Nawet jeśli czwartkowe zachowanie było tylko PR-ową zagrywką Marca Marqueza, Mick nie ma wątpliwości. Valentino Rossi powinien najzwyczajniej w świecie zachować się dojrzale i po dżentelmeńsku przyjąć wyciągniętą przez Hiszpana dłoń. Dlaczego?
Konflikt tych dwóch trwa na dobre od 2015 roku, kiedy Włoch zarzucił Marquezowi spowalnianie tempa podczas Grand Prix Australii, a następnie wywiózł go z toru w Malezji gdy ten za wszelką cenę próbował wyprowadzić go z równowagi. Podczas finału w Walencji atmosferę w padoku można było ciąć nożem. Po tragicznej śmierci Luisa Saloma w 2016 roku rywale symbolicznie podali sobie jednak ręce po Grand Prix Katalonii i zakopali, przynajmniej oficjalnie, wojenny topór.
Od tamtego czasu relacje pomiędzy nimi praktycznie jednak nie istniały, ale przynajmniej nie było niesmaku. Ten wrócił, gdy po tegorocznym zamieszaniu podczas Grand Prix Argentyny Włoch skarżył się, że „niebezpieczny” Hiszpan niszczy sport. Chwilę wcześniej jego świta przegoniła próbującego przeprosić – pod publiczkę czy też nie – Marqueza z garażu Yamahy.
Gorąco jest zresztą nie tylko na torze, ale już od 2015 także na trybunach. Zachowania wielu kibiców przypominają momentami wręcz chuligańskie wybryki znane z polskich stadionów piłkarskich, ale na torach wyścigowych nigdy wcześniej niespotykane. Gwizdy pod podium to jedno i nie nowość. Wielu kibiców Rossiego reagowało tak w przeszłości na każdego, kto stawał mu na drodze, od Biaggiego i Gibernau po Stonera i Lorenzo. Było też odwrotnie. Po Grand Prix Hiszpanii w Jerez w 2005 to Rossi został przez hiszpańskich fanów solidnie wygwizdany po zderzeniu z Gibernau.
To można jeszcze jakoś przełknąć, ale homofobiczne plakaty z Marquezem i Lorenzo w rolach głównych (niektórzy zarzucają zawodnikowi Repsol Hondy pomoc rywalowi z Yamahy w walce o tytuł w 2015 roku) to już przesada. W tym roku grupka idiotów przeszła samych siebie, na trybunach w Mugello stawiając obrońcy tytułu nagrobek, za co zresztą szybko z hukiem wylecieli poza bramę toru.
Wielu z nas, którzy na MotoGP jadą raz czy dwa razy w roku, a resztę wyścigów z chęcią oglądają przed telewizorem, całe to zamieszanie może wydawać się śmieszne, ale atmosfera znów gęstnieje, a czwartek na Misano był idealną okazją, by rozładować napięcie.
Co się wydarzyło? O tym już u nas czytaliście. Przed weekendem Marquez udzielił wywiadu włoskiej telewizji, w którym zasugerował, że chciałby się pogodzić z Rossim. Zapytany o to na oficjalnej konferencji prasowej przez znanego i szanowanego hiszpańskiego dziennikarza, przytaknął i wyciągnął w kierunku Włocha rękę. Ten jednak niemal parsknął śmiechem, pokiwał głową i nie wykorzystał okazji, aby być ponad tym całym gównem.
Po konferencji „Doktor” żartował, że być może Marqueza tknęło sumienie po środowej audiencji u Papieża. Jak się okazuje, zaproszenie do Watykanu otrzymał także Rossi, ale zrezygnował z wizyty. Być może właśnie dlatego, że musiałby pójść tam właśnie ze swoim hiszpańskim rywalem…
Oczywiście, ktoś może powiedzieć – i pewnie sam Rossi także jest o tym święcie przekonany – że czwartkowe zachowanie Marqueza było zwykłą wizerunkową gierką, która miała ocieplić jego wizerunek przed wyścigiem na terytorium rywala (Valentino mieszka dokładnie siedem kilometrów od toru Misano), albo próbą postawienia go w złym świetle lub wybicia z rytmu przed własną publicznością. Nawet jeśli tak było (choć pamiętajcie, że pierwsze pytanie padło w końcu w wywiadzie ze strony włoskiej telewizji), zachowanie dziewięciokrotnego mistrza świata było jasnym sygnałem dla armii fanatyków w żółtych koszulkach; „gwiżdżcie dalej”. Komuś innemu taki gest uszedłby na sucho, ale Rossi – najbardziej utytułowany i znany zawodnik w stawce – nie jest tylko kolejnym gościem na polach startowych, dlatego i poprzeczka wobec niego stawiana jest wyżej. Znacznie wyżej.
Oczywiście bardzo możliwe, że gest Włocha był taką samą psychologiczną, cyniczną zagrywką, ale dla mnie to jednak trochę dziwne. Rossi przez lata uwielbiał takie gierki, ale słynął też z tego, że nigdy nie marnował amunicji na kogoś, kto nie był dla niego bezpośrednim zagrożeniem. Nigdy nie powiedziałby złego słowa o gościu z drugiej dziesiątki, który na co dzień wącha jedynie spaliny z jego Yamahy.
W tym sezonie sprawa jest już jednak jasna i Włoch najzwyczajniej w świecie nie ma praktycznie szans na tytuł, więc dlaczego miałby pogrywać z Marquezem? Czy aż tak boi się, że młody Hiszpan wyśrubuje jego rekordy? Przecież to byłoby śmieszne…
Pod publiczkę czy nie; pamiętajcie, że mówimy o zawodniku, który sam po kolizji w Jerez w 2011 roku poszedł do garażu Caseya Stonera przeprosić w towarzystwie kamer, nie ściągając nawet kasku, na co usłyszał pamiętne „twoja ambicja przerosła twój talent”.
Czwartkowy gest Rossiego to swojego rodzaju konsekwencja w działaniu czy konsekwentny odlot? Nie wiem. Na to zna odpowiedź tylko Valentino Rossi, ale dla mnie jego wczorajszy gest był po prostu słaby. Siedemnaście lat temu, jako nastoletni kibic wyścigów 500-tek, byłem zachwycony, gdy po wyścigu w Barcelonie Valentino sprzedał pod podium liścia aroganckiemu Maksowi Biaggiemu, ale wszyscy wyrastamy z pewnych rzeczy, albo i nie. Dwa lata temu w Barcelonie uroniłem łezkę, gdy dzień po śmierci Luisa Saloma Rossi i Marquez uścisnęli ręce na konferencji prasowej po wyścigu. Nawet jeśli był to tylko pusty gest, cała sala prasowa przyjęła go z wielką ulgą.
Dziś telewizje i eksperci dyskutowali, analizowali, a nawet nieco wyśmiewali z kolei całą wczorajszą sytuację, ale nie wszystkim jest do śmiechu. Raptem kilka lat temu mieliśmy w MotoGP sytuację, w której po serii kontrowersji Dani Pedrosa nie chciał podać ręki Marco Simoncelliemu. Teraz otwarcie mówi o tym, że bardzo tego żałuje, bo dzisiaj nie ma jej już komu podać…
Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam Valentino Rossiego tak samo, jak Marca Marqueza i obu kibicuję równie mocno, choć wychowałem się właśnie podziwiając pierwsze sukcesy Włocha. Zdaję sobie sprawę, że nic tak nie nakręca widowiska, jak odrobina kontrowersji, ale te obecne są po prostu niepotrzebne. To moje zdanie. Z drugiej strony, chcą to niech się leją, na torze i poza nim. Tylko żeby nikt później nie płakał…