chciałem przybliżyć mu to miejsce po latach ale niestety dotarcie tam przez gęsty las okazało się niemożliwe ale o tym za chwilę.
Gdy osiągnęliśmy parking u podnóża okazało się, że jesteśmy w samym sercu Słowińskiego Parku Narodowego, za wstęp do którego należy zapłacić, plus opłata za postój rzecz jasna. Pani parkingowa okazała się niemiłą, zblazowaną kobietą wykonującą swoją pracę chyba za karę, co raczej dziwi zważywszy, że spędza całe godziny wśród przepięknej przyrody.
Okazało się, że aby zdobyć latarnię trzeba pokonać półtora kilometra przez dziki las i Aga poddała się, zostając na parkingu i odpoczywając. Ja natomiast udałem się przecinką w stronę celu, gdzie spotkała mnie niespodzianka, bo połowę drogi trzeba było iść pod górę po dosyć sypkim piasku , ponieważ wzniesienie na którym znajduje się latarnia jest tak naprawdę zalesioną wydmą (55 m n.p.m.). Na ostatniej prostej pomogłem jeszcze sympatycznej pani z Sandomierza wnieść jedno z dwójki jej dzieci na wzgórze, jak i na samą latarnię. Pełen szacunek dla niej, że tak dzielnie z dzieciakami zwiedza, a żeby tego było mało, okazało się w drodze powrotnej, że na dole wzniesienia czeka na nią mąż z ich trzecim dzieckiem, niepełnosprawną Olą. I jak żona zejdzie to on wraz z córką zaatakuje latarnie. Można? Można, trzeba tylko chcieć, a nie szukać wymówek.
Latarnia ta jako jedyna z odwiedzanych jest tak zorganizowana, że aby zdobyć pieczątkę trzeba wspiąć się 25 m w górę. Tam niestety też koczowała niemiła pani bileterka nastawiona na zysk za wszelką cenę. Poproszona przez mamę wspomnianych dzieciaków o wpuszczenie mnie za darmo, bo ona posiada kartę dużej rodziny i pomogłem jej wnieść Bartusia, babsztyl kategorycznie odmówił i zażądał 4 zł. I nie chodzi tu o te pieniądze tylko o ludzką przyzwoitość skoro ktoś prosi, bo uznał że w ten sposób jakoś się odwdzięczy. Ponadto okazało się, że lepiej być nieuczciwym, bo gdybyśmy skłamali, że jestem mężem to latarnia zdobyta byłaby za free. Dostała jednak swoje cztery złocisze a ja mogłem podziwiać widoki. A jest co. Z tarasu widać ruchome wydmy, przybrzeżne jeziora – Łebsko i Gardno i rzecz jasna wybrzeże Bałtyku a także przyrodę parku.
I tu wrócę do punktu obserwacyjnego o którym wspomniałem wcześniej. Z góry jest on doskonale widoczny w odległości może 150 m, natomiast odnalezienie go w lesie jest niemalże niemożliwe, ponieważ z poziomu drogi jest totalnie niewidoczny. Musielibyśmy poszwędać się po lesie to pewnie byśmy go odnaleźli ale i tak pewnie nie mógłbym tam wejść bo to obiekt wojskowy. Pozostało mi tylko zrobić zdjęcia dla taty z perspektywy latarni.
W tym dniu odwiedziliśmy jeszcze latarnię morską w Ustce, znajdującą się w porcie ale otoczoną za to setkami turystów i wakacyjnym zgiełkiem. Ponieważ to nie nasza bajka zawinęliśmy się na kółku i pojechaliśmy do Jarosławca, który z naszego punktu widzenia okazał się mało atrakcyjny więc cyknęliśmy fotki pod latarnią i w drogę. Nawiasem mówiąc w Jarosławcu część służby też odbył mój ojciec ale tu już nie szukałem śladów przeszłości. Dalej droga poprowadziła nas do Darłówka, gdzie natrafiliśmy na fajne pole namiotowe, oczywiście zanim się zakwaterowaliśmy sprawdziłem sanitariaty. Były czyste więc rozbiliśmy namiot i po prysznicu ruszyliśmy do portu, gdzie czekała kolejna latarnia. Wraz z nią czekał nas trud poruszania się w morzu popołudniowych turystów, którzy po „plażingu” wylegają na „szoping” i żarcie. My też zaspokoiliśmy głód a resztę czasu spacerowaliśmy i siedzieliśmy na nadbrzeżu rozkoszując się szumem fal rozbijających się o nie i chłonąc zapach morza i bryzę, która przyjemnie chłodzi buzie.
Kolejnego dnia rano, standardowo, pobudka, składanie namiotu, pakowanie klamotów i na koń. Środowy poranek na drodze był wspaniały, pusto i słonecznie. Pędząc do Koszalina na śniadanie w MC-u delektowaliśmy się urlopem, totalną wolnością od mijającego czasu, pracy i obowiązków. Fastfood i naładowanie komórek u Donalda i dalej w drogę do Gąsek. Tam na uboczu, 112 metrów od morskiego brzegu stoi urocza latarnia otoczona ładnie zagospodarowanym terenem z domem latarnika włącznie. Znowu pssstryk!!!! i dalej przed siebie aż do Kołobrzegu. Mimo, że to duże miasto turystyczne ze wszystkimi negatywnymi skutkami tego faktu musieliśmy do niego wjechać aby zaliczyć następną z latarń – jedną z bardziej znanych Polakom z widokówek i książek historii.
W Kołobrzegu nastąpił pierwszy i jedyny zgrzyt podczas naszej podróży pomiędzy mną a Agnieszką. Poszło mianowicie o znak – znak zakazu. Jadąc do latarni nagle natrafiliśmy na znak zabraniający wjazdu, o dziwo motocyklom. Z reguły spotyka się całkowit zakaz wjazdu albo ruchu ale samych motocykli? Nie pamiętam abym widział. No i się zaczęło. Ja pomimo tego chciałem wjechać tym bardziej, że za nim stało pełno śmierdzących, starych i nowych puszek. Niestety moja Aga tak nadawała, że dla świętego spokoju stanąłem na parkingu i drogę do kołobrzeskiej latarni przebyliśmy z buta. Z racji obawy o utratę motocykla był to bieg na zasadzie dobiegnij – zrób fotkę – wracaj szybko. Oczywiście odbyło się to w gęstej atmosferze bo do mojej pani nie docierał argument, że wolę zaryzykować stówę mandatu niż utratę motocykla. Na domiar tego wracając do naszego pojazdu minęło nas ze dwóch motocyklistów, którzy mieli w poważaniu idiotyczny zakaz. Wniosek: Kołobrzeg nie jest miastem przyjaznym motocyklistom. Setki aut tarasaują w centrum chodniki i smrodzą (nie wszystkie spełniają normę euro 4) ale przeszkadza im parę motocykli przejeżdżających przez miasto. Paranoja.
Kołobrzeg opuściliśmy z postanowieniem, że tam nie wrócimy i na nowo syciliśmy się drogą jadąc na spotkanie latarni w Niechorzu. Tu też dawała nam się we znaki trochę jakość dróg bo chwilami tył dobijał do końca. Po oglądnięciu budynku, podbiciu paszportu i zrobieniu pamiątkowych fotografii, jadąc na zachód rozglądaliśmy się za polem namiotowym. Wskazane w Rewalu przez napotkanego turystę okazało się nie istnieć a innego nie mogliśmy znaleźć. Dopiero w Pobierowie napotkaliśmy obozowisko, którego sanitariaty nie były najwyższych lotów ale jeszcze dawały radę, a poza tym nie chciało nam się dalej szukać. Rozbiliśmy namiot, zrzuciliśmy kombinezony i ruszyliśmy na plażę oraz na deptak. Przemierzyliśmy go wzdłuż i wszerz, zjedliśmy małe co nieco, polizaliśmy trochę lodów a Aga zjadła upragnionego gofra. Ponadto po raz pierwszy od wyjazdu skropił nas letni deszczyk, który przyniósł ulgę od upałów. Nie wiedząc już co można jeszcze robić na takim deptaku poszliśmy do namiotu, gdzie zastał nas deszcz. Posiedzieliśmy pod jego dachem a że pora była jeszcze dosyć wczesna a deszcz przestał padać udaliśmy się pod pretekstem nabycia czegoś do picia jeszcze raz na plażę i na deptaczek. Wracając nabyliśmy picie i małego „szczeniaczka”, którego przyszło mi wypić samemu, bo dla Agi był za mocny. I tak w świetnych nastrojach oddaliśmy się w objęcia Morfeusza.
Czwartek – piąty dzień naszej eskapady zaczął się słonecznie ale wraz z przemieszczaniem się w stronę Świnoujścia, gdzie czekała ostatnia latarnia, pogoda robiła się co raz bardziej ponura. Po drodze mieliśmy jeszcze odwiedzić latarnię Kikut, ale nie udało się nam jej znaleźć, a nawet drogi do niej. Wynikało to z faktu, że znajduje się ona na terenie Wolińskiego Parku Narodowego i prowadzi do niej trzykilometrowy szlak przez las. Jest ona automatyczna i nieudostępniona do zwiedzania.
Przed południem dotarliśmy do najwyższego punktu nawigacyjnego na wybrzeżu Bałtyku – 68 m. Tu znów nastąpiło trzecie, kolejne starcie z niemiłym babsztylem z okienka. Ponieważ pogoda nie była plażowa, do latarni waliły tłumy turystów, rowerzystów i tych zmotoryzowanych. Miałem co prawda w planie wejście na górę ostatniego celu wycieczki ale liczba zastanych ludzi mnie odstraszyła. Ruszyłem zatem do okienka w celu zostania szczęśliwym posiadaczem ostatniej pieczątki w paszporcie. Niestety baba w kasie odmówiła mi bo nie wszedłem na górę (czytaj: nie kupiłem biletu) i ona nie może mi przybić stempla. Nie pomogło tłumaczenie, że to ostatnia już pieczątka i że ja byłem na górze w 2008 roku. Ona nie widziała i koniec. Muszę wejść! Wku…..y kupiłem bilet i co… ? I walnęła stempel. I już nie wymagała ode mnie abym drałował na górę. Chodziło tylko o kasę. Oddałem za darmo bilet komuś w kolejce, wyrażając głośno swoje niezadowolenie i prosząc o jakiegoś kierownika tej pani – ale go nie posiadała jak twierdziła.
I tak odwiedziliśmy 15 z 17 planowanych latarń. Cel został osiągnięty ale wycieczka jeszcze się nie skończyła. Pozostało pytanie: co dalej? Planowaliśmy zostać w Świnoujściu, ale niebo co raz bardziej się chmurzyło. Przepłynęliśmy promem dla miejscowych (motory mogą mimo, że zamiejscowe) Świnę i udaliśmy się coś zjeść. Zważywszy, że w Świnoujściu byliśmy osiem lat temu, uznaliśmy, że nie ma co chodzić jeszcze raz wśród znanych miejsc i postanowiliśmy pojechać do Szczecina. Miałem cichą nadzieję, że przy Wałach Chrobrego zastanę jakieś piękne żaglowce lub okręty wojenne. Niestety po pokonaniu w deszczu S3 (znowu droga szybkiego ruchu bo przez Niemcy jest dalej) zajechaliśmy do wielkiego miasta, gdzie odczuliśmy skutki ogromnego ruchu. Pośpiech kierowców aut i natężenie ruchu po prostu przytłacza, czyniąc jazdę pozbawioną jakiejkolwiek przyjemności. Na miejscu nastąpiło rozczarowanie, nabrzeże było puste, a sam Szczecin w moich oczach okazał się nieciekawy (oczywiście to moje subiektywne odczucie). Ponieważ w domu pod opieką moich rodziców został nasz pies, który od naszego wyjazdu praktycznie nic nie jadł i zaczęło się robić to podejrzane, postanowiliśmy wracać. Ponadto pogoda zaczęła szwankować, a i my też nie jesteśmy typami plażowiczów – nie było sensu na siłę siedzieć na wybrzeżu.
Aby uniknąć ponownego przeciskania się przez miasto i powrotu eską uznałem, że ciekawiej będzie pojechać na południe wzdłuż naszej zachodniej granicy. Skierowaliśmy się na Kołbaskowo, a następnie jadąc drogami naszego sąsiada dotarliśmy do Chojny już po polskiej stronie. Niebo się przejaśniło, wyszło słońce a drogi okazały się być puste i w świetnym stanie. Dziwił nas natomiast fakt bytności na tym odcinku trasy sporej ilości „leśnych ssaków”, sądząc po karnacji z południowego kraju, okupujących pobocze, ponieważ ruch był niewielki więc skąd taka podaż tego typu usług? Dalej przez Kostrzyń nad Odrą pomknęliśmy do Słubic, gdzie zmieniliśmy kierunek na południowo – wschodni przez Zieloną Górę. Na ostatniej prostej do Lubina towarzyszył nam piękny zachód słońca, który mogliśmy podziwiać w lusterkach Yamahy. Czerwona tarcza największej gwiazdy na tle błękitnego nieba. Naszą wakacyjną objazdówkę zakończyliśmy po 21 pod naszym domem.
Podsumowując, pomysł na przejechanie całego wybrzeża okazał się trafiony i przyniósł wiele frajdy. Odwiedziliśmy 15 z planowanych 17 latarni, zostaniemy posiadaczami brązowej odznaki BLIZA (skoro już mamy tyle pieczątek) i zostaną nam wspaniałe wspomnienia. W sumie nawinęliśmy na koła 1672 km w ciągu 5 dni. Nocowanie w namiocie umożliwia zaoszczędzenie sporej kasy, ceny noclegów za nas dwoje, namiot i motocykl wahały się od 32 do 50 złotych. Niestety motory na wodę nie jeżdżą i tu trzeba na wybrzeżu polskim wydać od 4,28 do nawet 4,64 za litr benzyny. Przy okazji mogłem rzetelnie sprawdzić na takim dystansie ile pali nasz nowy motor (jest z nami od stycznia dopiero) i tu miła niespodzianka, bo wynik od 4,5 do 5 z groszem mile mnie zaskoczył.
Jeżeli kogoś interesują architektura, technika i morze to polecam taki wypad. Wybrzeże Bałtyku naprawdę jest piękne i oferuje wiele ciekawych atrakcji.