Spis treści
Weronika ma już za sobą daleką wyprawę, pierwsze motocyklowe łzy i niezatarte wspomnienia. Dzisiaj oddała nam część zapisków, które prowadziła podczas swojej drugiej motoeskapady…
…Jak to mam w zwyczaju na kolejny klubowy wyjazd zapisałam się bez zastanowienia, biorąc jedynie pod uwagę, że liczy się towarzystwo, atmosfera i wspólnie przejechane kilometry. Wyrok brzmiał wyprawa w Alpy. Jak się później okazało, była to z mojej strony ‘ślepa’ decyzja, bo gdybym wcześniej zagłębiła się w mapę, nikt by mnie na to nie namówił.
Do wyjazdu został tylko tydzień, a ja nadal nie mogłam znaleźć swojego nowego, wymarzonego motocykla. W ostateczności czekało mnie plecakowanie, ale każdy z nas wie, że jak raz zakosztuje się motocyklowej wolności, to jazda w tandemie staje się istnym przekleństwem. Postanowiłam jednak czegoś poszukać i szybko udało mi się zakochać od pierwszego wejrzenia. Moja żółtą „Bee” (tak ją nazwałam) miałam gotową do jazdy na dwa dni przed godziną zero. Szkoda tylko, że taką samą godzinę miałam na to by się wjeździć… W dzień przed wyjazdem ogarnęło mnie przerażenie i czułam jak żołądek przybiera niewidzialne rozmiary…
Dzień 1 – 450km
Wszyscy punktualnie zjawili się na miejscu zbiórki. Pogoda planowała zemstę, ale każdemu z nas towarzyszyło uczucie ekscytacji. Ruszyliśmy. Postój w Polichnie i obowiązkowe śniadanie, a tuż przed Częstochową pierwsza niespodzianka. Najpierw znak od kolegi Igora żebym natychmiast się zatrzymała, a potem już tylko czarne myśli. Okazało się, że zawiódł „śmigiełkowy” serwis i moja rejestracja zamiast wisieć na dwóch śrubach dyndała sobie w najlepsze. Dodam, jeszcze dyndała…
Ruszyliśmy w drogę formować szyki… Właściwie próbowaliśmy formować, gdyż polskie drogi nie dały po sobie jeździć. Koleiny vel rynny dopadły nas tuż przed Katowicami. Frezowanie i jakby było mało niebezpieczni kierowcy w pakiecie. Dlaczego drogi nie mają tak pewnej przyszłości jak restauracje bez regulaminu? Na południu przywitali nas Miki, Gutek oraz Lelo, a następnie do grupy alpejskiej dołączyli Grażynka oraz Ajgor. Zjedliśmy wspólnie obiad i zamiast się zrelaksować, karmiłam swoje myśli kolejnymi wątpliwościami. Chodź miałam już za sobą ładnych kilka tysięcy kilometrów w tym sezonie (moim pierwszym pełnym), jakoś przestałam wierzyć we własne siły, czułam, że wszystko zaczęło mnie powoli przerastać.
I kto by pomyślał. Nie obejrzałam się, jak miałam za sobą trzy granice – wszystkie przejechałam bez tablicy niczym ghost rider. Na Słowację dotarliśmy około godziny 18:00. W trakcie kolacji jedna z uczestniczek zaczęła mnie dopingować bym utrzymywała prędkość na autostradzie w granicach 140km/h. Zdaję sobie sprawę, że dla większości wspomniane tempo jest tak zwanym ‘lightowym’, jednak dla mnie po jeździe na Junaku magiczne 120km/h było pułapem astronomicznym.
Dzień 2 – niedziela – 740km
7:30 śniadanie (ludzka pora jak na urlop?!), a już o 8.00 wszyscy byli gotowi do jazdy. Pierwsze 100km przejechaliśmy przez zamgloną i powiewającą chłodem Słowację. Wtedy po raz pierwszy wypróbowałam podgrzewane manetki i stwierdziłam, że nie ma lepszego wynalazku. Kilometry mijały, a po każdej magicznej godzinie zatrzymywaliśmy się z hasłem „tolerancja dla palaczy” i… dla własnych kości. Minęliśmy Bratysławę, a następnie Wiedeń. Potem zaczęły się zakręty. Nie szerokie łuki, a rasowe winkle – to, co doświadczeni motocykliści lubią najbardziej. Ja z kolei nie wiedziałam, że znam tyle przekleństw… Poddałam się. Cała grupa dosłownie przeleciała ten odcinek, a ja postanowiłam pokonać go własnym (czytaj 120km/h) tempem. W nagrodę dostałam tysiąc rad, których i tak nie zdołałam spamiętać, a co dopiero stosować… Na motocyklach siedzieliśmy już od ponad 7 godzin, a na każdym postoju otrzymywaliśmy od organizatora jedną i tą samą pochwałę: „jeszcze 200km”. Na szczęście niedługo potem wyrósł przed nami wytęskniony znak z Włoską granicą. Około godziny 17:00 zjechaliśmy z autostrady i wjechaliśmy w malowniczą dolinę. Otulały nas pasma gór wystrojone w malowaną trawę. Co ciekawe na drodze było coraz więcej motocyklistów, a więc kolejny znak, że zbliżamy się do znanego raju. Pierwsze agrafki pokonywaliśmy z przyspieszonym biciem serca, a po ponad 700km byliśmy już na miejscu. Przywitały nas Alpy w blasku promieni słonecznych, a następnie właściciel Gesthausu swoją regionalną grappą. Czuliśmy, że nasze krążenie wraca do normy.
Dzień 3 – na podbój Grossglocknerstrasse – 340km
Pierwszy iście alpejski dzień i wyznaczenie kolejnego celu. Tym razem mieliśmy zdobyć lodowiec Grossglockner. Niby najtrudniejsza trasa, ale naszą uwagę przyciągały przepiękne widoki – góry poprzeplatane dolinami, wodospady, malownicze miasteczka. Po tym jak organizator zarządził, by każdy pokonywał trasę własnym tempem, tak więc się podzieliliśmy. Żadne zdjęcia, ani filmy nie są w stanie oddać tego co zobaczyliśmy. Najlepsza opcja to zobaczyć na własne oczy i najlepiej na motocyklu. Ale nie zawsze było „z górki”. Bywały momenty, że grupa dostawała tak zwanej motocyklowej ekstazy co powodowało podkręcanie prędkości. Do tego stopnia, że raz zostałam w tyle i musiałam wjeżdżać pod prąd na stację benzynową. Zjeżdżając z podjazdu i mając do oporu skręconą kierownicę udało mi się nawet położyć motocykl. Podsumowując: złamany podnóżek i mała rysa. Tylko i aż tyle… A miało być tak pięknie?! Po całym dniu wrażeń, nieziemskich widoków, kosztując regionalne specjały i przeglądając dzieła Basi mogłam śmiało powiedzieć, że zakończyliśmy jeden z najwspanialszych dni motocyklowych w życiu.
Dzień 4 – Nockalm und Radstädter Tauern – 360km
Wczesna pobudka zgodnie z rozporządzeniami kierownika wycieczki i ciąg dalszy bajowych kilometrów. Nockalm i Radstädter są przepięknymi trasami, ale równie wymagającymi jak wjazd na lodowiec. Tego dnia miałam problemy przy pokonywaniu agrafek… zbyt nerwowo zmieniałam biegi. Niefortunnie z 3 wskakiwał mi luz co sprawiało, że serce miałam na wysokości gardła. To nic przyjemnego kiedy usiłując wjechać pod górę słyszysz ujadanie własnego silnika. Nieprzyjemnie było do momentu kiedy prowadzący wyprowadził nas w pole kukurydzy. Tajemnicza dróżka odkrywała przed nami nieziemskie widoki. Tak samo jak my odkryliśmy przed tubylcami, że istnieją na świecie takie pojazdy jak motocykle.
Dzień 5 – na podój Dolomitów – 360km
Dzień zaczął się dla grupy niełatwą decyzją. Postanowiliśmy odmówić wyjazdu jednemu z członków naszej ekipy. Eh te imprezy… Pomimo męskiego ego, facet mi zaimponował – postanowił zostać. (W końcu pić trzeba umić). Mieliśmy pokonać trasę tysiąca zakrętów, no i się zaczęło… 45 km pokonaliśmy w ponad 2 godziny. Jeśli istnieje definicja gorsza od ‘hard core’u to właśnie tak można było to nazwać. Zabawne, bo od zakrętów ostro się zakręciliśmy, tak więc nie mogliśmy sobie wyobrazić jak miejscowi pokonują tę trasę zimą i to w dodatku samochodem. Dalej ruszyliśmy w stronę Włoch. Krajobrazy zapierające dech… Odwiedziliśmy rynek w Cortina d’Ampezzo, ale niestety nie mieliśmy czasu, żeby wpaść na kawę do sąsiadującej Wenecji.
Dzień 6 pod tytułem ‘Żal wracać do domu…’ – 740km
Wstaliśmy razem ze słońcem, a nad polami unosiła się mgła. W tak tajemniczej atmosferze żegnaliśmy się z Alpami składając obietnicę, że i tak jeszcze tu wrócimy. Powrót autostradą był dość męczący. Dobrze, że miałam wsparcie ze strony Igora, który za każdym razem bardzo mnie mobilizował. Jak się później okazało bardzo skutecznie, bo w konsekwencji na tych zakrętach, na których się poddawałam zamknęłam oponę. Mijaliśmy kolejne miasta, zbliżając się do Słowacji, gdzie roztopiliśmy się w palącym słońcu. Do Ziliny dotarliśmy cali i szczęśliwi z wyjątkiem Zbyszka, któremu nie udało się przechytrzyć praw fizyki i podczas nieudolnego skręcania stracił podnóżek.
Dzień 7 – wszędzie dobrze, ale najlepiej…- 460km
Przed powrotem do domu postanowiliśmy odwiedzić w Wiśle jednego z naszych klubowiczów. Po stronie Polskiej czekało na nas kilka agrafek, ale po alpejskich równych jak stół zakrętach pozostały tylko wspomnienia… Kolega jako pierwszy wysłuchał naszych wspomnień i skwitował „żałuję, uwierzcie mi”. Wszyscy szczęśliwie wróciliśmy do domów. Deszcz nas nie zmoczył ani nie porwała nas trąba powietrzna, szalejąca tego dnia w okolicach Częstochowy. Motocyklom przybyło 3300km, a nam większego apetytu na kolejne wyjazdy. W końcu dzień bez motocykla to dzień stracony!
Uczestnicy wyjazdu:Andrzej „Ajgor” – Suzuki Intruder C1800R
Grażynka – Yamaha R6
Igor – Suzuki V-Strom 650
Kasia „Wróbelek” i Asia – Suzuki Intruder C1800R
Konrad „Kondzio” – Suzuki B-King
Marek „John Wayne” – Suzuki Intruder C1800R
Marek „Nestor” – Suzuki Intruder C800
Paweł „Ślimak” – Suzuki Intruder M1800R
Romek „Kaskader” i Basia – Suzuki Intruder M1800R
Sylwia „Salsa” – Suzuki GSR600
Zbyszek „Kawa” – Suzuki Czuma
Ja „LadyCruiser” – BMW F650GS
Dziękuję wszystkim uczestnikom za wsparcie i otuchę, za wskazówki podczas jazdy. Dziękuję, że mogłam z Wami przeżyć iście alpejską szkołę jazdy.