Nie wiemy czy rzeczywiście istnieje ranking najgorszych highsidów w historii wyścigów Grand Prix, ale wypadek Barrego Sheena w 1975 roku z pewnością znajdowałby się w ścisłej czołówce.
Testy przed wyścigiem Daytona 200. Sheene jechał pełnym ogniem na nascarowym, pochylonym zakręcie. Wpiął ostatni bieg, obrotomierz w jego Suzuki XR14 zbliżał się do poziomu 8500 rpm. Przy prędkości, ok. 280 km/h wybuchła tylna opona, koło się zablokowało. Sheene nie wiedział co się stało, wcisnął sprzęgło w nadziei, że uda się uwolnić koło. Gdy motocykl zaczął iść bokiem, Barry wiedział, że przy tej prędkości utrata kontroli będzie dramatyczna w skutkach. Gdy, cały czas w slajdzie, przednie koło zjechało z pochylenia zakrętu, Sheena wyrzuciło z siodła. Uderzył w asfalt klatką piersiową i potoczył się dużo dalej.
Barry Sheene jednak wszystko pamięta. Jak mówi w wywiadzie świeżo po wypadku, z uśmiechem na twarzy:
„Wszystko czułem. Toczyłem się po asfalcie i czułem, jak zdziera mi skórę z ramienia… W ogóle nie czułem swojej [lewej] nogi. Gdy się zatrzymałem i leżałem na ziemi, pomyślałem sobie: Chryste, wciąż żyję, to mnie nie zabiło, nawet nie straciłem przytomności!”
Sheene złamał wtedy nogę, ramię i bark – wielu myślało, że to koniec jego kariery. A on w drodze do szpitala podrywał pielęgniarki. Później, będąc jeszcze o kulach, poznał modelkę Stephanie McLean z którą się ożenił i miał dwójkę synów. Barry wrócił do ścigania zaledwie 7 tygodni po wypadku. W kolejnym sezonie zdobył mistrzostwo w GP 500.