Mick wyjaśnia, jak wyglądają kulisy pracy dziennikarzy MotoGP podczas weekendów Grand Prix i dlaczego tory wyścigowe są dla nich prawdziwym polem minowym.
Szef działu Public Relations jednego z fabrycznych zespołów MotoGP kilka lat temu zwrócił mi uwagę na bardzo istotny fakt: „MotoGP to nie tylko najlepsi zawodnicy, inżynierowie i mechanicy, ale także najlepsi dziennikarze na świecie. Tutaj nikt nie kupi ściemy, że chmurę dymu wydobywającą się z silnika wywołała 'drobna usterka elektryki’.”
Ludzie chcą znać fakty, a armia dziennikarzy z całego świata ma cały asortyment sztuczek, które pomogą im je zdobyć. Jeśli jednak trafisz do padoku MotoGP prosto z trybun, poczujesz się jak dziecko we mgle. Będziesz dużo lepiej poinformowany, jeśli w sali prasowej, lub w domu, odpalisz Twittera i kilka największych portali, niż jeśli pobiegasz po padoku bez znajomości specyfiki jego funkcjonowania. Tak jak Marquez, Pedrosa, Lorenzo i Rossi walczą o zwycięstwa, tak samo dziennikarze rywalizują o ekskluzywne newsy, więc jeśli nie zejdziesz z tekstem na przysłowiowy łokieć, albo przynajmniej kolano, tak jak zawodnicy robią to na torze, zostaniesz z tyłu niczym maruderzy na maszynach CRT.
Tym bardziej, że dziennikarski wyścig zbrojeń na nowy poziom wyniósł internet. Dzisiaj każde wydarzenie po chwili jest już „zalajkowane” na Facebooku i opublikowane na Twitterze, dlatego tym trudniej – szczególnie przy tak doświadczonej konkurencji – wybić się z sali prasowej. Najpierw jednak trzeba w ogóle do niej trafić.
Budżet to problem nie tylko zespołów
Bycie dziennikarzem zajmującym się sportem motorowym, nie tylko MotoGP, to jeden z tych zawodów, które po prostu musisz kochać, bo w przeciwnym razie nie masz najmniejszych szans, aby utrzymać się na powierzchni. Po prostu zabraknie Ci motywacji. Na przestrzeni lat zgłaszało się do mnie wiele młodych, ambitnych osób, chcących pisać o wyścigach i zarabiać na tym kokosy. Zazwyczaj ich pierwsze pytanie dotyczyło właśnie wysokości zarobków, ale niestety dzisiaj żadna z tych osób nie pracuje w tym zawodzie i nie może się z tego utrzymać.
To bowiem dość niewdzięczna robota, a w dobie kryzysu już sama możliwość relacjonowania większość rund bezpośrednio z torów, dla wielu jest luksusem. W końcu sam wyjazd na dowolny, europejski wyścig, to spory wydatek; przelot – choć i tak tanimi liniami, razem z wynajętym na miejscu samochodem i tanim noclegiem (a taki znaleźć w okolicach toru jest wyjątkowo trudno); i już robi się sumka, za którą polecieć można na krótkie wczasy. Chcesz „obskoczyć” cały sezon MotoGP? Przygotuj przynajmniej sto tysięcy złotych. Czy redakcji taki wydatek zwróci się ze sprzedaży magazynu i reklam? Czy freelancerowi zostanie po odjęciu kosztów i zapłaceniu ZUS-u jakikolwiek zarobek?
Dziennikarze z Włoch czy Hiszpanii, mimo kryzysu, wciąż są w dość uprzywilejowanej sytuacji. Ogromne zainteresowanie MotoGP w ich krajach ułatwia freelancerom zamknięcie budżetów, a redakcjom uzasadnienie sporych wydatków związanych z wysyłaniem etatowych pracowników na tor. Mimo wszystko w ostatnich latach sala prasowa dość mocno się przerzedziła. Zostali najlepsi albo najbardziej obrotni. Żurnaliści z państw, w których wyścigi nie są sportem narodowym, mają jeszcze trudniejsze zadanie, a przecież ich praca zaczyna się dopiero po pojawieniu się na torze. Gorzej mają już tylko fotoreporterzy, którzy bez szalenie drogiego sprzętu nie mają czego szukać na drogach serwisowych wokół torów. W końcu zespoły za darmo udostępniają świetnej jakości, prasowe zdjęcia, choć ich wybór jest mocno ograniczony.
Wszystko według grafiku
Padok MotoGP to specyficzne miejsce. Tutaj nic nie dzieje się przypadkiem, a każdy dzień przebiega pod dyktando z góry ustalonego harmonogramu. Każdy z czołowych zawodników każdego dnia spotyka się z dziennikarzami podczas specjalnych briefingów; na tyle krótkich, aby przedstawiciele mediów w ciągu dwóch godzin byli w stanie po kolei obskoczyć wszystkich głównych graczy, a sami motocykliści nie musieli bez końca odpowiadać na te same pytania.
W piątek i sobotę na torze są jeszcze zawodnicy Moto2, a z dziennikarzami w jednostce gościnnej Yamahy już spotyka się Jorge Lorenzo. Najpierw kilka ekip telewizyjnych; oficjalny TV reporter Dorny, brytyjska BBC, hiszpańskie Telecinco i włoski Mediaset, a następnie krótki briefing; najpierw wyłącznie dla dziennikarzy z Hiszpanii, a następnie dla całej reszty, po angielsku. Po kwadransie wszyscy są już w hospitality Hondy, gdzie w ogniu pytań staje najpierw Dani Pedrosa, a zaraz po nim Marc Marquez. Pół godziny później wracamy do Yamahy, gdzie czeka na nas Valentino Rossi, po nim, w Ducati, jeden po drugim Nicky Hayden i Andrea Dovizioso, a następnie sprint do sali konferencyjnej, gdzie w czwartki i soboty odbywają się oficjalne konferencje.
Jeśli któryś w powyższych zawodników bierze w nich udział, briefing odbywa się po zakończeniu oficjalnej części. Briefing, a raczej kilka briefingów naraz co oznacza nie lada chaos, ale to temat na inną historię.
Oczywiście podczas każdego spotkania z dziennikarzami obowiązkowo padają standardowe pytania: nad czym dzisiaj pracowałeś, jak trzymały opony, w jakim stanie jest tor, jaki jest plan na jutro, co sądzisz o tym czy o tamtym itd. Naturalnie dokładnie te same pytania padły chwilę wcześniej – cztery razy! – podczas każdego z krótkich wywiadów telewizyjnych, więc czasami można wyczuć w głosie „lekką” irytację motocyklistów. Tym bardziej, że wywiady to ostania rzecz na liście priorytetów ich. Oni są tutaj w końcu po to, aby się ścigać!
Kiedy już końca dobiegną briefingi i konferencje, a czasami także spotkania ze sponsorami i inne obowiązki, pomiędzy 17 a 18 zawodnicy najczęściej udzielają wywiadów jeden na jeden. Oczywiście zawsze są one planowane z wyprzedzeniem – im wyżej w czołówce dany zawodnik, tym trudniej usadzić go na dłuższą pogawędkę. Gdy już się udaje, bardzo często okazuje się, że wkraczamy na prawdziwe pole minowe.
Twarzą w twarz z gwiazdami MotoGP
Po pierwsze nasz rozmówca jest już zmęczony. Ma za sobą dwie sesje na torze, długie odprawy z mechanikami po każdej z nich, kolejny nudny briefing z dziennikarzami, kilka spotkań z fanami lub sponsorami, szybki lunch z VIPami, kilkadziesiąt podpisanych plakatów, koszulek bądź zespołowych gadżetów i inne mniej lub bardziej istotne przystanki rytuału weekendu Grand Prix. Kiedy dwa lata temu usiadłem do rozmowy z Calem Crutchlowem o godzinie 19-tej, Brytyjczyk przyznał, że jest wykończony. Od 12-tej nie miał czasu niczego zjeść, ani choć na chwilę podjechać na skuterze do swojego kampera (a raczej autobusu; domu na kółkach).
Ostatnią rzeczą, jaką powinieneś w tym momencie zrobić, to rozpocząć przydzielony Tobie przez rzecznika prasowego kwadrans od totalnie bezsensownego i ogólnego pytania typu: „jak było dzisiaj na torze”. Niektórzy będą robili dobrą minę do złej gry, ale dość często wymowne przewrócenie oczami, lub kwaśna mina, dadzą Ci do zrozumienia, że taka rozmowa donikąd nie prowadzi.
Sęk w tym, że nie masz zbyt wielu alternatyw. Dani Pedrosa nie udzieli ci ciekawej odpowiedzi na żadne głupie i banalne pytanie, a za takie uzna każde, które danego dnia słyszał już przynajmniej trzy razy. Gość przerabia to dzień w dzień od dziesięciu lat i nawet nie próbuje udawać, że ma do tego cierpliwość. Twoja lista pytań jest więc dość krótka i musisz być kreatywny.
Problem w tym, że Dani nie powie ci także, co dokładnie jego zespół zmienił dzisiaj w ustawieniach motocykla, aby urwać pół sekundy w drugim treningu, bo nie zamierza odkrywać kart przed swoimi rywalami. Nie odpowie ci także szczerze, co myśli o szybkim Marcu Marquezie po drugiej stronie garażu, czy boi się o swoją przyszłość w zespole Repsol Honda, albo jak czuje się z faktem, że przez osiem lat ani razu nie zdobył tytułu mistrza świata MotoGP. Sztab PR-owców, a także kilka bolesnych lekcji od życia, a raczej hiszpańskich mediów, doskonale nauczyły go, aby o pewnych rzeczach po prostu szczerze nie rozmawiać, bo wszystko co powie, może zostać użyte przeciwko niemu. Kiedy jednak trafisz w jego czuły punkt, rozmowa z zawodnikiem uważanym za najnudniejszego w MotoGP, okaże się najciekawszym momentem Twojego weekendu. Nie pamiętam już o czym rozmawialiśmy kilka lat temu, kiedy zrobione zostało to zdjęcie, ale bardzo mile je wspominam, bo taki Dani jest rzadkością.
Jeszcze trudniejsze zadanie czeka Cię kiedy próbujesz wycisnąć cokolwiek od zawodników, którzy prowadzą właśnie rozmowy z różnymi zespołami na kolejny sezon. Czasami aż kusi ich, aby przemycić między wierszami jakieś smaczki, ale muszą grać trudnych do zdobycia i podbijać swoje akcje. Kiedy niedawno w Niemczech pytałem Cala Crutchlowa o porównanie ofert od Yamahy i Ducati, w żywe oczy zaprzeczał, jakoby jakiekolwiek otrzymał, choć doskonale wiedziałem, że kilka godzin wcześniej dostał od Yamahy ostateczną propozycję na piśmie. I choć totalnie ściemniał, że rozmawia również z zespołami z Brytyjskich Superbike’ów, nieco zaskakująco odkrył też karty sugerując, że być może za rok będzie jeździł na Hondzie (kilka dni wcześniej HRC zgłosiła się do niego z nieformalną propozycją, ale w czwartek na Sachsenringu nikt jeszcze o tym nie wiedział).
Tego samego dnia Nicky Hayden przyznał – bardzo okrężną drogą, nie wprost i między wierszami, że Ducati nie przedłuży z nim umowy, zanim tydzień później zostało to oficjalnie ogłoszone na Laguna Seca. Jednocześnie Nicky podkreślał, że „musi być profesjonalistą” i do zakończenia rozmów nie może zdradzić, z kim negocjuje, choć wiedziałem już na sto procent, że otrzymał oferty od Kawasaki i Aprilii z World Superbike.
Wywiad w ringu
Wróćmy jednak do Crutchlowa, który na tle rywali z MotoGP jest dość wyjątkową postacią. Cal ma doskonale wypracowane regułki na wszystkie banalne, oczywiste i powtarzające się pytania, typu: jak spisuje się motocykl, opony, jak czujesz się w zespole, co musisz jeszcze poprawić w swojej jeździe. Przygotuj taką listę pytań, a zaplanowana na 15 minut rozmowa skończy się po siedmiu, a Ty nie będziesz miał na dyktafonie ani minuty ciekawych konkretów.
Daj mu się jednak otworzyć, zirytować, albo wypytaj najpierw jego zespół o jakieś ciekawe smaczki, a kiedy zobaczy, że jesteś przygotowany do rozmowy, zrobi się naprawdę fascynująco. Cal mediami włada jednak równie sprawnie, co swoją M1-ką, dlatego jeśli pójdziesz za daleko, bez pardonu wejdzie ci z słowo, zbije z tropu, a nawet lekko onieśmieli stwierdzeniem typu: „to czego ode mnie oczekujesz?”. Niczym bokser w ringu nie możesz odsłonić się nawet na chwilę, bo Cal nie będzie potrzebował drugiego zaproszenia. Brytyjczyk potrafi onieśmielać tak, jak goście z największą wyścigową charyzmą, do których zaliczam bezapelacyjnie Micka Doohana i Kenny’ego Robertsa Seniora.
Czasami trzeba jednak uważać, bo drugiego zaproszenia możesz nie otrzymać Ty. Kilka lat temu tak bardzo naciskałem jednego z szefów zespołów, że stracił cierpliwość i powiedział mi wprost; „jeśli jeszcze raz mnie o to zapytasz, już nigdy się do ciebie nie odezwę”.
Zdając sobie sprawę z presji od wydawców angielskiego magazynu, z którym współpracuję i któremu zależało na tym konkretnym materiale, zaryzykowałem, zapytałem, a siedząca obok nas rzeczniczka prasowa prawie spadła z krzesła. Facet zrobił się bardziej czerwony, niż owiewki Ducati Desmosedici, ale do dzisiaj nasze relacje są jak najbardziej poprawne. Zresztą, ostatnio udzielił mi wywiadu, po którym nieoficjalna część „off the record” była równie długa, co ponad półgodzinna rozmowa „do druku”. Czasami warto zaryzykować.
Sieć kontaktów
Bazując na wywiadach i briefingach można robić w MotoGP bardzo dobrą robotę, ale jeśli chcesz zdobyć naprawdę unikalne materiały, potrzebujesz całej sieci… Nie chodzi mi jednak o sieć wirtualną i śledzenie na twitterze wszystkich zawodników czy dziennikarzy, a własną, realną sieć kontaktów. Niestety, potrzeba czasu, aby ją zbudować. Tutaj najcenniejsza jest nie tyle obecność na pracowitej rundzie Grand Prix, podczas której nikt nie ma czasu aby na spokojnie porozmawiać, ale przede wszystkim to, co nazwać można „kontynentalnym cyrkiem”.
Wspólne wielogodzinne czekanie na samolot na lotnisku, w kolejce po auto z wypożyczalni, czy śniadanie w tym samym hotelu. To idealne okazje, aby poznać nie tylko tych najważniejszych; zawodników i szefów zespołów (nie macie pojęcia jak wielu z nich lata po Europie tanimi liniami; czasami po prostu nie ma innego wyjścia), ale także zwykłych mechaników, PR-owców, czy nawet szeregowych kamerzystów, bądź wyścigowych „budowlańców” odpowiadających za montaż i obsługę jednostek gościnnych.
Oczywiście zdecydowana większość z tych ludzi to Włosi lub Hiszpanie, więc wspólna narodowość pomaga, ale najwięcej tego typu znajomości wypracowałem sobie właśnie w latach 2005-2006, kiedy jeszcze przed rozpoczęciem pracy w telewizji, przelatałem sporą część „europejskiego” sezonu razem z wyścigowym cyrkiem. To właśnie od takich ludzi i w takich okolicznościach dowiadujesz się często najcenniejszych informacji.
Czas mija, jednych zawodników i pracowników zastępują inni, więc tak samo jak na torze, również poza nim, stanie w miejscu oznacza cofanie się. Dlatego tak ważne jest – mimo regularnego, wirtualno-telefonicznego kontaktu – choćby sporadyczne pojawianie się w padoku. Grand Prix Niemiec przypomniało mi, jak dużą różnicę robi bycie na miejscu, ale by miało to jakikolwiek finansowy sens w naszych, polskich, na dodatek nadszarpniętych kryzysem realiach, potrzebny jest nam rodak w stawce i masowe zainteresowanie MotoGP na skalę Kubico, czy Małyszomanii.
Zanim do tego dojdzie, już teraz możecie przekonać się, na ile udana była nasza niedawna przeprawa przez pole minowe MotoGP podczas Grand Prix Niemiec. W najbliższej, sierpniowej MotoRmanii, już za tydzień znajdziecie zapisy rozmów z Calem Crutchlowem i szefem mechaników Valentino Rossiego, Jeremy Burgessem. Kolejne materiały przywiezione z Sachsenringu trafią także na strony portalu. Tymczasem pora zacząć kombinacje i przeliczenia; dokąd i za ile udać się na następną potyczkę z rekinami torów i sal prasowych.
Zdjęcia: Waldemar Walerczuk www.photosportagency.com