Hiszpan Jorge Lorenzo wygrał wyścig przedostatniej rundy sezonu, Grand Prix Japonii, na torze Motegi wyprzedzając prowadzącego w tabeli Marca Marqueza i Daniego Pedrosę. Tym sposobem mistrza świata sezonu 2013 poznamy dopiero po ostatnim wyścigu w Walencji.
Choć po przerywanym pit-stopami z powodu problemów z ogumieniem wyścigu w Australii wydawało się, że nic dziwniejszego nie może się już w MotoGP wydarzyć, w Japonii tak się jednak stało. Wszystkie trzy serie treningów wolnych zostały odwołane z powodu gęstej mgły, uniemożliwiającej w razie wypadku start helikoptera medycznego. W sobotę odbyły się więc tylko – wydłużone w przypadku klasy MotoGP do aż 75 minut – kwalifikacje. Z uwagi na tajfun „Franciszek”, który przesunął się w nocy (urozmaiconej także mocnym trzęsieniem ziemi) nad sporą częścią Japonii, zawodnicy o pole position walczyli na mokrym torze, a kwalifikacje, po raz czwarty w tym roku i drugi z rzędu, padły łupem Lorenzo, który wyprzedził Marqueza i Nicky’ego Haydena na Ducati. Rossi i Pedrosa zakwalifikowali się do startu w drugim rzędzie, a Cal Crutchlow dopiero na jedenastej pozycji.
Dopiero poranna, niedzielna rozgrzewka, także wydłużona – z 20 do 45 minut – była pierwszą i jedyną przed wyścigiem sesją na suchym torze. Zdaniem Valentino Rossiego miał to być najważniejszy i najciekawszy trening MotoGP w tym sezonie, ale Marc Marquez, który tak bardzo potrzebował okrążeń na nowym dla siebie za sterami maszyny królewskiej klasy obiekcie, nie był w stanie w pełni go wykorzystać. Lider tabeli przewrócił się w połowie rozgrzewki i zanim wrócił na tor na drugim motocyklu, stracił dobre dziesięć minut. Motegi słynie z ostrych hamowań do wolnych zakrętów. Bardzo precyzyjne znalezienie punktów hamowań (i ich modyfikacja razem z upływem paliwa i zużyciem opon) są tutaj kluczem do sukcesu – szczególnie w przypadku Marqueza, który słynie jako najpóźniej i najostrzej hamujący zawodnik królewskiej klasy. Z powodu straconego w trakcie weekendu czasu, młody debiutant w niedzielę nie był więc sobą.
Na torze należącym do Hondy, dosiadający Yamahy Lorenzo pojechał za to koncertowo, po starcie z pole position broniąc prowadzenia i nie oddając go aż do mety. Z drugiej linii jak z procy wystrzelił Valentino Rossi, który awansował na imponujące, drugie miejsce. Włoch miał jednak problemy z hamulcami i jak sam przyznał, na trzecim kółku powinien z tego powodu zahamować dużo wcześniej do jedenastego zakrętu. Nie zrobił tego, wyjechał poza tor i po powrocie do akcji finiszował dopiero na szóstym miejscu. Choć po kilku kółkach problem z hamulcami zszedł na drugi plan, szybki rzut oka na czasy okrążeń i jest jasne, że Rossi w niedzielę i tak nie miał tempa, aby walczyć o podium. 9-krotny mistrz świata na mecie przyznał zresztą, że w najlepszym razie mógłby sięgnąć po – kolejne – czwarte miejsce.
Tymczasem na czele stawki Marquez i Pedrosa jak cień jechali za Lorenzo. W połowie wyścigu wydawało się nawet, że obaj tylko czekają, aby zaatakować lidera. Wtedy jednak Marquez popełnił dwa drobne błędy, zbyt mocno zbliżając się do tylnego koła maszyny lidera i tracąc z tego powodu nieco ponad sekundę. Zawodnik Yamahy wyczuł pismo nosem i rozpoczął ucieczkę, narzucając tempo, którego lider tabeli nie był w stanie utrzymać. Jednocześnie kontakt z Marquezem zaczął tracić Dani Pedrosa, po wyścigu znów tłumacząc to problemami z brakiem przyczepności tylnej opony na wyjściach z zakrętów.
Marquez podjął jeszcze jedną próbę dogonienia lidera, ale Lorenzo nie dawał za wygraną i zawodnik Repsol Hondy postanowił odpuścić, bezpiecznie dowożąc do mety drugie miejsce. Tym sposobem Lorenzo odrobił kolejnych pięć punktów i w tabeli traci do lidera już tylko 13 oczek. Z jednej strony to niewiele; podczas ostatniego wyścigu w Walencji Marquez nie może pozwolić sobie na większy błąd i będzie musiał dojechać do mety. Z drugiej strony nawet jeśli Lorenzo wygra wyścig, Marquezowi do przypieczętowania tytułu wystarczy dość bezpieczne, czwarte miejsce. W końcu w tym roku nikt nie jest w stanie na poważnie i regularnie zagrozić pierwszej trójce.
Tak samo było w Japonii. Zacięty pojedynek o czwarte miejsce stoczyli Alvaro Bautista i wciąż wracający do zdrowia po kontuzji prawej kostki, Stefan Bradl. Za ich plecami Cal Crutchlow z łatwością poradził sobie z mniej doświadczonym Bradleyem Smithem, ale obu po swoim wyjeździe poza tor wyprzedził Rossi. Pierwszą dziesiątkę tradycyjnie uzupełnili zawodnicy Ducati, ale choć finiszowali ponad pół minuty za zwycięzcą, znów stoczyli zacięty, wewnętrzny pojedynek. Wszystko rozstrzygnęło się pod koniec ostatniego kółka, kiedy rozproszony przez dublowanych maruderów Andrea Dovizioso popełnił błąd, który bez namysłu wykorzystał Nicky Hayden, zapewniając sobie dziewiąte miejsce.
Niewiele brakowało, a losy zwycięstwa, a być może nawet tytułu, także rozstrzygnąłby dublowany zawodnik. Kiedy Marquez gonił Lorenzo w drugiej połowie wyścigu, lidera w szybkiej szykanie przyblokował Damian Cudlin, który nie zauważył niebieskich flag (za co dostał później punkt karny). Choć mogło być bardzo groźnie, Lorenzo opanował nerwy i jak przez cały weekend, pojechał absolutnie bezbłędnie.
Zupełnie inaczej Grand Prix Japonii potoczyło się dla triumfatora klasyfikacji CRT, Aleixa Espargaro. Hiszpan musiał zeskoczyć ze swojej Aprilii po awarii hamulców przy prędkości ok. 280km/h! Motegi tradycyjnie dostarcza zawodnikom sporo problemów z hamulcami, stąd zgoda organizatorów na używanie w Japonii karbonowych tarcz o większej średnicy – 340 zamiast 320mm – niektórym nie pomogło nawet takie rozwiązanie. Na szczęście zawodnikowi ekipy Power Electronics Aspar nic się nie stało. Najszybszym kierowcą CRT w Japonii był z kolei Colin Edwards, do którego Espargaro dołączy w przyszłym roku w barwach ekipy Forward Racing. Amerykanin na Motegi był jedenasty, tracąc ponad minutę do zwycięzcy i dziesięć sekund do startującego z dziką kartą kierowcy testowego Yamahy, Katsuyuki Nakasugi. Japończyk może i jest trzykrotnym mistrzem Superbike’ów swojego kraju, ale na Motegi kręcił czasy średnio o dwie sekundy wolniejsze niż Lorenzo. Trudno jest chyba rozwijać motocykl w oparciu o dane zdobyte przez takiego testera (choć trzeba pamiętać, że rok temu Nakasuga był drugi w MotoGP w Walencji, w mokrym wyścigu zastępując Bena Spiesa – który swoją drogą w ten weekend ogłosił niestety zakończenie kariery).
O ile w Japonii nie poznaliśmy jeszcze mistrza świata MotoGP, dramatyczne zmagania wyłoniły triumfatora serii Moto2. Wyścig przerwano już po kilkuset metrach, kiedy groźny wypadek zakończył się upadkiem dwóch czołowych zawodników; drugiego w tabeli Scotta Reddinga i trzeciego w generalce Esteve Rabata (upadł także Alex Marinelarena). Tylko oni mogli powstrzymać Pola Espargaro przed przypieczętowaniem tytułu, ale choć nie odnieśli poważniejszych obrażeń, nie byli w stanie ponownie ustawić się na polach startowych (zawodnicy byli poobijani, a ich motocykli nie dało się odbudować w ciągu zaledwie kilkunastu minut przed restartem). W takiej sytuacji Espargaro z łatwością wygrał wyścig, a razem z nim tytuł Moto2. Za rok 22-letni Hiszpan awansuje do MotoGP w barwach ekipy Monster Yamaha Tech 3. Do zespołu Fausto Gresiniego dołączy za to Redding, którego miejsce w Moto2, w składzie Marc VDS, zajmie faworyt przyszłorocznej rywalizacji, Rabat.
Najlepszy wyścig dnia kibicom zafundowali jednak zawodnicy Moto3. Już na pierwszym okrążeniu Isaac Vinales, kuzyn walczącego o tytuł Mavericka, postanowił zaatakować lidera tabeli, Luisa Saloma… z powietrza! Vinales opóźnił wejście w zakręt, a mimo wszystko został zaatakowany od wewnętrznej przez Jacka Millera. Obaj jechali tuż za Salomem i nieco spanikowali. Vinales zablokował tylne koło i wystrzelił przez kierownicę, przelatując nad Salomem i trafiając go nogą w sam środek głowy. Niestety, motocykl Vinalesa trafił prosto w maszynę Saloma, wysyłając lidera tabeli na pobocze.
Zawodnik z Majorki wrócił na tor i zaczął szybko odrabiać straty, ale po kilku okrążeniach przewrócił się po własnym błędzie i nie mógł już kontynuować jazdy. Całe to zamieszanie było idealną sytuacją dla drugiego w tabeli ze stratą tylko pięciu oczek, Alexa Rinsa. Hiszpan w wyścigu nie mógł jednak liczyć na pomoc zespołowego kolegi, Alexa Marqueza, który tak ostro go atakował, że Rins w pewnym momencie wymownie pokazał mu, co o tym sądzi (Marquez nie pozostał dłużny pukając się w czoło). Wkrótce Rins popełnił błąd, za ostro dodając gazu na wyjściu na prostą startową i wystrzeliwując się przez kierownicę. Wrócił na tor i dojechał do mety, ale nie zdobył punktów.
Marquez ostatecznie pomógł jednak swojemu koledze z zespołu. Wyprzedził bowiem prowadzącego stawkę Vinalesa i sięgnął po swoje pierwsze zwycięstwo w MŚ w karierze. Takie rozstrzygnięcie oznacza, że pierwszą trójkę w tabeli dzieli tylko pięć punktów. Sytuacja jest więc jasna; ten z trójki Salom, Vinales, Rins, który wygra ostatni wyścig w Walencji, zostanie mistrzem świata.
Zero kalkulacji, zero matematyki; czysta walka o zwycięstwo i ogromną stawkę. Trochę szkoda, że w MotoGP sytuacja wygląda nieco inaczej, a Marc Marquez może pojechać taktyczny wyścig, ale tak czy inaczej w obu klasach wszystko jest jeszcze możliwe. W końcu w roku 2006, kiedy po raz ostatni mistrza MotoGP wyłoniła kończąca sezon runda w Walencji, murowanym faworytem był Valentino Rossi, ale Włoch widowiskowo przewrócił się po kilku kółkach, oddając tytuł skazanemu na przegraną Nicky’emu Haydenowi.
Kto tym razem otworzy mistrzowskiego szampana? Przekonamy się w Walencji za dwa tygodnie, a po wszystkim tym, co działo się w Australii i Japonii, aż strach pomyśleć, co tym razem czeka nas podczas weekendu MotoGP. Szykuje się piękne widowisko!