To był najprawdopodobniej najlepszy sezon w historii MotoGP. Dziewięciu różnych zwycięzców, mnóstwo zaciętych wyścigów, sporo niespodzianek i kilka rozczarowań. Oto największe z nich:
Asy
Marc Marquez – problemy z motocyklem i gorącą głową oraz kontrowersje sprzed roku sprawiły, że w tym sezonie 23-latek z Lleidy wrócił mocniejszy i bardziej dojrzały. Znów zmagał się z nerwowym i trudnym do opanowania motocyklem, ale tym razem przestał walczyć za wszelką cenę i lądować w żwirze, co kosztowało go tytuł rok temu. Gdy nie był w stanie bić się o wygraną, odpuszczał i dowoził do mety punkty, czasami – jak np. w Austrii – nawet kosztem finiszu na podium.
Przez cały rok popisywał się bezbłędną i powtarzalną jazdą. Noga powinęła mu się tylko trzy razy, z czego dwukrotnie i tak mu się upiekło. We Francji upadł niemal synchronicznie razem z Andreą Dovizioso podczas walki o podium, ale podniósł swoją Hondę i dowiózł do mety trzy punkty za trzynaste miejsce. W Malezji było podobnie; po uślizgu przodu w dziesiątce wrócił na tor i przebił na jedenaste miejsce. Jedynym nieukończonym wyścigiem była Australia, gdzie upadł w czwartym zakręcie jadąc na komfortowym prowadzeniu. Starego, dobrego Marqueza-wariata tak naprawdę zobaczyliśmy chyba tylko w Wielkiej Brytanii, gdzie walczył jak szalony z Crutchlowem i Rossim. Tam też postawił wszystko na jedną kartę, przestrzelił hamowanie do zakrętu Stowe i finiszował poza podium.
Czytaj także: Asy i kwasy 2016 – Moto3 i Moto2
Choć w tym roku wyścigi wygrywało aż dziewięciu różnych zawodników, to jednak właśnie Marquez najczęściej stawał na szczycie podium. Triumfował aż pięć razy, a siedem innych wyścigów kończył na niższych stopniach podium. Siedem razy startował także z pole position.
Po drodze znów kilka razy pokazał swój geniusz. Jak wtedy, gdy podczas mokrego Grand Prix Niemiec przeskoczył z deszczówek bezpośrednio na slicki i zmasakrował konkurencję na przesychającym torze. Kibiców i rywali wprawiał w osłupienie ratując się z potencjalnie beznadziejnych sytuacji, jak zablokowane na prostej w Assen koło czy uślizg przodu w przedostatnim zakręcie w Brnie. Po mistrzowsku potrafił także przegrywać, chociażby wtedy, gdy na Mugello na ostatnich metrach pokonał go Jorge Lorenzo, albo gdy w Katalonii uścisnął dłonie z Valentino Rossim dwa dni po tragicznej śmierci Luisa Saloma, symbolicznie zakopując jednocześnie z Włochem wojenny topór.
Krótko mówiąc, to był rok Marqueza. Kolejny. Aż strach pomyśleć, co będzie się działo w sezonie 2017 jeśli Honda upora się z problemami z motocyklem.
Valentino Rossi – co prawda znów, trzeci rok z rzędu, przegrał walkę o tytuł – tym razem dość znacząco – ale w sezonie 2016 Rossi znów pokazał, że jest jak kameleon i nieustannie wynajduje się na nowo. Gdy rok temu kontrowersyjnie uległ Jorge Lorenzo wielu było przekonanych, że po zmianie elektroniki i opon, w wieku 38 lat nie będzie już w stanie ponownie zawalczyć o tytuł. A tymczasem proszę.
Wygrał co prawda tylko dwa wyścigi, ale nie pomogło w tym wyraźne spowolnienie tempa rozwoju motocykla przez Yamahę, na co narzekali obaj zawodnicy fabrycznego zespołu. Vale aż osiem razy stawał jednak na niższych stopniach podium.
Szansę na tytuł stracił z powodu nie ukończenia aż czterech wyścigów. W Austin popełnił błąd w drugim zakręcie, zdekoncentrowany przypaleniem sprzęgła na starcie. Na Mugello zatrzymała go awaria wykręconego zbyt wysoko silnika. W Holandii zbyt ostro cisnął na mokrym torze, a w Japonii zaliczył uślizg przodu bez żadnego ostrzeżenia. W każdym z tych wyścigów walczył o podium, a w dwóch o zwycięstwo. Gdyby nie błędy i pech byłby w tabeli znacznie bliżej Marqueza niż pokazują to ostateczne liczby, ale nie ma to większego znaczenia. Najważniejsze jest to, że „Doktor” pokazał, iż mimo upływu lat nie traci tempa i wciąż jest w stanie walczyć o mistrzostwo. Czy za rok sięgnie po upragniony, dziesiąty tytuł?
Maverick Vinales – w swoim drugim sezonie w MotoGP sięgnął po najlepszy wynik dla Suzuki od czasu czwartego miejsca Johna Hopkinsa w tabeli z 2007 roku i pierwsze zwycięstwo dla marki z Hamamatsu od czasu triumfu Chrisa Vermeulena z Le Mans z tego samego sezonu. Przy okazji zostawił daleko w tyle zespołowego kolegę, doświadczonego Aleixa Espargaro, który zdobył o ponad połowę mniej punktów, choć rok temu o kilka oczek pokonał go w tabeli.
Po drodze 21-latek trzy kolejne wyścigi kończył na podium i tylko raz finiszował poza pierwszą dziesiątką; choć dwunaste miejsce w Niemczech było bardziej kwestią problemów Suzuki z elektroniką na mokrym torze niż winą samego zawodnika. Mimo małego doświadczenia Maverick popełnił tylko jeden błąd, na początku sezonu upadając w Argentynie. Co prawda kilka razy można było odnieść wrażenie, że mógłby finiszować pozycję lub dwie wyżej, gdyby tylko nieco bardziej zaryzykował, ale nie można stawiać mu tego za złe. W końcu dokładnie za to samo chwaliliśmy przed chwilą Marqueza. Vinales nie zawsze miał w tym roku amunicję, aby walczyć z czwórką kosmitów na czele stawki, ale zmieni się to w sezonie 2017. Już pierwsze testy w Walencji pokazały, że jako team-partner w fabrycznej ekipie Yamahy może zajść Valentino Rossiemu za skórę jeszcze bardziej niż Jorge Lorenzo w ostatnich latach.
Cal Crutchlow – pierwsza połowa sezonu w jego wykonaniu była wręcz skandalicznie fatalna. W pierwszych ośmiu wyścigach Brytyjczyk tylko raz finiszował w pierwszej dziesiątce i aż pięć razy nie zdobywał punktów; w tym cztery razy nie dojeżdżał do mety. Po czerwcowym wyścigu w Assen w tabeli był dopiero osiemnasty. Wtedy jednak ktoś zamienił go chyba na nowszy model, bo od lipca zobaczyliśmy zupełnie innego Cala. Najpierw genialne drugie miejsce na mokrym Sachsenringu, następnie imponujące zwycięstwo w równie mokrym Brnie – pierwsze dla zawodnika z Wielkiej Brytanii od 35 lat – a później pole position i podium przed własnymi kibicami na Silverstone i wygrana w Australii. Wszystko to katapultowało Cala, który w trakcie wakacyjnej przerwy został ojcem, na siódme miejsce w klasyfikacji generalnej, dając nieformalny tytuł najlepszego zawodnika prywatnego. Trochę szkoda, że nie ukończył dwóch ostatnich wyścigów w Malezji i Walencji, bo szóste miejsce w tabeli było na wyciągnięcie ręki. Jednocześnie Cal znów wykonał lwią pracę dla Hondy, testując części i podzespoły dla fabrycznej ekipy co sprawiło, że wielu widziało go już oczami wyobraźni w barwach Repsola. Jeśli tylko Honda poprawi motocykl, a Cal utrzyma tempo, w przyszłym roku może regularnie walczyć z czołówką.
Hector Barbera – dziesiąte miejsce w tabeli może nie jest niczym spektakularnym, szczególnie w obliczu braku choćby jednego podium, ale dla kogoś takiego jak Barbera, kto jeszcze dwa lata temu ledwie punktował startując na składaku w specyfikacji Open, to nie lada sukces. 30-latek z Dos Aguas jeździł wyjątkowo równo, trzy razy finiszując w pierwszej piątce i tylko raz lądując na deskach. W efekcie, choć dosiadał Desmosedici w dwuletniej specyfikacji, w tabeli stracił zaledwie dziesięć punktów do Andrei Iannone z fabrycznej ekipy Ducati, a o jedenaście oczek pokonał Aleixa Espargaro na fabrycznym Suzuki. Oczywiście kilka razy znów oberwało mu się za holowanie za innymi zawodnikami w kwalifikacjach, w tym słusznie za niebezpieczną sytuację z Brna, ale tylko sześć wyścigów kończył na gorszej pozycji niż ta, z której startował, a to niezły wynik. Co prawda przesiadka na fabryczne Ducati Iannone gdy ten pauzował pod koniec sezonu z powodu kontuzji pokazała, że nowszy motocykl nie zawsze rozwiązuje wszystkie problemy, ale w przyszłym roku Barbera, na tegorocznym Desmosedici, ma szansę zrobić kolejny krok. Po cichu, ale do przodu. Lubimy takie historie.
Kwasy
Jorge Lorenzo – trudno mówić o kwasie w przypadku zawodnika, który wygrał cztery wyścigi, a w sześciu kolejnych stawał na podium, ale trzeba pamiętać, że mówimy o obrońcy tytułu, który zakończył sezon dopiero na trzeciej pozycji. Patrząc na sytuację z tej perspektywy nie był to dla „Por Fuery” udany rok. Gdy asfalt był przyczepny i nie było problemów z elektroniką i oponami, Lorenzo był poza zasięgiem, jak chociażby w Katarze, Le Mans czy Walencji. Potrafił także wygrywać zacięte pojedynki, jak słynna walka z Marquezem na Mugello, choć tutaj decydującym czynnikiem było chyba jednak lepsze przyspieszenie Yamahy. Nie popełniał też zbyt wielu błędów, z własnej winy upadając tylko w Argentynie i Japonii (w Barcelonie z toru ściął go Iannone).
Kiedy jednak sprawy nie szły po jego myśli, nawierzchni brakowało przyczepności, a inżynierowie nie byli w stanie idealnie ustawić elektroniki, Lorenzo nie potrafił radzić sobie z problemami tak, jak Marquez czy wcześniej Stoner i stawał się kompletnie anonimowy, jak chociażby wtedy, gdy finiszował na ósmym miejscu na Silverstone. Ok, takich wyścigów było niewiele, ale tym co przesądziło o tym, że trafił do kategorii „kwasy” były jego problemy z jazdą w deszczu.
29-latek z Majorki kompletnie nie mógł wyczuć limitów deszczowych opon Michelin i mocno się z tego powodu pogubił. Gdy już wreszcie odnalazł się na wodzie, w Brnie przednia opona w jego M1-ce zwyczajnie się rozleciała, co oznaczało trzeci, po Assen i Sachsenringu, kompletnie nieudany, mokry wyścig. Nie pomogła imponująca pogoń z dwunastego na szóste w Australii i wygrana w Walencji. Ostatecznie Lorenzo przegrał nie tylko z Marquezem, ale także z Rossim. Napięcia z garażu pchnęły go także w ramiona Ducati. Czy w czerwieni jego karta odwróci się w sezonie 2017?
Dani Pedrosa – szóste miejsce w generalce to dla Pedrosy najgorszy rezultat w jedenastoletniej historii jego startów w MotoGP. Wygrał tylko jeden wyścig i łącznie tylko trzy razy stawał na podium. Opuścił też trzy wyścigi z powodu kontuzji obojczyka z Japonii. W pozostałych dość regularnie finiszował pomiędzy czwartym i szóstym miejscem, walcząc nie tylko z nerwowym motocyklem, ale także oponami, których z uwagi na swoje gabaryty często nie był w stanie dociążyć. Patrząc tylko na wyniki nie można określić szóstego miejsca w tabeli i zaledwie jednej wygranej – w wykonaniu zawodnika Repsol Hondy – inaczej niż kwas, ale z drugiej strony naprawdę faceta podziwiamy. Choć dostał już od losu tyle ciosów, to co roku znów się podnosi i próbuje raz jeszcze. I spróbuje ponownie, bo mimo kiepskich wyników przedłużył swój kontrakt na dwa kolejne lata. Nie mamy wątpliwości, że ma być po prostu wygodnym numerem dwa u boku Marqueza, ale może nas jeszcze zaskoczy.
Andrea Iannone – jak to!? Powiecie. Zawodnik, który sięgnął dla Ducati po pierwsze zwycięstwo w MotoGP od sześciu lat, ląduje w kwasach? Niestety, tak to widzimy. Owszem, Iannone był piekielnie szybki. Szybszy niż znacznie mniej wyrazisty, ale powtarzalny Dovizioso, co potwierdził trzema innymi finiszami na podium. Sęk w tym, że popełniał zbyt wiele błędów, które zwyczajnie nie przestoją fabrycznemu zawodnikowi. W Argentynie storpedował nie tylko swojego zespołowego „kolegę”, ale także szanse na pozostanie w ekipie. W Barcelonie wpadł w Lorenzo i zamiast przeprosić, pytał skąd u Hiszpana tak wolne tempo.
Przewracał się także w Katarze, Francji, Wielkiej Brytanii i Malezji, a kontuzja kręgosłupa po wywrotce w treningach w San Marino wyeliminowała go z czterech kolejnych wyścigów. Sezon zakończył na dziewiątym miejscu, za Crutchlowem i Polem Espargaro na prywatnych motocyklach i tuż przed Barberą na dwuletnim Desmosedici. Dovizioso, który także stracił trochę punktów nie z własnej winy, w Argentynie czy Brnie, zostawił go w tabeli daleko z tyłu. Mimo wszystko lubimy Iannone, bo choć niektórzy mają go za aroganta, to jednak jest wyjątkowo barwną postacią. Do tego jest szybki. Jeśli tylko poskłada wszystko w jedną całość, jako lider ekipy Suzuki może w przyszłym roku sprawić nam kilka sporych niespodzianek.
Aleix Espargaro – tylko trzy finisze w pierwszej piątce to zdecydowanie za mało, szczególnie patrząc na podia i zwycięstwo zespołowego kolegi. Niestety, starszy z braci Espargaro kompletnie nie był w tym roku w stanie wykorzystać potencjału fabrycznego Suzuki, nawet jeśli ten nie był aż tak wysoki jak potencjał konkurencji. Pochodzący z przedmieść Barcelony, ale mieszkający w Andorze 27-latek aż sześć razy nie dojeżdżał do mety i cztery razy finiszował poza pierwszą dziesiątką. Ani razu nie startował także z pierwszego rzędu, nie mówiąc o pole position. On sam przyznaje, że nie był w stanie wyczuć motocykla po zmianie dostawcy opon, ale mamy wrażenie, że w przypadku nadwornego nerwusa MotoGP w grę wchodziła także głowa. Początek sezonu nie był jeszcze wcale taki zły, ale gdy po dwóch piątych i jednym szóstym miejscu Aleix dowiedział się, że Suzuki nie przedłuży z nim umowy, krzywa jego wyników drastycznie się załamała. Z kolejnych siedmiu wyścigów ukończył tylko dwa. Końcówka sezonu, gdy już podpisał umowę z Aprilią, była nieco lepsza, a w Japonii był naprawdę bliski podium, ale obawiamy się, że tegoroczna szansa na regularną walkę o pudła mogła być jego ostatnią. W końcu nawet on sam nie ukrywa, że przejście do Aprilii nie jest szczytem marzeń.
Scott Redding i Bradley Smith – wrzucamy ich do jednego worka, choć to trochę nie fair. Redding rozczarował, ale tylko minimalnie. Startując prywatnym Ducati nie mógł liczyć na więcej niż okolice dziesiątego – dwunastego miejsca i faktycznie do tej dwunastej pozycji zabrakło mu raptem ośmiu punktów. Po drodze wywalczył też podium w Assen, czwarte miejsce w Niemczech i trzy inne finisze w pierwszej dziesiątce. Nieźle, szczególnie biorąc pod uwagę jego bardzo odważną przesiadkę na Desmosedici z Hondy ekipy Marc VDS. Niestety, nie ukończył też trzech wyścigów z powodu problemów technicznych, a w kilku innych pojechał poniżej oczekiwań, walcząc na skraju punktowanej piętnastki. Na papierze miało więc być lepiej niż rok temu, a było gorzej, dokładnie o dwie pozycje w tabeli i dziesięć punktów. W tym przypadku jest jednak baza do budowy lepszych wyników za rok. Bradley Smith to już jednak zupełnie inna historia i chyba największe rozczarowanie tego roku. W końcu mówimy o zawodniku, który w poprzednim sezonie był w tabeli szósty, a w tym dopiero… siedemnasty. Smith kompletnie nie mógł odnaleźć się na M1-ce obutej w opony Michelin. Co prawda drugą połowę sezonu popsuła mu fatalna kontuzja kolana z gościnnego startu w MŚ Endurance na Oschersleben, ale i pierwsza połowa pozostawiała dużo do życzenia. Rok temu byliśmy pod dużym wrażeniem jazdy Brada. W tym roku czujemy spory niedosyt. Dwa najbliższe lata w ekipie KTM mogą nie dać mu okazji do powrotu do wyników sprzed roku.
Jack Miller i Tito Rabat – trochę jak w przypadku Reddinga i Smitha, dwóch zawodników wrzucamy do jednego worka, choć i w tym przypadku odczyn kwasu ma zupełnie inną barwę. Miller miał przebłyski, jak genialne zwycięstwo w Assen i bardzo dojrzała jazda po siódme miejsce w trudnych warunkach w Niemczech. Zaliczył także całkiem niezłe wyścigi w Australii i Malezji, ale o reszcie sezonu chyba wolałby zapomnieć. Owszem nie pomogła w tym kontuzja nogi sprzed sezonu, a następnie kolejna z Argentyny, po której opuścił rundę w Austin i kolejna z Austrii, która ciągnęła się za nim prawie do końca roku. Nie pomógł także motocykl, z którym trzeba była toczyć wyjątkowo nierówną walkę. Pamiętacie, jak w Brnie opowiadał nam, że przez 80 procent okrążenia musi wciskać tylny hamulec, aby radzić sobie z unoszeniem się przedniego koła? Mimo wszystko, patrząc na wszystko to, co działo się za kulisami; przeprowadzkę do Andory, zmianę treningu i opiekę Alberto Puiga, liczyliśmy na więcej. Choć w tabeli pokonał go nawet Smith, dajemy mu jednak kredyt zaufania, bo w końcu rzucił się do MotoGP prosto z Moto3. No tak, i pokonał zespołowego kolegę, który był chyba obok Smitha największym rozczarowaniem sezonu.
Jako były mistrz świata Moto2 Tito Rabat chciał z pewnością pójść w ślady swoich kumpli, Marca Marqueza i Pola Espargaro, ale nie pokazał nawet tempa innego mistrza Moto2, Stefana Bradla, z czasów jego startów Hondą. Tylko dwa razy finiszował w pierwszej dziesiątce i choć tylko dwukrotnie nie dojechał do mety, to jednak był po prostu dramatycznie wolny i jak sam nam powiedział, kompletnie nie potrafił ogarnąć wszystkiego, co działo się za sterami jego nerwowej Hondy. Nie licząc zawodników punktujących w gościnnych startach, w tabeli pokonał tylko zupełnie przezroczystego w tym roku Yonny’ego Hernandeza na starym Ducati Aspara. Tito ma przed sobą ekstremalnie dużo pracy, ale ciekawie będzie przyglądać się za rok temu, na ile się poprawi. Już wyciągnął wnioski. Do Almerii ściągnął do treningów drogową replikę swojej Hondy z MotoGP, a jako osobistego trenera zatrudnił byłego mistrza świata klasy 125, Juliana Simona. Czekamy na efekty.
Tym sposobem dobrnęliśmy do końca nie tylko tego podsumowania, ale i tego sezonu i roku. Oby następny dostarczył nam równie dużo emocji i tematów do dyskusji. Wszystkiego najszybszego w Nowym Roku!
(Zdjęcia: zespoły)